Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Cztery mecze, cztery zwycięstwa. Reprezentacja Polski rozpoczęła eliminacje do Euro 2020 tak, że lepiej nie można.
Jacek Krzynówek, były reprezentant Polski:
Jeśli patrzy się tylko na punkty i brak straconych goli, to jak najbardziej. No i w końcu trafił nam się pierwszy taki czerwiec w historii eliminacji, kiedy potrafiliśmy wygrać dwa mecze.
A pan patrzy tylko na punkty i brak straconych goli?
Patrzę ogólnie i widzę popadanie ze skrajności w skrajność w ocenach. Mecz z Macedonią Północną był bardzo słaby, trudno było o jakiekolwiek optymistyczne wnioski, ale liczą się punkty, bo o stylu za miesiąc już nikt nie będzie pamiętał. Najważniejsze, że udało się wygrać - to pokazało także wielkość naszej drużyny, która potrafiła wywieźć dobry rezultat z trudnego terenu, kiedy gra w ogóle się nie układała. Z Izraelem było już zupełnie inaczej. Nie chcę powiedzieć, że 4:0 w Warszawie jest dużym zaskoczeniem, ale kibice dostali to, na co liczyli. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, ludzie przyzwyczajają się do dobrych rzeczy, a Polska w eliminacjach na własnym stadionie jest w ostatnim czasie bezbłędna. Zalecam jednak rozsądek zarówno w chwaleniu, jak i narzekaniu na kadrę. Jest nowy trener, trzeba mu dać trochę czasu, żeby pewne rzeczy poprawił, inne pozmieniał, żeby dokładnie wytłumaczył zawodnikom, o co mu chodzi. Taki mecz, jak z Izraelem, na pewno był mu potrzebny.
ZOBACZ WIDEO El. Euro 2020. Polska - Izrael. Jerzy Brzęczek odgryzł się dziennikarzom. "Zawsze mówi to, co ma na sercu"
Nowy trener? Przecież Jerzy Brzęczek zaraz będzie świętował rocznicę pracy jako selekcjoner.
I nadal potrzebuje czasu. Nie da się wszystkiego zbudować w pięć minut. Nie jesteśmy Brazylią, nie wywalimy nagle jedenastu piłkarzy, by wziąć innych, równie dobrych. Wszystko musi się dotrzeć, aż w końcu zacznie działać jak w zegarku. Piłkarze muszą nauczyć się nowego sztabu, nowych metod, nie da się tego zbudować z dnia na dzień. Po mundialu wszyscy nasi gracze znaleźli się w dołku - i psychicznym, i fizycznym. Nawet Robert Lewandowski potrzebował kilku tygodni, żeby wejść na swój poziom i znowu regularnie strzelać gole w Bayernie Monachium. Piłka nożna nie funkcjonuje tak, że jeśli dziś jest zły dzień, to jutro wstajemy, licząc na to, że będzie dobry. Potrzeba dużo cierpliwości i ciężkiej pracy. Na tym kadrowicze muszą się teraz koncentrować.
To jest już drużyna Brzęczka?
Zespół buduje się od tyłu i to nie jest przypadek, że w czterech meczach eliminacyjnych ta kadra nie straciła jeszcze gola. Wszystko jest jednak kosztem czegoś - trener położył nacisk na grę obronną, dlatego poza meczem z Izraelem nie imponowaliśmy w ataku. Ale wszędzie jest coś do naprawy, nawet Izrael w trzy minuty w pierwszej połowie mógł nam strzelić dwa gole i byłby duży problem.
Lewandowski powinien grać z Krzysztofem Piątkiem w każdym meczu?
Muszą być zachowane proporcje. Po co mamy strzelać dużo goli, jeśli jeszcze więcej będziemy ich tracić? Trzeba znaleźć złoty środek, wszystko wyważyć. Wszyscy narzekali na Piotra Zielińskiego, że nie daje reprezentacji tyle, ile potrafi dać Napoli. Teraz Zielińskiemu wyszedł dobry mecz z Izraelem i wszyscy mówią już o tym, że wreszcie się przebudził. Spokojnie, niech zagra kilka spotkań na takim poziomie, wtedy będziemy mogli odetchnąć, że w końcu odpalił i ustabilizował formę.
Kiedy ogląda pan reprezentację z trybun, myśli o tym, jak bogaty wybór dobrych piłkarzy ma teraz selekcjoner w porównaniu z pana czasami?
Tego nie da się porównać. Futbol moich czasów od obecnego dzielą lata świetlne. Nas poważni rywale inaczej traktowali, byli pewni zwycięstwa, teraz czują respekt. Wszystko siedzi w głowie. Zawsze powtarzałem, że w piłce 80 procent to rzeczy, które dzieją się w naszych umysłach. Jeden jest dobry fizycznie, drugi mniej, jeden lepiej czuje się w takiej taktyce, inny w drugiej, ale żeby osiągnąć sukces, trzeba mieć przede wszystkim poukładane w głowie. Jeśli piłkarz potrafi odizolować się od otaczającego go zgiełku, od tych wszystkich social mediów, jeśli potrafi skoncentrować się na treningu, to wszystko będzie szło w dobrym kierunku. Nie gram w piłkę już od dziesięciu lat, a obecnie to trochę inna dyscyplina. Wiele się zmieniło, także jeśli chodzi o całą otoczkę.
Byli piłkarze dzielą się na dwie grupy: tych, którzy żałują, że nie grają teraz, i tych, którzy twierdzą, że do obecnej piłki by się nie nadawali.
No to ja bym się nie nadawał.
Dlaczego?
Bo byłem od grania, a nie od gadania, a teraz gadanie jest ważną częścią kariery. Mieliśmy wtedy reklamy, braliśmy w nich udział, ale ja zawsze stałem w drugim rzędzie i trzymam się tego także po zakończeniu kariery. Robiłem to, co nakreślił mi trener, więc na pewno nie odnalazłbym się w świecie wokół piłki, jaki teraz powstał. Tego, czego zazdroszczę współczesnym piłkarzom, to stadionów w Polsce. Nie miałem szansy zagrać na Narodowym, wstyd się przyznać, ale nawet nie byłem w jego szatniach i nie wiem, jak to wszystko wygląda. Grałem w Niemczech na fajnych obiektach, przychodziło i 80 tysięcy ludzi, ale myślę, że we własnym kraju wywarłoby to na mnie większe wrażenie.
Po zakończeniu kariery specjalnie usunął się pan w cień?
Przez półtora roku nie obejrzałem żadnego meczu - nawet w telewizji. Przez kilkanaście lat cały czas byłem na pierwszej linii ognia, miałem przesyt, wydawało mi się, że wszystkiego jest za dużo i potrzebowałem chwili, żeby odpocząć. Chciałem nabrać dystansu, spojrzeć na wszystko z innej strony. Głód piłki jednak wrócił, teraz jeżdżę na mecze reprezentacji, bywam na stadionie Lechii Gdańsk, oglądam ekstraklasę w telewizji. Całe życie kręciło mi się wokół piłki i się stęskniłem. Potrzebowałem czasu, żeby ochłonąć i nacieszyć się życiem poza futbolem.
Ja byłem od grania, a nie od gadania, a teraz gadanie jest ważną częścią kariery. Mieliśmy wtedy reklamy, braliśmy w nich udział, ale ja zawsze stałem w drugim rzędzie i trzymam się tego także po zakończeniu kariery.
Przyjaźnie panu chociaż z czasów gry pozostały?
Oczywiście. I to nieprawda, że teraz już czasy zmieniły się tak bardzo, że w drużynach nie ma kumpli. Nie wszyscy muszą się lubić, bo zespół to zlepek zbyt wielu charakterów. Jedni są wybuchowi, inni spokojni, jedni szukają ciszy, inni kamer telewizyjnych. Ale potem okazuje się, że na Instagramie pokazują się zdjęcia ze wspólnych wakacji spędzanych przez naszych kadrowiczów, więc nie jest tak źle. Kiedy grałem w piłkę, najbardziej specyficzna atmosfera panowała w Bayerze Leverkusen - tam byli niemal sami reprezentanci kraju i wspólnie tylko trenowaliśmy. Później każdy ruszał w swoją stronę - jeden na spotkanie z kibicami, drugi na nagranie filmu reklamowego, a trzeci do domu. Szybko potworzyły się grupy. Brazylijczycy trzymali się razem, Słowianie czy może raczej ludzie z szeroko rozumianej Europy Wschodniej też. Ja miałem swoje towarzystwo: Dymitara Berbatowa, Andrieja Woronina, Paula Freiera i Radka Kałużnego.
Zobacz także: Jerzy Dudek: Tańczyłem i czekałem
Zobacz także: Magdalena Fularczyk-Kozłowska: Czułam się niepotrzebna
[nextpage]Myśli pan czasem o sobie jako o tym, kto przecierał szlaki Lewandowskiemu, Łukaszowi Piszczkowi czy Kubie Błaszczykowskiemu?
Kiedy wyjeżdżałem do Niemiec, w Bundeslidze było już chyba dziesięciu piłkarzy z Polski. Ale oczywiście cieszę się, kiedy ktoś mówi, że dołożyłem swoją cegiełkę do tego, by na zawodników z naszego kraju patrzono przychylniej. Wydaje mi się, że teraz nie chodzi już tylko o rynek niemiecki, ale po prostu europejski. We Włoszech kiedyś był tylko Marek Koźmiński, a teraz nasza kolonia w Serie A jest gigantyczna.
Myśli pan, że dziś młodym zawodnikom jest łatwiej wyjechać, bo nie przeżywają szoku w zderzeniu z zagranicą?
Ja przed Norymbergą byłem w Radomsku, Częstochowie i Bełchatowie. Wszystko w okolicach mojego domu. W szkole niby przez trzy lata uczyłem się niemieckiego, ale na początku nie potrafiłem powiedzieć choćby jednego zdania. Może i ktoś w szatni się ze mnie śmiał, ale skoro nie rozumiałem, to nawet nie było mi przykro. Do klubu trafił jednak także Tomasz Kos, który porozumiewał się już po niemiecku, a Darius Kampa przypomniał sobie, że mówi po polsku, więc nie czułem się samotny. Zanim złapałem kontakt z drużyną w szatni, po prostu wychodziłem na trening i udowadniałem, że piłkarsko od nikogo nie odstaję. Moja aklimatyzacja trwała bardzo krótko, bo wspólny język z zespołem znalazłem na boisku.
Nie miał pan żadnych kompleksów?
Kompleksów nie, obawy tak. Nagle wyjechałem 800 kilometrów od domu, do obcego kraju. Kiedy kierowca prezesa Tadeusza Dąbrowskiego zawiózł mnie do Norymbergi i zostawił w hotelu, miałem czekać przez dwie godziny na menedżera. Rozpłakałem się i powiedziałem, że wracam do Polski. Zastanawiałem się, co ja tam w ogóle robię. Pierwszy miesiąc naprawdę był trudny, ale nie ze względu na treningi, ale na moją psychikę. Dzięki Kosowi i Kampie, moim bratnim duszom, było mi łatwiej, bo trzymaliśmy się razem, ale potrzebowałem trochę czasu, by przyzwyczaić się do nowych okoliczności. Po kilku tygodniach od niemieckiego bolała mnie głowa - to ciężki język, a lekcje miałem każdego dnia. Wiedziałem, że im szybciej będę się umiał porozumiewać, tym łatwiej będzie mi żyć, nie tylko w drużynie. Miałem chwile zwątpienia, ale kiedy zaczynał się trening, wracałem do żywych. Wiedziałem, że mnie przyjmą i zaakceptują, bo potrafiłem grać w piłkę.
Kiedy pan poczuł, że udało się już zdobyć szacunek kolegów?
Właściwie to we wszystkich meczach grałem od samego początku, ale w pierwszej kolejce wygraliśmy 3:0, a ja miałem chyba dwie asysty. Poczułem zaufanie drużyny. Koledzy zrozumieli, że nie jestem tym typem piłkarza, który świetnie prezentuje się podczas treningu, a zawodzi na meczu. Boisko zweryfikowało moją przydatność, od razu było widać, że nie mam w sobie bariery, która blokowałaby mnie przed pokazaniem swoich umiejętności w Bundeslidze. Zmieniło się też podejście do mnie jako Polaka.
To znaczy?
Wie pan, jak nas tam kiedyś traktowali - jak złodziei i pijaków. Jak szliśmy z żoną na zakupy i ochrona sklepu usłyszała język polski, to chodzili za nami sprawdzając, czy niczego nie wynosimy. Ale potem pokazały się zdjęcia w gazetach i byłem już swój. Zaakceptowany. Miałem ciężkie momenty, ale to pewnie nic wyjątkowego, że tęskniłem za krajem. Z Anetą jeździliśmy do Polski, jak tylko mieliśmy dwa dni wolnego. Później to się zmieniło. - "A może lepiej zwiedzić coś w okolicy?" - pytała.
Mówił pan, że dla piłkarza sztuką jest się odciąć od zamieszania wokół. Jak pan to robił?
Wydaje mi się, że praca nad sobą dawała mi siłę. Oczywiście miałem gorsze momenty, kiedy mi się zwyczajnie nie chciało - jak w każdej pracy. Jakiś miesiąc do świąt, a ja myślałem, że fajnie byłoby już pojechać do domu i marudziłem, że jeszcze trzeba zagrać tyle meczów. Ale nigdy nie odpuszczałem.
Prawie dwadzieścia lat temu odwiedziłem pana rodzinny dom w Chrzanowicach. Mama poczęstowała mnie rosołem…
Odebrała pana z dworca w Gorzędowie. Przyjechała rowerem. Pamiętam.
Nie odfrunął pan w świecie wielkiej piłki, bo pochodzenie trzymało pana przy ziemi?
Bo ja wiem, czy chodzi o to, że Chrzanowice to wieś? Raczej o wychowanie. Szanowałem pieniądze, bo nie miałem ich, kiedy byłem młody. Później już mogłem sobie pozwolić na droższe rzeczy, ale zawsze znałem umiar. Pozytywne jest to, że chociaż skończyłem grać w piłkę dziesięć lat temu, kibice robią sobie ze mną zdjęcia i ciągle słyszę: "Panie Jacku, pan się nie zmienił, woda sodowa nie uderzyła panu do głowy, jest pan normalnym człowiekiem, z którym można pogadać". To dla mnie budujące. W reprezentacji Polski rozegrałem 96 meczów, to super wynik, nigdy nie śmiałem nawet marzyć o takiej karierze. Przede mną i po mnie było wielu zawodników dużo bardziej utalentowanych, którzy nawet nie zbliżyli się do takiego wyniku. Nikt mi tego nie zabierze, a że nie wszystkim podobała się moja gra, to mnie zawsze tylko mobilizowało.
Jakie wartości były w pana domu najważniejsze?
Przede wszystkim skromność. Z natury jestem bardzo wstydliwy. Dla mnie pozowanie do zdjęć, albo branie udziału w reklamach zawsze było wielkim stresem. Stres czułem też na boisku przed meczem, ale jak był pierwszy gwizdek to stres przechodził, zajmowałem się realizacją taktyki. W domu liczyła się też pracowitość. Nie przelewało się, był szacunek do pieniądza. Tego się trzymam.
Pensja nigdy nie zaszumiała panu w głowie?
Oczywiście, że były takie momenty, kiedy wydawałem więcej, niż powinienem. Ale chyba każdy ma taki okres. Przychodzi jednak taki czas, kiedy myśli się już o tym, co będzie za dwadzieścia czy trzydzieści lat i wraz z tym opamiętanie. Kiedyś zarobki w piłce były dużo mniejsze niż teraz, trzeba było odłożyć, dobrze zainwestować. Im wcześniej współcześni piłkarze to zrozumieją, tym dla nich lepiej i życie po karierze będzie łatwiejsze. Gra w piłkę jest jak sen, mija bardzo szybko i budzisz się sam, bez ludzi, którzy zawsze chcieli ci pomóc. Jeden urząd, drugi, a ludzie patrzą, że ten Krzynówek normalnie na poczcie stoi, bo chce nadać przesyłkę czy coś załatwić. Często podstawowe sprawy urastają nagle do wielkich problemów. Nie da się po karierze położyć brzuchem do góry i patrzeć, jak rośnie. Kiedy budowaliśmy dom, jeden z fachowców mówi do mnie: "Panie Jacku, miałem o panu inne wyobrażenie. Dużo rzeczy robi pan sam, można się od pana nauczyć". Nie odleciałem, nie odpłynąłem. Na wsi liczyła i liczy się ciężka, uczciwa praca. Tu jest inne życie niż w mieście.
Bardzo późno trafił pan do piłki.
Żeby zarobić pieniądze jeździłem zbierać truskawki. Przez dwa lata pracowałem także w swoim zawodzie - stolarza. Dopiero jako osiemnastolatek przeszedłem z klasy "B" do trzecioligowego RKS Radomsko. Wcześniej nie miałem żadnego profesjonalnego trenera. Po pięciu latach zadebiutowałem w reprezentacji.
[nextpage]
Często żartuje pan: "Nie mów, ile rozegrałeś meczów w reprezentacji, ale powiedz, ile z tych meczów było dobrych".
No właśnie. I dodaję dla śmiechu, że ja miałem 95 bardzo dobrych i jeden rewelacyjny. W życiu bym nie pomyślał, że tyle osiągnę. Marzyłem, żeby chociaż raz z orzełkiem na piersi zagrać, poczuć tę atmosferę. A tu się okazuje, że chłopak ze wsi był na dwóch mundialach i raz na mistrzostwach Europy, w których udział wywalczył na boisku, a nie dostał za darmo, bo Polska organizowała turniej. Widzę, że kumple, z którymi się wychowywałem, mają dla mnie wielki szacunek. Czasami czuję, że chcieliby o coś zapytać, ale nie wiedzą jak, mają jakieś obawy. "Dawajcie, usiądźmy, o co chodzi?" - staram się ich ośmielić, bo nadal przyjemnie mi się z nimi rozmawia. Nie jestem facetem, który wybudował duży dom z jeszcze większym ogrodzeniem i marzy o tym, żeby nikt do niego nie zaglądał. Nie odsunąłem się od ludzi.
Kiedy byłem w Chrzanowicach po pana transferze do Norymbergi, przy piwie pod sklepem pana kolega opowiadał mi, że wcale nie był pan najlepszy w okolicy.
Przepraszał mnie później za to. Nie przejmowałem się, były tu różne lokalne gwiazdy. Wiadomo, że nie każdemu moja kariera musiała się podobać.
Co by było, gdyby w pana życiu nie pojawiła się piłka?
Może też piłbym piwo. Piłka uratowała mi życie. Na wsi nie ma wielkiej przyszłości. Koledzy pozakładali rodziny, pracują, albo i nie, nie wszystkim dobrze się wiedzie. Kopałem piłkę, odkąd pamiętam, i kochałem to, co robię. W miarę dobrze mi płacili, zwiedziłem cały świat, poznałem fantastycznych ludzi. Futbol dał mi wszystko, co najlepsze. Niestety trochę cierpiała rodzina, bo choćby w Leverkusen, kiedy poza ligą był jeszcze Puchar Niemiec, Liga Mistrzów i reprezentacja Polski, trafiło mi się takie pół roku, kiedy w domu byłem dokładnie 26 dni. Hotele, mecze, loty, zgrupowania, tęsknota. Ale coś za coś - nie ma łatwej drogi do osiągnięcia sukcesu. To chyba dotyczy każdej dziedziny życia. Potrzeba wielu wyrzeczeń, gra w piłkę to nie jest tylko przyjemność. Kibice często powtarzają głupoty.
