Któregoś dnia wyszedł przed blok, w którym mieszkał i usłyszał głośny huk i następujący jakąś setną sekundy po nim odgłos tłuczonego szkła. Spojrzał przerażony na chodnik obok. Niewiele zostało z butelki po szampanie. Tego dnia Ryszard Kulesza przyjechał do siedziby PZPN roztrzęsiony, blady i przerażony. Był pewien, że ledwo uszedł z życiem.
Stało się to wkrótce po jego słynnym wystąpieniu w PZPN, po którym Legii Warszawa odebrano tytuł mistrza Polski. Zespół wygrał wtedy z Wisłą w Krakowie 6:0, a ŁKS pokonał Olimpię Poznań 7:1, ale do tytułu nie starczyło.
To właśnie wystąpienie Kuleszy, które w historii zostanie zapamiętane jako słynne "Cała Polska widziała", było decydujące. Spokojny i stonowany, kulturalny mężczyzna wyszedł z siebie. "To jest kpina, farsa. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Polska piłka została ośmieszona, zgnojona, a działacze udają, że nic się nie stało. Nie takie powinny być kary, tylko sto razy surowsze, z degradacją wszystkich czterech drużyn włącznie. A tutaj się dywaguje, kto ma grać w jakim pucharze. A za co? W nagrodę za oszustwo? Dziecko dwuletnie widzi, co się dzieje. A wy, panowie, jesteście niewidomi!".
Oczywiście wszyscy widzieli, widział też właściciel Wisły, dlatego ukarał swoich zawodników. Nie widzieli tylko kibice Legii, którzy zresztą do dziś nie widzą. Nawet klub oficjalnie chwali się 14 tytułami mistrzowskimi, a więc nie przyjmuje do wiadomości straty tytułu sprzed 25 lat. A co dopiero mówić wydarzeniach na gorąco? Kibice Legii zebrali się pod siedzibą PZPN, zagłuszali obrady, walili w bębny, na murach pojawiły się napisy "PZPN - śmierć".
ZOBACZ WIDEO "Piłka z góry". Kołodziejczyk o przejęciu Wisły. "To wszystko jest szyte grubymi nićmi"
Nic więc dziwnego, że Kulesza bał się wychodzić z domu na warszawskim Grochowie. - Na porządku dziennym było, że zaczepiano go, szturchano - opowiadał Stanisław Kralczyński, przyjaciel Kuleszy. Michał Listkiewicz dodaje, że trener czuł się zaszczuty. Regularnie grożono mu pobiciem. Na Legii nigdy się już nie pojawił.
W końcu PZPN zaczął przysyłać po byłego selekcjonera Tadeusza Olbińskiego, pracownika związku wychowanego na Grochowie, twardego faceta.
Kralczyński: - Myślę, że cała ta atmosfera bardzo mocno wpłynęła na Ryśka, na jego całe późniejsze życie. Nigdy nie był już taki jak wcześniej. Owszem, zawsze był elegancki, uśmiechnięty. Ale jakby nie ten sam. Tu nie chodzi tylko o to, że się bał. On to zrobił w dobrej wierze, bo to był bardzo uczciwy facet. Ludzie go klepali po plecach a potem zostawili samego sobie.
Nie był to pierwszy raz, gdy został "zdradzony". Najpierw była słynna "Afera na Okęciu". Kulesza został selekcjonerem w 1979 roku. Zastąpił Jacka Gmocha. Miała to być odmiana. Gmochem, przemądrzałym i zakochanym w sobie, a jednocześnie niedopuszczającym odmiennego zdania, wszyscy byli już zmęczeni. Dlatego wskoczył na jego miejsce łagodny i kulturalny pan o nienagannych manierach. Kuleszę znali jako człowieka wiecznie uśmiechniętego. Kulesza puszczał oko do dziennikarzy, rozmawiał ze wszystkimi, pokazywał, że kadra nie musi być oblężoną twierdzą. W wywiadach prasowych odcinał się jednocześnie od koncepcji gmochowych.
Z czasem okazało się, że jego kulturalne podejście i zaufanie było gwoździem do selekcjonerskiej trumny. I to jeszcze na długo przed słynną aferą. Wiosną 1979 roku Polska jechała na mecz z mocną wówczas ekipą NRD. Kulesza nie nocował z zawodnikami w Novotelu. A że był to okres wielkanocny, ci, jako prawdziwy katolicy, postanowili uczcić zmartwychwstanie Chrystusa. Gdy selekcjoner przyjechał rano, doznał ciężkiego szoku. Pozbierał trupy, ale nie zdołał doprowadzić ich do pełnej sprawności. W Lipsku zawodnicy biegali ociężali i otępiali. Przegraliśmy 1:2. Gdybyśmy wtedy wygrali, Polska pojechałaby na EURO 1980. Zresztą szansa jeszcze była, jednak ostatecznie awans z naszej grupy wywalczyli Holendrzy, wicemistrzowie świata. Swoją drogą, przed wyjazdowym meczem z Holandią, doszło do słynnego już szczekania na dziennikarzy. Na pokładzie samolotu szczekali prawie wszyscy, w tym późniejsi prezesi PZPN, Grzegorz Lato i Zbigniew Boniek. Oni dwaj i Stanisław Terlecki zostali ukarani dyskwalifikacjami. Wiele wskazywało na to, że trener nie panuje nad zespołem. I w końcu doszło do afery na Okęciu. Kulesza znowu zostawił zawodników samopas. Młynarczyk się upił, Terlecki wbrew rozkazom zabrał go prywatnym samochodem na lotnisko, a tam dowodzenie "buntem" przejął już Boniek.
Znowu były przesłuchana, tyrady, narady, debaty i ktoś musiał położyć głowę pod topór. Kralczyński: - Rysiu położył za zawodników. Musiały być ofiary, więc on się poświęcił.
- Ktoś musiał zapłacić głową. Dlatego Ryszard powiedział ówczesnemu prezesowi Marianowi Rybie: "Zostawcie chłopaków, weźcie mnie" - opowiada Michał Listkiewicz, w tamtym okresie sprawozdawca katowickiego "Sportu".
22 grudnia 1980 roku został zwolniony z posady. Akurat na święta. Opuszczał zespół z ogromnym poczuciem niespełnienia, bo wierzył, że drużynę stać na wiele. Zresztą w 1982 roku następca Kuleszy, Antoni Piechniczek, doprowadził zespół do 3. miejsca na świecie. Poprzednikowi pozwolono jednak wyjechać do Tunezji i potem do Maroka.
- A gdy przebywał za granicą, jego warszawskie mieszkanie zostało splądrowane przez złodziei - mówi Michał Listkiewicz. Zniknęły oszczędności życia trenera.
Trzeba jednak przyznać, że tak naprawdę to Kulesza popełnił kluczowe błędy. Źle skompletował sztab szkoleniowy. Zabrakło tam kogoś, kto by trzymał zawodników za twarz. A w tamtych czasach nie było chyba większego grzechu szkoleniowego niż zaufać piłkarzom.
- Ryszard na pewno był rozżalony, uważał, że mógł osiągnąć znacznie więcej. Nie skarżył się, zawsze był uśmiechnięty, po prostu dało się to wyczuć - komunikuje Listkiewicz. - Myślę, że miał do tego podstawy. Był jednym z najlepszych polskich trenerów. Pewnie nie postawiłbym go na tej półce co Górskiego i Piechniczka, ale ze wszystkimi innymi najlepszymi już tak. Tyle, że w środowisku bardziej doceniano jego walory towarzyskie niż szkoleniowe.
Choć też, trzeba pamiętać, że to z jego inicjatywy powstała szkoła trenerów PZPN, nazywana zwyczajowo "Kuleszówką".
W ostatnich latach życia zaczął podupadać na zdrowiu. Bywał wulgarny jak nigdy wcześniej, Któregoś dnia zagroził żonie, że wyskoczy z okna, z czwartego piętra. Wezwała pogotowie. Kulesza został zawieziony do Ząbek. Kralczyński: - To był zwykły dom wariatów. Pojechałem tam po niego, a tam ludzie wyją, krzyczą. A Rysiu leży zamroczony lekami, nic nie kojarzy. Zabraliśmy go stamtąd i przewieźliśmy do Wawra do domu starców. Jednego potem drugiego. Miał dobre warunki. Płacili za niego chyba 1600 złotych, miał dobrą opiekę. PZPN pomógł finansowo.
- Bardzo się wzruszał jak przyjeżdżaliśmy. Nie chciał żebyśmy wychodzili. Nic nie mówił, ale łapał za rękę, nie chciał puścić. A ja nie miałem sumienia wyrwać sięi wychodzić. Więc się siedziało godzinę czy dwie aż zasnął. Niesamowicie dobry człowiek - twierdzi Listkiewicz.
Kulesza zmarł w maju 2008 roku. - Nie poznawałem go pod koniec - opowiadał Kralczyński. - Ważył ze 30 kilogramów. Problem polegała tym, że możesz mieć Alzheimera i dobrze wyglądać, a on odmawiał przyjmowania pokarmu i chudł.
Na pogrzeb, na warszawskim Czerniakowie, przyszło kilkadziesiąt osób i jedna stacja telewizyjna. - Mało, za mało. Chyba jedna setna tych ludzi, którzy być powinni. Nie był doceniony za życia, po śmierci też nie został - mówi Listkiewicz. - Myślę, że Ryszard za późno się urodził. To był człowiek manier przedwojennych. Elegancki, słowny, honorowy, uczciwy. On był naiwny, wierzył ludziom, dawał się im wykorzystywać. Przy tysiącu różnych, małych sytuacjach. Po prostu miał zbyt dobre serce.
Chciwe szuje, kłamcy i oszuści oraz banda pijaków. Czytaj całość