Piotr Świerczewski: Grajmy na chaos

Zamiast skupić się tylko na piłce - tu otwierałem jeden lokal, tam drugi, z pięć sklepów przy okazji, jakieś restauracje. Siedziałem z głową w telefonie, analizowałem co się stało, co można zrobić, gdzie zginęły jakieś pieniądze - mówi Świerczewski.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Piotr Świerczewski Newspix / Łukasz Grochala / Na zdjęciu: Piotr Świerczewski

Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty: Jest pan celebrytą?

Piotr Świerczewski, były reprezentant Polski: Każdy ma swoją definicję tego słowa. Dla mnie to ktoś, kto jest znany z tego, że jest znany, ale tak naprawdę niczego nie osiągnął. Czyli nie jestem celebrytą, bo coś tam zdobyłem. Mam kilka Pucharów Polski, wicemistrzostwo olimpijskie, całkiem udaną karierę w zagranicznych klubach. Nie chodzę i się tym nie chwalę, ale mam swój sukces.

Odnajduje się pan w takich programach, jak "Agent" TVN?

To była świetna zabawa. Przefajni ludzie. Z jednej strony się kumplowaliśmy, z drugiej - wiedzieliśmy, że to jest rywalizacja. Nie mogłem lepiej trafić, bo ja rywalizację kocham, a jako były sportowiec mogłem pokazać, jak to wygląda. Niby jest dystans, bo to zabawa, ale walczyliśmy na całego po to, żeby jak najdłużej utrzymać się w programie, albo go nawet wygrać. Przyjaciółmi byliśmy, kiedy wyłączali kamery, nikt się nie obrażał, nie strzelał fochów. Fajnie, tak jak w życiu. Z żoną cały miesiąc też przecież nie jest super. Dwadzieścia dni jest fajnie, parę dni się kłócisz, przez parę nie ma cię w domu i możesz się stęsknić. W "Agencie" wystąpiłem, jako były piłkarz, a nie postać znana z Instagrama.

Znany jest pan też z kilku tekstów, które u kibiców stały się kultowe.

Nie tylko u kibiców. Przykleiło się do mnie to "Piękny kawalerze", jakim zwróciłem się do policjanta, który przyjechał na interwencję przy jakimś nieporozumieniu w Mielnie. Zupełnie nie czuł do siebie dystansu. Mam przecież tylu kumpli policjantów i to nie żadnych krawężników, tylko wyższych rangą, którzy za takie słowa się nie obrażają. Zazwyczaj nie ma problemu, pełen luz. W Mielnie luzu zabrakło. Ale miałem też powiedzenia związane z boiskiem.

Na przykład?

Bardzo mi się podoba to "grajmy na chaos", które kiedyś nagrano, kiedy krzyczałem do piłkarzy, jako trener ŁKS Łódź. Kiedy kończy się mecz, wynik jest niekorzystny i nie ma czasu już na rozgrywanie, pół Europy stawia wszystko na jedną kartę. Chyba tylko Niemcy grają dalej swoje i budują spokojnie akcje, inni próbują chaotycznego grania, licząc na to, że coś się uda, albo zdarzy się jakiś cud. Wrzuca się piłkę w pole karne, bramkarz wybiega ze swojej bramki i biegnie pod bramkę przeciwnika. Wszystko robi się szarpane. Przecież bramkarz w piątej minucie przy 0:0 tak nie zrobi, pilnuje swoich słupków i poprzeczki, ale jak dzieje się źle i nie ma nic do stracenia, to biegnie na chaos. Z moich słów zrobiono żart, stwierdzono, że to ja wymyśliłem, że to wykładnia polskiej myśli szkoleniowej. Ale nie ma problemu, mogę być okrzyknięty tym, który wymyślił taką grę. Przynajmniej będę sławny.

ZOBACZ WIDEO Show Milika! Napoli wyszarpało zwycięstwo w końcówce spotkania [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Jest pan przecież sławny, podobno wszyscy pana znają.

No, nazwali mnie też człowiekiem kontaktów, bo pochwaliłem się, czyje numery mam w książce telefonicznej. Z tego też się śmieję, bo kontaktów można mi naprawdę zazdrościć i nie mam się czego wstydzić. Jak jadę do Francji i czegoś potrzebuję to dzwonię: "Cześć kolego, jak się masz, czy mi pomożesz". Okazuje się, że jestem tam pamiętany. Piłka we Francji, którą stawiam teraz jako wzór, oparta jest na były piłkarzach i to tych, z którymi grałem, albo przeciwko którym grałem. Lyon, Marsylia, Saint-Etienne - gdzie nie wchodzę, to mnie poznają, kojarzą i zapraszają do siebie. Do ośrodka szkoleniowego Lyonu nie wchodzi się tak po prostu z ulicy, a dla mnie - "bardzo proszę". To super, że ci zawodnicy o mnie pamiętają i mnie doceniają, chociaż często na boisku ostro ze sobą walczyliśmy. Nie muszę do nikogo z życzeniami na święta dzwonić, żeby o sobie przypominać, jak przy okazji kogoś spotkam to składam życzenia, smsów nie wysyłam, bo dla mnie to takie na odwal się wysyłanie do wszystkich. I bez tego mają do mnie szacunek, odkrywają swoje tajemnice, bo ja we Francji to nie byłem jakiś tam rezerwowy. Pewnie ze trzysta meczów by się uzbierało, ze trzydzieści goli strzeliłem. Niby tyle co Robert Lewandowski w jednym sezonie, ale i tak jestem zadowolony.

Kiedy patrzy pan za siebie przychodzi myśl, że zrobił pan karierę na miarę talentu?

Tak naprawdę to żałuję, że nie zrobiłem większej. Mogłem skoncentrować się tylko na piłce i lepiej bym na tym wyszedł. A ja tu otwierałem jeden lokal, tam drugi, z pięć sklepów przy okazji, jakieś restauracje i nie wiem po co mi to było. Teraz przecież mam dużo czasu, mógłbym się wszystkim zająć, a wtedy powinienem skupić się tylko na swojej karierze, znaleźć czas na dodatkowy trening, albo chociaż lepszy odpoczynek. A ja siedziałem z głową w telefonie, analizowałem co się stało, co można zrobić, gdzie zginęły jakieś pieniądze. Zrobiłem karierę, ale stać mnie było na dużo więcej. Teraz jest jednak za późno, mam żal, ale tylko do siebie. Mogę to nadrobić, jako trener, doszkalam się, za chwilę znowu lecę do Lyonu. Mają tam najwyższy współczynnik zawodników, których uczą, a ci później znajdują pracę w dorosłej piłce. Nie tylko we Francji. Lyon to ścisła czołówka jeśli chodzi o szkolenie w Europie, mam kogo podpatrywać.

Naprawdę chce pan być trenerem?

Oczywiście, niedawno byłem już asystentem w reprezentacji młodzieżowej. Robię wszystko, żeby być coraz lepszy, bo doświadczenia przecież szukać nie muszę. Mam je większe, niż wielu trenerów pracujących w ekstraklasie, więcej treningów mam w głowie i małym palcu, niż oni w notatkach. Jako piłkarz współpracowałem z najlepszymi w Europie, prowadzili mnie Tomislav Ivić, Allain Perrin czy Jacques Santini, który przecież był nawet selekcjonerem reprezentacji Francji. Chciałbym jednak, żeby kluby w Polsce były lepiej zorganizowane. Żeby bardziej doceniało się doświadczenie wyniesione z piłkarskich boisk. Kiedy byłem w Motorze Lublin, nie było prezesa, więc zorganizowano konkurs, który wygrał facet zarządzający wcześniej autobusami w PKS. I teraz porównajmy to z takim Bayernem, największym klubem w Niemczech, gdzie we władzach zasiadali i zasiadają byli piłkarze: Franz Beckenbauer, Ulli Hoeness, Karl-Heinz Rummenigge, dyrektorem sportowym jest Hasan Salihamidzić, a trenerem Niko Kovac. Nikt z przypadku, z losowania czy konkursu, wszyscy z przeszłością w futbolu. Nie twierdzę, że w Polsce wszyscy byli piłkarze nadają się do zarządzania, ale za łatwo z nich rezygnujemy. Ktoś może być prezesem, ktoś dyrektorem, ale ktoś trenerem młodzieży. Dla każdego powinno być miejsce.

U nas w lidze długo była moda na trenerów zza granicy.

Nie mam nic przeciwko, ale oni też powinni szanować naszych szkoleniowców. Ostatnio na meczu Legii z Piastem doszło do spięcia między Ricardo Sa Pinto i Waldemarem Fornalikiem i bardzo mi się to nie podobało. Po pierwsze Fornalik jest byłym selekcjonerem, a po drugie jest bardzo kulturalnym i ułożonym gościem. Nie sądzę, żeby wyzywał Portugalczyka. Ludzie zza granicy traktują nas gorzej, jak kogoś biedniejszego. Pinto może i ma świetną drużynę i największy budżet, ale ciekawe jakby to było, gdyby zamienił się z Fornalikiem na robotę. Jakby miał pięć razy mniej pieniędzy i piłkarzy takich, jakich by mu dali, a nie takich, których sobie wybrał. Może wtedy bardziej doceniałby kolegów trenerów, którzy siedzą na ławkach rywali. Szanuję Pinto za to, że podniósł Legię, bo naprawdę słabo wyglądała na początku sezonu, ale szanuję też naszych trenerów, którzy rzeźbią z tego, co mają. A akurat Fornalik należy do najlepszych.

Wyjeżdżał pan z Polski na początku lat dziewięćdziesiątych. Wielu piłkarzy wspomina o zderzeniu, jakie mieli wtedy z rzeczywistością na Zachodzie. Panu duma zabrania?

Oczywiście, że ja także miałem problemy z językiem, ale może nie narzekałem, bo nie miałem problemów z graniem w piłkę.

Nie było poważnych zakrętów?

Zawsze są. Myślisz, że jesteś lepszy, niż wydaje się trenerowi. Codzienność jest trudna, delikatny spadek formy urasta do problemu gigantycznych rozmiarów. Jak Lewandowski nie strzeli gola w trzech meczach z rzędu, to w mediach już zaczyna się jazda na całego i pisanie o poważnym kryzysie. Nigdy nie chciałem się pakować i wracać do Polski, nie chciałem się poddawać. Kiedy nie widziałem już dla siebie szans, po prostu szukałem nowego klubu. A zanim wyjechałem z kraju, też potrafiłem się na to wszystko przygotować. Miałem 21 lat i wiedziałem, że to jest najlepszy czas, żeby ruszyć się do jakiejś silnej ligi. Grałem w mocnym, polskim klubie (GKS Katowice - przyp.red.) i nie chciałem przechodzić do innego w kraju, otworzyły się drzwi na Zachód i czułem, że to wielka szansa. Byłem na to przygotowany, chociaż nie wiedziałem, jaka to będzie drużyna. Nie jechałem do Francji za pieniędzmi, ale za swoją przyszłością. Chciałem poważnie grać w piłkę i wiedziałem, że muszę dać sobie radę.

To rodzice nauczyli pana, by nigdy się nie poddawać?

Albo się jest sportowcem, albo nie. Kiedy decydujesz się wejść w ten świat, to przecież nie po to, żeby przegrywać. Chcesz zwycięstw, chcesz być najlepszy. Proszę popatrzeć na najlepszych, nieważne czy to hokeiści czy kolarze - to są najczęściej ludzie chorzy na ambicję, zaczynają zawody z przekonaniem, że uda im się wygrać. Nie chciałem sobie pograć w piłkę, nie chciałem, żeby było jako tako, nie chciałem się cofać i cieszyć tym, co już się udało. Chciałem zwycięstw, sukcesów i medali.

No to może pochodzenie pomogło? Ludzie z gór…

No właśnie tłumaczę panu, że to nie pochodzenie i nie rodzice, tylko predyspozycje. To nie góral, ale każdy dobry sportowiec jest nieustępliwy. Czasami przegrywa, ale porażki budują go jeszcze bardziej, bo umie wyciągać wnioski. To charakteryzuje tych, którzy w końcu coś osiągają.

Pan nie potrafi tej swojej ambicji wyłączyć. Nawet w turniejach towarzyskich gra pan bardzo ostro.

Bo albo gramy, albo nie. Nawet z chłopakami na podwórku walczę twardo, odzywa się we mnie dusza byłego zawodnika, zawsze chcę wygrać. Ale w życiu co innego - często odpuszczam, nie interesuje mnie sztuczna rywalizacja, jakiś wyścig, nie tracę czasu na takie bzdury. Dla żony to ja jestem bardzo spokojny Piotruś. Z panem też się przecież nigdy nie pokłóciłem. Oczywiście wszystko wygląda pięknie, dopóki nie wyszlibyśmy na boisko, albo kort tenisowy. Chociaż tenis nie jest kontaktowy, więc można mówić, że ma się ze mną szanse.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×