Jakie?
Pojawiają się najczęściej po słabym meczu. Że piłkarze źle grają, a mają łatwe życie, bo potrenują dziennie dwie godziny, zarabiają mnóstwo pieniędzy, kupują drogie samochody, wszystko mają podane pod nos i nie chce im się biegać. Ludzie najczęściej nie zdają sobie sprawy, że zawodnik ma cztery, pięć lat na to, by zarobić pieniądze na całe życie. Tylko najlepsi - jak Lewandowski - są w stanie utrzymać się na szczycie dużo dłużej. Większość gra w słabszych klubach, mniej zarabia, a później okazuje się, że po zakończeniu kariery trzeba szukać normalnej pracy. Nie da się cały czas brać pieniędzy ze skarpety. Proszę spojrzeć, ilu reprezentantów Polski nie potrafi się odnaleźć po karierze. Do dobrego łatwo się przyzwyczaić, a piłkarz to przecież normalny człowiek, tyle że dostaje bardzo mało czasu na to, by wykorzystać swój talent.
Żałuje pan jakichś chwil, kiedy nie był pan w domu?
Żałuję, że nie byłem przy narodzinach córki. Trener nie chciał mnie zwolnić. Uznał, że mecz jest ważniejszy. Może powinienem się wtedy bardziej postawić? Wiktoria ma już prawie osiemnaście lat. Staro się z tym czuję, ale robię wszystko, by dać jej to, czego sam nie otrzymałem w dzieciństwie. Moi rodzice gonili za pieniędzmi, bo ciągle ich brakowało. Mało mieli czasu dla nas, dla domu. Tata pracował w hucie, przyjeżdżał tylko co drugi weekend, miał ciężki charakter, ale była i miłość, i dyscyplina. Wie pan, ja wiem, że życie nie jest łatwe, że jest brutalne. Półtora roku temu pochowałem szwagra, zmarł na zawał. To był bardzo ciężki okres. Później dowiedziałem się o chorobie Pawła Kryszałowicza, ale cieszę się, że sobie z tym dobrze radzi. Wszystko jest jak w życiu piłkarza - raz wygrywasz, raz przegrywasz i musisz sobie poradzić. Wspieramy się wzajemnie. Brat ma dwójkę dzieci, siostra córkę, a ja od dziesięciu lat staram się oddawać najbliższym to, co zabrała nam piłka i bardzo dużo czasu spędzam z nimi.
Sport dał panu siłę, by lepiej niż inni radzić sobie z codziennością?
Mam czasami takie wrażenie, że cała rodzina na mnie patrzy i czeka na to, co powiem. Nie, że mam decydujące słowo, ale moja opinia jest ważna. Sam nigdy nie miałem takiego autorytetu, żeby go podpatrywać i wiedzieć, jak trzeba się w życiu zachować, ale chyba dojrzałem i wiele przeszedłem. Kiedyś, jako młody chłopak, może zachowywałem się bardziej impulsywnie. Teraz włączają mi się hamulce, jestem rozsądniejszy. Córki też pod pierzyną nie chowałem, życie to nie jest bajka, trzeba umieć sobie z nim radzić.
Widzę że kumple, z którymi się wychowywałem, mają dla mnie wielki szacunek. Czasami czuję, że chcieliby o coś zapytać, ale nie wiedzą jak, mają jakieś obawy. "Dawajcie, usiądźmy, o co chodzi?" - staram się ich ośmielić, bo nadal przyjemnie mi się z nimi rozmawia. Nie jestem facetem, który wybudował duży dom z jeszcze większym ogrodzeniem i marzy o tym, żeby nikt do niego nie zaglądał.
Kiedy myśli pan o swojej karierze, jakie wspomnienia są najsilniejsze? Awans na mundial w 2002 roku, gol w meczu z Portugalią w 2007, gol w meczu z Realem Madryt dla Bayeru Leverkusen?
Na pewno pierwszy występ w reprezentacji, bo to wielkie przeżycie dla każdego, kto dostąpił tego zaszczytu, niezależnie od dyscypliny. Jurek Dudek i Tomek Rząsa gola w meczu z Realem nie chcą mi przyznać, bo śmieją się, że Iker Casillas sam go sobie strzelił. Tyle że wszyscy mówią o tej bramce, a nikt nie pamięta, że miałem swój udział także przy dwóch innych. Dla mnie zawsze ważniejsze były asysty, wolałem być w drugim rzędzie i robić swoje. Więcej radości dawało mi podawanie kolegom. To też pokazuje, jakim jestem człowiekiem. Wolę dawać prezenty, niż je dostawać. Tak wychowali mnie rodzice, wiedziałem, że muszę pomagać, to i na boisku byłem pomocnikiem - do ataku i do obrony. Tak, mam poczucie, że dołożyłem swoją cegiełkę do historii polskiej piłki nożnej. Kibice to wiedzą, czasami zaczepiają i przypominają, że to moje pokolenie dało awans na pierwszy wielki turniej po 16 latach przerwy i zaczęło lepsze czasy dla naszego futbolu. Oczywiście mundiale w Korei i cztery lata później w Niemczech nie były sportowo udane, ale można było wyciągać z nich wnioski i uczyć się na przyszłość, a klątwa zbyt trudnych eliminacji została już zdjęta.
Przemilczał pan gola z meczu z Portugalią. Pana strzał w 87. minucie dał Polsce bardzo cenny remis 2:2 - piłka trafiła najpierw w słupek, później w plecy Ricardo i wpadła do bramki. Proszę przyznać - widział pan w ogóle bramkę?
Spokojnie, trochę mierzyłem. Śmialiśmy się później z Mariuszem Lewandowskim, który pytał mnie, dlaczego mu nie podałem. Nie podałem, bo go nie widziałem. Nie kalkulowałem. To był strzał rozpaczy. Umówmy się, nikt normalny nie strzela z ponad trzydziestu metrów w takim meczu.
Najtrudniejszym meczem był dla pana ten zaraz po śmierci ojca?
W Leverkusen zawsze po świetnym meczu działo się coś złego. Kiedy wygraliśmy z Bayernem 4:1, dowiedziałem się, że tata nie żyje. Kiedy pokonaliśmy Real 3:0, na drugi dzień córka naszego dyrektora sportowego miała bardzo poważny wypadek i znajdowała się w ciężkim stanie. W Hannoverze po dobrym porannym treningu wieczorem dowiedzieliśmy się, że Robert Enke popełnił samobójstwo. Zadzwonił do mnie dziennikarz, pytał, czy wiem, co się stało. Nie wierzyłem mu, ale minutę później miałem już oficjalne potwierdzenie. Te wszystkie zdarzenia uświadamiały mi, jak cienka jest linia między euforią a rozpaczą. Jak krótka jest czasami droga z góry na ziemię. Tata zmarł na kanapie, na zawał, z "Przeglądem Sportowym" rozłożonym na stronach z zapowiedzią mojego meczu z Bayernem. Nie pamiętam, jak znalazłem się w Polsce, bardzo pomógł mi klub. Dano mi też wolną rękę, co robić dalej. Po pogrzebie mogłem wrócić do Niemiec, zostać z rodziną, albo pojechać na mecz reprezentacji z Irlandią Północną w Belfaście. Wszyscy namawiali mnie na kadrę, mówili, że to najmądrzejsze, co mogę zrobić, bo nie będę się dołował, tylko skupię się na codzienności. Wszystko było w porządku do ostatniej nocy przed meczem. Dostałem takich dreszczy, stres zaatakował z taką siłą, że natychmiast dostałem dwie kroplówki, by w ogóle dojść do siebie. W meczu jednak zagrałem, wygraliśmy, a ja strzeliłem nawet gola na 3:0. Życie uczy pokory - im szybciej jako piłkarz zrozumiesz, że są gorsze rzeczy niż krytyka ze strony dziennikarzy, tym większa szansa, że dobrze skończysz.
Pamiętam że różni "fachowcy" kręcili Czytaj całość