Joel Valencia: Nie marzymy, pracujemy

PAP / Marcin Gadomski / Na zdjęciu: Joel Valencia
PAP / Marcin Gadomski / Na zdjęciu: Joel Valencia

- Mama urodziła mnie, gdy miała 14 lat, ojca nigdy nie poznałem i nie chcę już poznać. Wychowywali mnie dziadkowie - opowiada piłkarz Piasta Gliwice Joel Valencia.

Gdy 19 sierpnia 2017 roku zadebiutował w Ekstraklasie w meczu Piasta Gliwice z Koroną Kielce, nie dało się w nim zauważyć niczego zwiastującego, że zrobi u nas karierę. Jednak od drugiego meczu zaczął czynić postępy i w zasadzie czyni je cały czas. Jego fenomen polega właśnie na tym, że każdy kolejny mecz jest w jego wykonaniu trochę lepszy od poprzedniego, że nie robi kroków w tył. I tak, niepostrzeżenie, Joel Valencia wybił się na gwiazdę naszej ligi i stał się liderem Piasta Gliwice, który zbliża się do miejsca na podium.

Leszek Orłowski: Słyszałem i czytałem, że miał pan trudne dzieciństwo.
Joel Valencia:

Trudne to chyba nie jest właściwe słowo. Raczej należałoby powiedzieć, że nietypowe. Mama urodziła mnie, gdy miała 14 lat, ojca nigdy nie poznałem i nie chcę już poznać. Wychowywali mnie dziadkowie. Żyliśmy sobie spokojnie, biedy nie było. Byłem radosnym chłopcem całe dnie biegającym za piłką. Ale jednak warunki bytowe pozostawiały sporo do życzenia. Dziadek wyemigrował więc do Hiszpanii, a gdy tam stanął na nogi, ściągnął babcię i mnie do Saragossy. Miałem wtedy siedem lat. Tam też najbardziej interesowałem się piłką, zacząłem treningi w największym klubie z miasta, przechodziłem z zespołu do zespołu…

Aż tu nagle, 28 sierpnia 2011 roku, zadebiutował pan w Primera Division, i to w meczu z samym Realem Madryt. Było to tylko siedem minut, spotkanie skończyło się porażką 0:6, a pan więcej się nie pokazał w ekstraklasie Hiszpanii. Jakieś wspomnienia związane z tamtym meczem?

Zagrałem przeciwko najlepszym na świecie, spędziłem kilka minut na boisku obok takich graczy jak Cristiano Ronaldo, Marcelo, Sergio Ramos. Wspaniałe przeżycie, piękne doświadczenie, ale nic poza tym, żadnych konsekwencji. Debiut był zdecydowanie przedwczesny, bynajmniej mi nie pomógł. Nie byłem po prostu pod żadnym względem gotowy, by podejmować wówczas rywalizację z najlepszymi na świecie, miałem raptem szesnaście lat i dziewięć miesięcy. Nie dojrzałem jeszcze ani fizycznie, ani mentalnie do takich wyzwań.

ZOBACZ WIDEO Bundesliga: Bayern Monachium traci punkty. Gol Lewandowskiego ratuje remis! [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Niemniej nazywano pana wówczas Perłą z Saragossy. Hiszpanii nie udało się jednak podbić.

Życie nie toczy się wedle czyichś marzeń, nie wszystko się udaje. W futbolu w szczególności.

Ale dlaczego akurat panu się tych marzeń nie udało zrealizować?

Przyczyna jest jedna: nie dano mi szansy pokazania, na co mnie stać, jaka jest moja wartość. Ciężko pracowałem, trenowałem z pierwszym zespołem, ale na mecze wciąż wybierani byli inni. Czasami nie dlatego, że byli lepsi ode mnie, ale że starsi. To naprawdę kwestia szczęścia: albo je masz, czyli trafiasz na trenera, który coś w tobie dostrzeże i nie zawaha się zaryzykować i na ciebie postawić, chociaż nie masz doświadczenia, albo nie trafisz i musisz obejść się smakiem. Nawet w Primera Division pełno jest zawodników o przeciętnej technice czy talencie, ale za to takich, którzy mieli w życiu szczęście.

No ale pan zagrał nawet w młodzieżówce, a nawet w dwóch: najpierw w hiszpańskiej, a potem w ekwadorskiej. Tak na marginesie: jako posiadacz dwóch paszportów, z którym krajem czuje się pan bardziej związany?

Moje życie związane jest z Hiszpanią, ale obecnie cała rodzina mieszka znów w Ekwadorze, więc często latam i tam, i tam. Nie ma potrzeby, bym takich wyborów dokonywał. A co do reprezentacji, to nie jestem głupi i nie byłem, wiedziałem po debiucie w reprezentacji Hiszpanii U-17, że w tym kraju jest o wiele więcej świetnych piłkarzy i jeśli mam w jakiejś reprezentacji się kiedyś zadomowić, to w ekwadorskiej.

Dariusz Tuzimek: Koniec arogancji na najwyższym światowym poziomie - CZYTAJ. 

Nadal pan na to liczy?

Ciężko pracuję. Jeśli ktoś w Ekwadorze zwróci na mnie uwagę i postanowi mnie sprawdzić, będę szczęśliwy. Bardzo szczęśliwy.

Może o niepowodzeniu w Hiszpanii zadecydowało to, że jak na napastnika strzelał pan bardzo mało goli?

Napastnika? Nigdy nie byłem napastnikiem, nawet jeśli grałem w ataku, to nie jako dziewiątka, tylko mediapunta, ale równie często zdarzało mi się występować na którymś ze skrzydeł, albo zgoła w pomocy, na pozycji określanej jako osiem.

Doprawdy? Mnie fakt, że między 2011 a 2017 rokiem w zawodowym futbolu strzelił pan tylko trzy gole w stu dwudziestu pięciu meczach, a od przyjścia do Piasta w 2017 pięć bramek w czterdziestu trzech grach, jednak zdumiewa.

Liczba meczów niewiele mówi sama w sobie. Trzeba przeanalizować, jakie to były mecze. A w moim przypadku przeważały końcówki, nędzne ogony. Bilans wygląda paskudnie, ale kryje się za nim coś innego, niż na pierwszy rzut oka się wydaje.

Nawet w Słowenii grał pan ogony w FC Koper, w sezonach 2015-16 i 2016-17? Można znaleźć informacje, że był pan graczem podstawowego składu…

Byłem tam przez prawie cały czas kontuzjowany. Wracałem po wyleczeniu urazu i zaraz coś znowu mi się przydarzało. Poza tym nie płacili piłkarzom, więc i atmosfera nie była najlepsza. Odbijało się to na poziomie gry całego zespołu.

Jak wygląda liga słoweńska? Można ją porównać z polską?

Nie, pod żadnym względem. W Słowenii są dwa poważne kluby: NK Maribor i Olimpija Lublana, a reszta prezentuje o wiele niższy poziom organizacyjny i sportowy. W Polsce poziom jest wyższy, o wiele bardziej wyrównany, a do tego dochodzą znakomite stadiony i świetne pokazywanie futbolu w telewizji. Reprezentacja Polski liczy się w Europie. To dwa różne światy. No i gra tu wielu Hiszpanów, a oni zawsze dobrze wpływają na myślenie o piłce i w efekcie na atrakcyjność gry.

Zatrzymajmy się przy tej różnicy poziomów między zespołami. Jak dużo dzieli Piasta od Lechii, Legii, Jagiellonii, Lecha?

Niedużo. Nie ma w każdym razie żadnej przepaści, jeśli chodzi o poziom piłkarzy, jakość samej gry. W zasadzie to w ogóle nie ma na boisku owych różnic. Są tylko te dotyczące wysokości budżetu, rozpoznawalności marki, presji na odniesienie sukcesu, zdobycie tytułu, przyzwyczajenia kibiców do tego, że zespół jest zawsze wysoko.

Czyli marzycie o europejskich pucharach?

Marzymy? My na nie cały czas ciężko pracujemy, w każdym meczu chcąc wygrać i zbliżyć się do czołówki. Jednak w tabeli panuje znaczny ścisk, jeden nieudany mecz spycha ostro w dół. Wszystko się może zdarzyć, jedne zespoły nagle tracą formę, inne ją łapią i nigdy nie wiadomo, jak potoczy się następna kolejka, a co dopiero mówić o końcówce sezonu. Zobaczymy - sam jestem ciekaw, jak to się wszystko skończy, ale mamy powody do ostrożnego optymizmu.

W czym Piast jest najlepszy?

Zespołowość to nasz największy atut. A także wszechstronność. Bardzo dobrze czujemy się, dominując, rozgrywając atak pozycyjny, jednak nie mamy też żadnego problemu, by grać z kontrataku. Mamy piłkarzy nadających się i do jednego, i do drugiego stylu. Trenerzy świetnie rozpoznają kolejnych rywali, zawsze mamy o nich pełną wiedzę. No i jeszcze solidność: nie ma tak, że raz zagramy dobrze, a raz bardzo słabo; zawsze prezentujemy swój poziom.

A wady?

Wykorzystujemy trochę zbyt mały procent stwarzanych okazji. Nie mamy problemu z ich generowaniem, ale potem czegoś brakuje, trochę zdecydowania… Prowadzimy 1:0 i zamiast szybko podwyższyć, dajemy się dogonić. Przydałoby się też więcej sprytu, wyrachowania, umiejętności zagrania na czas, gdy trzeba. To może nie podoba się kibicom, ale daje punkty, a w ostatecznym rozrachunku one się liczą.

Czuje się pan gwiazdą zespołu Waldemara Fornalika?

Ja? Nie! Ja wciąż się uczę taktyki, wciąż rozwijam technikę, na polskich boiskach przechodzę tak naprawdę kurs zawodowego futbolu, którego jeszcze nie ukończyłem.

To kto wobec tego jest w Piaście gwiazdą?

Nie mamy gwiazdy. Ale moim zdaniem - zresztą chyba nie tylko moim, jednym z naszych najważniejszych piłkarzy jest Mikkel Kirkeskov. Chociaż jest po pierwsze solidnym i niezawodnym obrońcą, dużo wnosi także do gry ofensywnej zespołu. Zagrywa znakomite podania do przodu, między linie rywala. Można powiedzieć, że karmi nas zagraniami, nakręca akcje. Wszystko widzi na boisku i umie wybrać optymalne rozwiązanie każdej sytuacji. Lubię też bardzo grać blisko z Jorge Feliksem, bo świetnie wychodzą nam dwójkowe kombinacje, ale także znakomicie rozumiem się z Piotrem Parzi… no, z naszym środkowym napastnikiem (Piotrem Parzyszkiem – przyp. red.). Fantastyczni są nasi stoperzy. No i Dziko, czyli Patryk Dzic…, no: Dziko po prostu! To też kawał piłkarza (Patryk Dziczek – przyp. red.).

Z Kirkeskovem najbliżej się pan też przyjaźni poza boiskiem, to prawda?

Tak. Zawsze na zgrupowaniach razem mieszkamy w pokoju, często razem wychodzimy coś zjeść. Ale mam świetne relacje ze wszystkimi kolegami. Trochę bliższe są one z tymi mówiącymi po hiszpańsku, ale to chyba zrozumiałe.

Maciej Kmita: demony przeszłości nawiedziły Wisłę Kraków - CZYTAJ.

A jaka jest dziś pana ulubiona pozycja?

Cofnięty napastnik, czyli po hiszpańsku segunda punta. Lubię też lewe skrzydło – mam lepszą prawą nogę i uwielbiam schodzić ze skrzydła do środka, by nią strzelić lub podać.

Marzy pan o powrocie do Hiszpanii i ponownej próbie odnalezienia się w tamtejszym futbolu?

Jestem bardzo spokojny i zadowolony z tego, jak obecnie wygląda moje życie i moja kariera. Nie myślę o niczym innym poza Piastem.

Woli pan Cristiano Ronaldo czy Leo Messiego?

Messiego. Futbol to nie tylko gole, a jedynie pod względem skuteczności można tych dwóch zawodników porównywać i też zresztą wcale Cristiano nie wygrywa. Piłka nożna to styl, wyczucie, talent. Messi w tych aspektach jest o wiele lepszy. Czasami jak na niego patrzę, wydaje mi się, że on mógłby grać w piłkę z zamkniętymi oczami i niewiele by się zmieniło, bo ma tak znakomite czucie boiska.

Komentarze (0)