El. Euro. Odyseja kosmiczna 2008-2019

Newspix / LUKASZ GROCHALA/CYFRASPORT / Na zdjęciu: Jakub Błaszczykowski
Newspix / LUKASZ GROCHALA/CYFRASPORT / Na zdjęciu: Jakub Błaszczykowski

Kiedy ostatnio graliśmy z Austrią w Wiedniu, winą za brak sukcesów obwinialiśmy tylko sędziego. Po jedenastu latach wracamy na ten sam stadion, by ograć rywali i udowodnić, że w ostatniej dekadzie odrobiliśmy wszystkie zaległe lekcje.

Michał Kołodziejczyk z Wiednia

To właśnie wtedy narodził się Borubar. Artur Boruc w Wiedniu podczas drugiego meczu finałów mistrzostw Europy w 2008 roku rozegrał najlepszy mecz w karierze. Bronił jak w transie, stał w bramce tak wielki, jakby chciał zasłonić przeciwnikom całą przestrzeń. Wydawał się nie do pokonania - wybijał, odbijał, łapał i przerzucał. Polska prowadziła 1:0 po golu naturalizowanego Brazylijczyka Rogera Guerreiro, a bramkę straciła dopiero w doliczonym czasie gry, kiedy sędzia odgwizdał rzut karny dla gospodarzy turnieju.

Do dzisiaj dzielimy się na tych, którzy podpisują się pod słowami Leo Beenhakkera, że dla angielskiego sędziego Howarda Webba taka decyzja była hańbą - i tych, którzy uważają, że zwyczajnie nie mógł faulu Mariusza Lewandowskiego nie zauważyć. Nie dzieli nas tylko Boruc, nazwany po meczu przez świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego "Borubarem" i fakt, że w tym turnieju naszej kadry nie było stać na nic więcej niż jeden punkt w trzech meczach.

Czytaj również -> Mateusz Skwierawski: Jest wesele, a może być pogrzeb

Beenhakker prowadził wtedy Polaków w pierwszych mistrzostwach Europy w historii, na które wywalczyli awans. Oczekiwania były wielkie, bo po drodze pokonaliśmy przecież Portugalię, a holenderski trener tak skutecznie wyprowadzał nas z drewnianych chatek, że uwierzyliśmy w siebie na wyrost. Przegraliśmy z Niemcami i Chorwacją, remis z Austrią pomiędzy tymi meczami sztucznie przedłużał złudzenia. Straszyliśmy Europę Dariuszem Dudką, Markiem Saganowskim i Euzebiuszem Smolarkiem, Lewandowskiego już mieliśmy, ale nie tego. Na środku pomocy grał Mariusz, napastnik Robert zadebiutował w reprezentacji dopiero trzy miesiące później.

Jedenaście lat temu dopiero uczyliśmy się także jeździć za kadrą jako kibice. W 2006 roku zalaliśmy mundial w Niemczech biało-czerwoną falą, na Euro było podobnie. Budziliśmy strach, który przez lata udało się oswoić. Polacy z przyśpiewką "gramy u siebie" podczas każdego meczu eliminacyjnego nikogo już nie dziwią. Przylatują z całego kontynentu, tam gdzie zarabiają euro i funty, które później wydają na kilka dni szaleństwa, do których mecz jest często tylko dodatkiem.

Czytaj również -> Tak zagramy z Austrią

Wracamy do Wiednia po jedenastu latach, wreszcie w wypastowanych butach. Od Euro 2008 to chyba w piłkarskiej Polsce zmieniło się najwięcej. Turniej w 2012 roku, który zorganizowaliśmy wspólnie z Ukraińcami dał nam stadiony, pchnął infrastrukturę na poziom dla wielu krajów nieosiągalny, na mistrzostwach w 2016 roku we Francji nasza reprezentacja doszła za to do najlepszej ósemki pokazując, że rozwinęła się także na boisku. Teraz zaczynamy eliminacje do kolejnego Euro od wizyty u starych znajomych, żeby pokazać, że etap "na wyrost" mamy już za sobą. Gdyby popatrzeć tylko na kartkę ze składami - to gospodarze mogą się nas bać i modlić się, żeby ich bramkarz miał dobry dzień. W innym przypadku nie zatrzyma najlepszego ataku w Europie. To mały krok dla ludzkości, ale wielki dla naszej piłki.

ZOBACZ WIDEO El. Euro 2020. Austria - Polska. To będzie mecz walki. "Wsadzą łokieć w żebra, nie odstawią nogi"

Źródło artykułu: