Marek Wawrzynowski: Nadzieje kibiców Wisły utopione w Vannie (felieton)

Newspix / Jakub Ziemianin / Na zdjęciu: stadion Wisły Kraków
Newspix / Jakub Ziemianin / Na zdjęciu: stadion Wisły Kraków

Sprawa Wisły Kraków – odnoszę wrażenie - zakończyła się tak, jak miała się zakończyć. Wszyscy czekali na przelew, który nie miał prawa przyjść. Naiwni kibice jak pelikany łyknęli bajkę o dobrym wujku z Kambodży.

Tak naprawdę najważniejsze pytanie pozostaje bez odpowiedzi: o co chodzi w całym tym przekręcie? Tego pewnie długo się nie dowiemy, wersji jest kilka. Może chodziło o wyłudzenie ziemi, a może wyjaśnienie jest znacznie prostsze. Na przykład ktoś chciał zapewnić sobie miękkie lądowanie i potrzebował odwrócić uwagę od tego, co najistotniejsze. A najistotniejsze są tu pieniądze. Wisła Kraków ma kolosalne długi, które w ostatnim okresie znacznie wzrosły. Ludzie, którzy je zaciągnęli, zniknęli. Nie można wykluczyć, że ktoś zrobił wielki skok.

Dlatego nawet wyjaśnienia żartobliwe mogą być poważne. Gdyby więc okazało się na końcu, że ktoś wynajął wędrowną trupę aktorską, wcale nie byłbym zszokowany. W końcu najwięksi w tym kraju specjaliści od manipulacji uważają, że ciemny lud wszystko łyknie, więc musi być to prawda.

Gdy więc słyszę, że pan Vanna Ly okazał się niepoważny, nie do końca się z tym zgadzam. Wiele wskazuje na to, że on jest najbardziej poważny i profesjonalny w całej tej historii. Dostał zlecenie i się z niego wywiązał.

Jestem jedną z tych kilku osób, której kibice Wisły od początku zarzucali brak rzetelności. To dlatego, że wolałem śmiać się z inwestorów i całej sytuacji, niż informować o tym, kto przyjechał, z kim się spotka i jakie ma wielkie plany. Oczywiście, można było próbować się dodzwonić do tego czy tamtego, podać newsa o wielkich planach, o akademii, o transferach, o przyszłych chwilach chwały. Wystarczyło jednak zdjąć na chwilę różowe okulary, by zorientować się od pierwszej chwili, że zbyt wiele rzeczy się tu nie zgadza i że ta cała akcja to jakiś trzecioligowy przekręt. Film klasy C: trupy z wosku, krew z keczupu.

ZOBACZ WIDEO Show Milika! Napoli wyszarpało zwycięstwo w końcówce spotkania [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Normalnie powinno być tak, że gdy tylko pojawia się informacja o biznesmenie zainteresowanym klubem, wrzucamy jego dane do Internetu i pojawia się informacja: "producent ubrań", "prowadzi firmę produkującą część samochodowe", "sprzedaje elektrownie atomowe oraz paliwo lotnicze", i tak dalej, i tak dalej. A tu okazuje się, że człowiek nie istnieje w sieci. Właściwie są jakieś strzępy informacji. Najkorzystniejsza dla niego jest taka, że doradzał amerykańskiemu milionerowi. To z anglojęzycznej gazety w Phnom Penh. A poza tym informowano o jego spotkaniu z prezydentem Genoi i rzekomej chęci inwestowania w mieście a także o mandacie, jaki dostał w Szwajcarii. Miał mieć udziały w trzynastu klubach, ale okazało się, że ich nie ma. Jego fundusz Alelega z Luksemburga miał być powiązany z funduszem ADIA, jednak w sieci nie ma o tym śladu. Znaczy o ADIA, czyli Abu Dhabi Investment Authority jest i to dużo. Ale o powiązaniach z Alelega już nie ma. Ktoś mnie pyta, czy jeśli kimś nie ma informacji w Internecie, to znaczy, że ten ktoś nie istnieje. Oczywiście nie, jednak jeśli ktoś prowadzi poważny biznes, to już zaczyna to być podejrzane.

O domniemanym wspólniku pana Ly, Matsie Hartlingu, można znaleźć więcej, nawet na renomowanych portalach. Był np. prezesem spółki zarejestrowanej w Londynie. Ale gdy zadzwoniłem pod podany na stronie numer, okazało się, że o nikim takim nie słyszano. Znaczy w firmie nie słyszano o jej prezesie. Gdy jeden z dziennikarzy pojechał na miejsce, gdzie rzekomo miała znajdować się siedziba firmy, okazało się, że jest tam sklep z cygarami i tak zwane wirtualne biuro. Duże firmy nie potrzebują wirtualnych biur. A przecież mówimy o biznesmenach, którzy deklarowali przelanie nie tylko 12 milionów złotych na pokrycie długów, ale też zainwestowanie 130 milionów złotych za rok. No nie, takie firmy nie mają biur w sklepie z cygarami.

Kibice nie chcieli jednak słuchać, a dziennikarzy podważających wiarygodność inwestorów mieszano z błotem. Gdy pieniądze nie wpłynęły do 28 grudnia, nagle okazało się, że wszyscy się pomylili, i miały jednak wpłynąć do 29. A potem okazało się, że pan Vanna Ly zachorował podczas lotu do Nowego Jorku i nie ma z nim kontaktu. A dziś jest płacz i zgrzytanie zębów. Wisła Kraków, wspaniały klub ze 100-letnią tradycją stał się pośmiewiskiem całej Polski. Głównie dzięki jej własnym kibicom.

Cała ta farsa bardzo podkopała nie tylko wizerunek Wisły, ale też całej naszej piłki. Niestety okazuje się, że Ekstraklasa ani odpowiedzialny za cała polską piłkę PZPN nie mają mechanizmów, które chroniłyby kluby i rozgrywki przed tego typu ośmieszającymi historiami. Chcesz kupić klub? Pokaż, że cię stać, że jesteś poważny, że masz jakiś plan. Nie mówię, żeby była komisja, która mówi: "Ty możesz, ty nie", bo też trzeba pamiętać, że w Polsce wielki biznes nie lgnie do futbolu. Chodzi o to, by mogła reagować w skrajnych przypadkach. A co będzie, gdy na przykład klub zechce przejąć gang handlarzy dziećmi? Tu muszą być jakieś mechanizmy. Ze strony przyjaciół PZPN słyszę, że nie da wpływać w ten sposób na prywatne podmioty. Skoro jednak dało się zmusić prywatne podmioty do wprowadzania młodzieżowca, to dlaczego tego się nie da? W Anglii przyszli właściciele są sprawdzani.

Zobacz inne teksty autora

Źródło artykułu: