Wieśniaki kontra Królewscy. Jak Real Madryt przyjechał do Mielca

PAP / Teodor Walczak / Na zdjęciu: Mecz Stal Mielec - Real Madryt
PAP / Teodor Walczak / Na zdjęciu: Mecz Stal Mielec - Real Madryt

Ludzie w Mielcu pamiętają doskonale, że nazywano ich wieśniakami, prowincjonalnym mistrzem. W każdym razie tenże mistrz, po swoim drugim tytule, wylosował w I rundzie Pucharu Mistrzów Real Madryt.

W tym artykule dowiesz się o:

[b]

Zbigniew Mucha [/b]

Awansują, albo i nie. Mielec na razie tylko walczy o Ekstraklasę, ale to i tak dużo. W drugiej połowie lat 90. Stal właściwie już przestała istnieć. To co się wówczas zdarzyło, czyli spadek z najwyższej klasy rozgrywkowej, a później kolejny i w końcu decyzja o praktycznym zamknięciu na klucz seniorskiej piłki, zdarzyło się niemal równo w 20. rocznicę rywalizacji z Realem Madryt w Pucharze Mistrzów.

Bo był taki mecz. Najsłynniejszy klub świata, ludzie w popielatych garniturach, które przed wyjściem na boisko zamienili na białe, bawełniane koszulki, w większości pierwszy raz w życiu trafili do Polski. O Mielcu nigdy wcześniej nie słyszeli. O Stali prawdopodobnie również nie.

Tam, gdzie hartowała się Stal

Podkarpackie miasto zamieszkuje dziś około 60 tysięcy ludzi, cztery dekady temu - połowa tego. To, że nagle wyrósł tam potężny klub z najlepszą w Polsce drużyną, było niespodzianką. W dodatku drużyną prawdziwie eksportową, bo niewiele brakło, by wiosną ’76 Stal awansowała do półfinału Pucharu UEFA. Niemiecki HSV okazał się co prawda mocniejszy, ale nieznacznie. Nieżyjący już bramkarz Zygmunt Kukla, lata temu w wywiadzie dla portalu nowiny24.pl, wspominał: - Obroniłem wtedy rzut karny. Po meczu mówiono, że mam człowieka na sumieniu. Ponoć po obronie tego karnego jeden z widzów doznał zawału…

ZOBACZ WIDEO Serie A: Chievo rozbite przez Sassuolo. Niemoc strzelecka Stępińskiego trwa [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Remis 1:1, a potem przegrany rewanż, i znów Kukla: - Wyszedłem do dośrodkowania, ale nie sięgnąłem piłki i ta praktycznie spadła Niemcowi na głowę. Błąd popełniłem chyba nie tylko ja, ale też trener Edmund Zientara. Ustawił nas zbyt ofensywnie. Przekonywał, że grając z Hamburgiem, nie można się bronić. Nie skończyło się to jednak najlepiej.

Pierwsze mistrzostwo Polski w 1973 zespół zdobył jeszcze pod wodzą Węgra Karoly'ego Konthy, potem dwa medale poszły na konto Zenona Książka i wreszcie przyszedł drugi tytuł, ale już pod kierunkiem sprowadzonego z Warszawy Edmunda Zientary. Co w ogóle legło u podstaw wieloletniego powodzenia Stali?

Po pierwsze ekonomia, bo klub to był fabryczny, a fabryka nie byle jaka, tylko miejscowe zakłady lotnicze. Piłkarze mieli etaty w PZL, wówczas WSK, czyli Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego, zarabiali bardzo dobrze, żyli jak pączki w maśle, a pracownicy fabryki - czasem od serca, częściej pewnie z musu - oddawali 1 procent zarobków na sportową działalność.

- W ostatnich latach zaczęło w polskim futbolu funkcjonować prześmiewcze hasło: "Organizacja - Stal Mielec", tyle że z tamtą Stalą nie miałoby nic wspólnego - zauważa Leszek Śledziona, klubowy kronikarz, współautor serii książek "Historia Sportu" (rocznikpiłkarski.pl). - Taki Andrzej Szarmach przenosząc się z Zabrza, wspominał, że w Stali nawet skarpety były zawsze wyprasowane.

Bo też faktycznie nie brakowało opinii, że klub zorganizowany był na poziomie europejskim, a ekonomiczno-organizacyjne eldorado choć z czasem wygasało, zakończyło się dopiero po przemianach ustrojowych w Polsce.

Zbigniew Boniek: Chciałbym sklonować Zielińskiego - CZYTAJ ROZMOWĘ

Pieniądze to jedno, lecz drugą nogę pionizującą Stal stanowiło szkolenie własnego narybku i coś, co dziś nazwalibyśmy skautingiem, w dodatku opartym na regionie. Świetnie wyedukowana kadra trenerska miała perfekcyjne rozeznanie w terenie. Grzegorz Lato i Kukla to byli wychowankowie, Henryk Kasperczak trafił do klubu jako nastolatek, wyłowiono kilku innych. Sukcesy Stali były odbierane z niedowierzaniem w Warszawie, Zabrzu i nie tylko tam. Ludzie w Mielcu pamiętają doskonale, że nazywano ich wieśniakami, prowincjonalnym mistrzem. W każdym razie tenże mistrz, po swoim drugim tytule, wylosował w I rundzie Pucharu Mistrzów Real Madryt.

Tam, gdzie stały piętrowe łóżka

Trenerem Królewskich był Miljan Miljanić - ten sam, który prowadził Crveną Zvezdę Belgrad, gdy Stal debiutowała w Pucharze Mistrzów. Szkoleniowiec szanowany w Europie, z powodzeniem prowadzący wcześniej (i później też) silną reprezentację Jugosławii. Królewscy już wówczas byli legendarną marką z sześcioma Pucharami Mistrzów w stadionowych gablotach. Naturalnie nie był to już zespół Alfredo di Stefano, Ferenca Puskasa czy Francisco Gento, jeszcze nie Zinedine’a Zidane’a, Raula czy Roberto Carlosa, ale nawet w latach siedemdziesiątych, okresie wcale nie największej świetności, wciąż znakomity.

Było, nie było, do Mielca przyjeżdżał aktualny mistrz Hiszpanii. Co prawda po zdobyciu tytułu Anno 1976 zespół opuścił Niemiec Guenther Netzer, ale pozostał jego rodak, jeden z najlepszych graczy swej epoki, Paul Breitner. Był także inny internacjonał, Duńczyk Henning Jensen, byli świetni Hiszpanie - napastnik Carlos Santillana, bramkarz Miguel Angel, pomocnik Vicente del Bosque, obrońca Jose Antonio Camacho i najbardziej z nich charyzmatyczny, kapitan Jose Pirri. Człowiek - legenda, zdobywca Pucharu Mistrzów z 1966, wielokrotny mistrz kraju, dla którego nie liczyło się nic poza zwycięstwem Realu, więc grywał ze złamanym obojczykiem, pękniętymi kośćmi, rozbitą szczęką, gorączką - obojętnie. Nie było ceny, której zawahałby się zapłacić.

I taka właśnie drużyna przyjechała na Podkarpacie…

Oto relacja z powitania gości przez delegację Stali pochodząca z archiwalnego numeru "Nowin Rzeszowskich": "Poniedziałek, 13 września, w porcie lotniczym w Jasionce. Wiceprezesi i wicedyrektorzy, czarne i białe Wołgi, czerwony Ikarus, czerwone goździki. Z wieży kontrolnej nadchodzą meldunki. - Już startują z Okęcia; już są w powietrzu; już 15 minut trwa lot; trzydzieści. O 20.53 załoga polskiego czartera osadziła srebrne cygaro z precyzją tak nadzwyczajną, tak delikatnie i pieszczotliwie niemal, jakby nie piłkarze, ale zbiorniki z gliceryną były na pokładzie TU-134A".

Wyszli z maszyny niczym przybysze z innego świata. Pewni siebie, eleganccy. Chcieli mieszkać jak najbliżej boiska, zatem zakwaterowani zostali w hotelu Jubilat, naprzeciw stadionu. W mieście były wówczas dwa hotele - w miarę elegancki Jubilat (dziś hotel Polski) i robotniczy Iskra. Wielkiego wyboru nie było, Hiszpanie zaakceptowali lokalizację. Odpowiedzialny za ich pobyt w Polsce, były prezes Stali Edward Kazimierski, irytuje się dziś, gdy słyszy, że gwiazdy musiały spać na piętrowych łóżkach. Owszem, takie były również w hotelu, ale wcześniej opróżniono pokoje z piętrusów. O 23 piłkarze Realu znaleźli się w łóżkach. Gospodarze uprzejmie proponowali organizację czasu wolnego nazajutrz, we wtorek, lecz Real równie uprzejmie dziękował. Nie chciał także zostać po meczu, zamierzał jak najszybciej odlecieć do Warszawy.

Kolejna garść informacji z "Nowin Rzeszowskich". Otóż na śniadanie lekarz przyjezdnych Julio Lopez Quiles zadysponował: kawa naturalna, herbata z cytryną, chleb, bułka, masło, dżem, miód, szynka z puszki. Na obiad zaś obowiązkowo wołowina. Kierowniczka hotelowej restauracji Janina Kukiełczak była rozczarowana. Gotowa była gościom nieba przychylić, a oni tylko rumsztyk wołowy z polędwicy przez cały czas pobytu, plus oliwa z oliwek i sałata. I jak na złość sałaty akurat zabrakło, tak dużo jej jedli, że trzeba było wysłać po dodatkowe zaopatrzenie samochód aż do Rzeszowa.

Co jeszcze? Do każdego stolika czerwone wino - węgierski Mavrut - oraz piwo, co akurat polskich gospodarzy ogromnie dziwiło. Podobnie jak to, że kierownik drużyny gości układał w szatni stroje Realu złożone w kostkę, w niezmiennym porządku - Santillana obok Gueriniego, Breitner obok Jensena, itd., zamiast zwyczajnie rzucić worek na środek podłogi.

Przez kilka dni w Mielcu przebywała też ekipa niemieckiej telewizji, która przy udziale Polskiej Agencji Interpress realizowała film o Stali. Miał być emitowany w II programie telewizji państwowej RFN, jako 43-minutowy dokument w cyklu "Najlepsze kluby Europy". Scenariusz zakładał pokazanie fragmentów meczu z Realem, ale także klubu od środka, poznanie jego piłkarzy, miasta. W planach była rozmowa z Grzegorzem Latą w ośrodku rekreacyjnym WSK w Rzemieniu podczas - a jakże - łowienia ryb. Po wtorkowym treningu dziennikarze niemieckiej telewizji zabrali do samochodu Breitnera i Jensena, by zrobić im zdjęcia na ulicach Mielca - co skrupulatnie odnotowano w "Nowinach" - wśród robotników udających się na drugą zmianę i dziewcząt wracających ze szkoły.

Stal tymczasem przygotowywała się do meczu w spokoju, na krótkim zgrupowaniu, mieszkając w hotelu w Baranowie Sandomierskim.

Tam, gdzie Diabeł nie może

- Merchandising rozumiany w dzisiejszym znaczeniu nie istniał, a mimo to w Mielcu zrobiono wówczas coś niezwykłego - mówi Śledziona. - O ile na wiosenny mecz z HSV zdołano przygotować zaledwie jeden wzór proporczyków, to w przypadku konfrontacji z Realem klub postarał się wyjątkowo. Były zatem cztery rodzaje proporców, talerz pamiątkowy, odznaki plastikowe, no jak na tamte czasy, oferta wręcz niezwykła.

Stadion w teorii mógł pomieścić około 30 tysięcy widzów, tymczasem pomieścił prawdopodobnie 40. Zainteresowanie biletami było tak duże, że zrodził się pomysł, choć akurat niekoniecznie w głowach mielczan, by spotkanie przenieść na Stadion Śląski, gdzie przyszłoby 100 tysięcy chętnych. Katowicki "Sport" grzmiał, zbliżający się mecz definiując jako "dobro narodowe", które należy udostępnić większej rzeszy kibiców. Oddelegowany na nowy odcinek pracy prosto z fabryki Kazimierski nie chciał o tym słyszeć, więc śląscy działacze musieli obejść się smakiem. Bilety w Mielcu były na wagę złota, a ich gros rozprowadzono wśród pracowników fabryki, którzy dostali ponoć 15 tysięcy wejściówek.

Drogi z Rzeszowa, Tarnobrzega i Legnicy były zablokowane sznurami samochodów. Kibiców nie wystraszyła nawet koszmarna pogoda i lejący od rana deszcz (a jeszcze dzień wcześniej smażono się w 30-stopniowym upale i murawę zraszać musiały strażackie armatki) - spragnieni igrzysk mogli wyjść wcześniej z fabryki, o 13, ponieważ w sobotę popracowali dłużej.

Znakomity reżyser filmowy, 56-letni obecnie Wojciech Smarzowski, urodził się w Korczynie - wsi podkarpackiej, ale wychowywał w Jedliczu. Tam też kopał piłkę, w klubie Nafta, tym samym zresztą, w którym karierę zaczynał Sławomir Peszko. Do dziś futbol stanowi dla niego odskocznię, z tym że woli oglądać mecze na kanapie, niż na stadionie - inaczej niż dawniej. Ale ogląda emocjonalnie. Jak kiedyś powiedział, można go wówczas operować i nawet nie poczuje.

Kiedy Stal mierzyła się z Królewskimi, Wojciech był Wojtkiem i miał 13 lat. To pewnik, reszta jest legendą, a może i historią autentyczną, tyle że trudną do zweryfikowania. W każdym razie zasłyszaną. Otóż młody kibic Smarzowski był szczęściarzem, który złapał jedną z białych koszulek rzuconych przez gwiazdorów Realu w kierunku trybun po spotkaniu!

To nie jedyny znany dziś - tak to ujmijmy - człowiek kultury, który 15 września 1976 roku mógł być na stadionie w Mielcu. Bo na pewno był tam Hirek Wrona, wówczas uczeń mieleckiego liceum ogólnokształcącego, który do szkoły chodził razem z cudownym dzieckiem mieleckiego futbolu, Kazimierzem Budą.

- Mecz był o 15, na stadion trzeba było jednak przyjść znacznie wcześniej. Żeby nie uciekać na wagary poprosiliśmy dyrektora, by nas zwolnił - mówi dziennikarz telewizyjny i radiowy, producent i reżyser wydarzeń artystycznych. - Przygotowywaliśmy się z kolegami do tego meczu pilnie, chcieliśmy pokazać, że w Polsce też potrafimy. Szyliśmy więc sami flagi i szaliki, a właściwie nasze babcie i ciocie. W całym mieście zabrakło niebieskiego materiału. Nawet zakłady krawieckie okazywały zrozumienie i krawcy przerywali codzienną pracę, by uszyć nam coś na mecz.

- Jednym słowem było jak z Marianem Opanią i białostockim społeczeństwem w "Piłkarskim pokerze", czyli ofiarnie. Przyjechało też kilku kibiców z Hiszpanii, na których patrzyliśmy z ciekawością i szacunkiem. Żadnych rozrób. W mieście wprowadzono nawet prohibicję. Z tym że akurat zdobycie alkoholu nie było problemem dla chcącego, skoro 17 kilometrów od Mielca, w Radomyślu Wielkim, było największe zagłębie bimbrownicze w Polsce…

W środowe popołudnie Stali nie brakowało zatem oddanych kibiców, brakowało natomiast środkowego napastnika. Jan Domarski miał odejść do francuskiego Nimes, w jego miejsce sprowadzono co prawda super gwiazdę, Andrzeja Szarmacha, ale z Realem nie mógł zagrać. Wściekły oglądał spotkanie z trybun. Po latach "Diabeł" wspominał w swojej biografii: "Blokowali moje przejście po złości. Targi trwały kilka tygodni. Ostatecznie jakoś się dogadali. PZPN i przede wszystkim Centralny Ośrodek Sportu w końcu wydały zgodę na moje przejście. Ale Górnik swoją szpileczkę wbić musiał. Działacze tak się ociągali z przesłaniem dokumentów, tak im się nie spieszyło, że nie tylko nie zagrałem w sześciu kolejkach nowego sezonu, ale przede wszystkim Stal nie mogła mnie zgłosić do europejskich pucharów i nie mogłem pomóc chłopakom w meczach z Realem Madryt".

Nikt nie wie na pewno, dlaczego tak długo czekano na zgodę i uprawnienie do gry Szarmacha. Wiadomo, że to on chciał odejść z Górnika, a Górnik nie bardzo chciał go puścić. Sprawę rozstrzygał PZPN, ale ospale, co skłoniło kibiców Stali do wywieszenia na meczu transparentu: "Miesiąc wrzesień to nie MAJ, Lato bez Szarmacha graj", nawiązującego oczywiście do Jana Maja, prezesa PZPN.

Tam, gdzie Bernabeu dawał zegarki

Szarmach nie mógł więc pomóc, a bali się go Hiszpanie strasznie, niczym Włosi sześć lat później na mundialu, kiedy Diabeł, też nie ze swojej winy, musiał usiąść na trybunach.

Gol Santillany już w 7. minucie ustawił mecz. Goście byli lepsi, podwyższył Del Bosque, a w obu akcjach bramkowych brał udział Breitner, i dopiero w końcówce Stal się uporządkowała, zaatakowała śmiało. Gdyby nie świetnie radzący sobie w bramce Miguel Angel, mogło być różnie, a tak honorowo trafił tylko Ryszard Sekulski. Mecz kończono w ciemnościach. Sztucznego oświetlenia nie było, wyjątkowo zachmurzone niebo rozświetlały błyskawice, a murawę samochody zaparkowane nieopodal boiska. Potem ze zmęczenia stalowcy padli w kałuże - każdy tam, gdzie stał.

Czy mistrz Polski przestraszył się wielkiego rywala? - Nic podobnego - mówi Henryk Kasperczak. - Mieliśmy doświadczenie z poprzednich sezonów, kilku z nas grało w reprezentacji na mistrzostwach świata. Wiadomo, to był Real, podeszliśmy z respektem, ale z drugiej strony w latach siedemdziesiątych my zdobyliśmy medal na mundialu, na którym Hiszpanów w ogóle nie było. Stal była silna, poza tym zawodnicy mieli wówczas motywację, nakręcała ich możliwość wyjazdu zagranicznego, czyli coś, co dzisiaj jest chlebem powszednim nawet dla dwudziestolatków.

Arka Gdynia tonie - CZYTAJ NASZ REPORTAŻ

Śledziona: - Walczyli jak równy z równym kilka miesięcy wcześniej z HSV, w 1974 w turnieju na Majorce minimalnie ulegli Barcelonie z Cruyffem i Neeskensem w składzie, więc na pewno nie przestraszyli się Realu.

- Dla nas już Crvena Zvezda to byli kosmici, Real stanowił inną galaktykę. Składało się na taki odbiór wiele rzeczy, także sytuacja społeczno-polityczna. Oni ze słonecznej Hiszpanii, my z komunistycznej, mrocznej Polski - opowiada Hirek Wrona. - Trzeba było mieć nie wiem jak mocną psychę, by podejść do meczu bez kompleksów. Nie było takiego zbója, któremu zabrakłoby respektu. W każdym razie pokłosiem tego dobrego w sumie dla Stali dwumeczu było powołanie przez Jacka Gmocha i wystawienie w wyjściowym składzie na eliminacyjny mecz z Portugalią aż pięciu piłkarzy z Mielca…

Zientara zwracał uwagę na wyszkolenie techniczne piłkarzy Realu, ich szybkość i osamotnionego Latę. Kazimierz Górski wytykał dwa niewybaczalne błędy mieleckiej defensywy. - To był ciężki mecz. Jesteśmy zadowoleni z wyniku. Stal to bardzo silny zespół - powiedział po wyjściu z szatni Jensen. No ale co miał powiedzieć? Goście mieli dość deszczu, ciemności, czekała ich długa droga do domu, a w perspektywie rewanż. Rewanż z drużyną, która położyć się przed nimi nie miała zamiaru. W dodatku rewanż nie na Santiago Bernabeu, ale w Walencji, ponieważ stadion Realu był zamknięty dla pucharowej rywalizacji w związku z sankcjami nałożonymi przez UEFA po wiosennym meczu z Bayernem, gdy jeden z kibiców zaatakował sędziego i Gerda Muellera.

Polacy nie mogli tego przeboleć, bo taka gratka, jak występ na madryckim gigancie zdarza się najczęściej raz w życiu. Mogli jednak zostać kilka dni w Madrycie, pozwiedzać miasto. Natomiast w Walencji zagrali dobrze, przegrali minimalnie, a prezydent Santiago Bernabeu chcąc się odwdzięczyć za polską gościnność, jakiej jego ludzie doświadczyli w Mielcu, podarował pamiątkowy zegarek prezesowi Kazimierskiemu, ten zaś przekazał go do klubowego muzeum. 13 lat temu zegarek został skradziony. Nie odnalazł się do dziś.

- Już nie pamiętam dokładnie, ale chyba wymieniliśmy się po meczu koszulkami - mówi Kasperczak. - Tyle że człowiek był młody, to nie przywiązywał wagi do takich rzeczy. Te pamiątki się mnie nie trzymały. Uratowałem tylko koszulkę Cruyffa i podarowałem ją nieżyjącemu już prezesowi Montpellier. Reszta fajnych zdobyczy, czyli choćby Real, koszulka Rivelino i wiele innych, poszły na… naprawy. Mieliśmy w Mielcu taką grupę speców, mechaników od pralek i lodówek. Nie chcieli nigdy zapłaty, byli tylko łasi na koszulki. No to w ramach podziękowań za usługę dawałem im te koszulki…

Tam, gdzie piłkarze są rodziną

Klub z tak małego ośrodka miał wielki atut. Nie tylko oddanych kibiców, ale i piłkarzy tworzących niemalże rodzinę. Wielu z nich do dziś mieszka nieopodal stadionu. Grali, wygrywali razem i razem się bawili. I to jak! Do legendy przeszła anegdotka z koniem.

Szarmach: - Jeden z kolegów miał konia, inny imieniny. Koledzy ze Stali, z Grześkiem Latą na czele, postanowili zrobić mu dowcip. Wprowadzili do mieszkania, na trzecim piętrze w bloku, tegoż właśnie konia. Gorzej tylko było, kiedy trzeba było zwierzaka sprowadzić na dół. Najpierw, żeby go zawrócić w ciasnym mieszkaniu, należało wyjąć drzwi z futryny… Mieli chłopcy fantazję… Może dlatego tak dobrze grali w piłkę…

Kukla wspominał jeszcze: - To była ekipa świetnych piłkarzy, a jednocześnie paczka przyjaciół. Wielu z nas mieszkało tuż obok stadionu. Trener Zientara żartował, że wystarczy przyjść pod stadion, krzyknąć: "Trening!" i po chwili drużyna jest już na zajęciach. Spotykaliśmy się nie tylko na meczach czy treningach, ale też w wolnym czasie. Atmosfera była naprawdę super.

- Na boisku błyszczeli może inni, ale to Marian Kosiński był operacyjnym mózgiem drużyny i strażnikiem, tak to ujmę, klubowych klejnotów. A przy okazji, w mojej opinii, najlepszym stoperem wówczas w lidze, tyle że nielubianym przez Kazimierza Górskiego - mówi Wrona. - W każdym razie on, Krzysiek Rześny, Witek Karaś oddaliby wszystko za ten klub.

Zresztą kiedy w latach 90. było już bardzo źle, właśnie stara wiara rozpoczęła proces odrodzenia Stali. Generalnie zawsze byli i pozostali rodziną. Kiedyś powiedziałem Romkowi Kołtoniowi, że obrońca Rysiek Per był zmorą Zbyszka Bońka, a on na to:  - Co z nim? Nie wiedziałem. Ustaliłem jednak, że jest ciężko chory, a nie ma środków na operację oka. Zorganizowaliśmy mecz charytatywny, przyjechali wszyscy, nawet ze świata, kasę zebraliśmy i operacja się udała. Per żyje, jest w domu opieki społecznej. Z chłopakami ze Stali tak jest. Jak któryś jest w potrzebie, pomocy nikt nie odmówi. Tak się buduje legendę.

Tam, gdzie dzwoni listonosz

- Kibicowanie Stali było dla nas, młodych chłopaków, czymś naturalnym. Pierwszy raz rodzice zabrali mnie na stadion w 1970 roku, to było wygrane 5:2 spotkanie z Wisłą Kraków. Dopóki nie wybudowano nowego obiektu, trzeba było przybyć sześć godzin przed pierwszym gwizdkiem, żeby miejsca zająć. A mecz to było święto. Przychodziło się z jedzeniem i termosami - kontynuuje Hirek Wrona. - Piłkarze byli swoi, z regionu, z miasta. Drużyna oparta na regionie rzeszowskim, obowiązywało przywiązanie do barw "przez ziemię", chłopaki grali o swój kawałek trawy. Tak to zawsze postrzegaliśmy. Gdy znany w Mielcu ksiądz Henryk Arczewski wybudował kościół dzięki datkom wiernych, potężne kwoty rzucili piłkarze. Na mszy ksiądz czytał: Lato dał tyle i tyle, Szarmach - tyle i tyle. A ludzie wewnątrz kaplicy wiwatowali. I nikomu nie przeszkadzało, że Lato jeździł Mirafiori z rejestracją 7777, a Kasperczak BMW z czterema ósemkami…. Piłkarze byli dla nas bogami.

Ta historia sprzed ponad 40 lat jest dla współczesnych – Seweryna Kiełpina, Bartosza Nowaka i spółki – pewnie niewiarygodna. Dla młodych kibiców może brzmieć niczym klechda, podanie oparte na ludowych wierzeniach, ale taka właśnie wówczas była Stal. Mało kto już zresztą pamięta tę historię. Na pewno pamięta Real. Co roku przed Bożym Narodzeniem listonosz do klubu przynosi świąteczną kartkę z Madrytu opatrzoną słynnym herbem. Przynosił nawet wtedy, gdy Stal grała w piątej lidze.

Komentarze (4)
avatar
Mieczysław Wrona
7.04.2019
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Byłem ..widziałem i teraz wspominam i czekam na powrót mojej STALI do ekstraklasy !!! 
avatar
STARY ŁOBUZ
6.04.2019
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Stilon Gorzów pozdrawia 
avatar
Drake
6.04.2019
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Świetny tekst 
avatar
Roman Łukaszczuk
6.04.2019
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Ciekawy artykuł.