Po otwarciu polskich granic dla piłkarzy w Izraelu grało kilkudziesięciu naszych zawodników, ale żaden z nich nie przeżył tam takiej traumy jak Marcin Cabaj w Hapoelu Beer Szewa - klubie z miasta położonego 45 km od granicy ze Strefą Gazy.
Cabaj podpisuje umowę w teoretycznie idealnym terminie. Dwa miesiące po uruchomieniu w Beer Szewie "Żelaznej Kopuły" - systemu obrony powietrznej, który przechwytuje i niszczy rakiety wystrzeliwane ze Strefy Gazy - i kilka tygodni po jej pierwszej udanej interwencji. To jego pierwszy zagraniczny kontrakt w karierze. Może spędzić w Hapoelu łącznie trzy lata, ustawiając się na emeryturę. Po pół roku ucieka z obawy o życie.
Na początku pobytu w Izraelu narzeka tylko na pogodę. - Beer Szewa leży blisko strefy Gazy, ale na szczęście się uspokoiło i nic nam nie zagraża. To całkiem blisko Egiptu, temperatura nie daje trenować - 35 stopni to minimum, za plecami mam pustynię i zero wiatru. Masakrycznie gorąco - mówi "Super Expressowi" tuż po podpisaniu kontraktu.
ZOBACZ WIDEO: Eliminacje Euro 2020. Izrael - Polska: Piątek bez swoich rewolwerów. "To nie był dobry moment na wypuszczenie takiego komunikatu"
Żarty się skończyły
Szybko zatęskni jednak za tego typu dyskomfortem z kategorii "problemów pierwszego świata". Po sprawnej aklimatyzacji w Beer Szewie ściąga z Polski rodzinę. I, jak w thrillerze klasy B, zaczyna się koszmar.
- Po trzech dniach ich pobytu zaczęły się ataki. W nocy nie pozwalały nam spać ciągłe alarmy, odgłosy strzelaniny, w dzień wciąż zerkaliśmy w niebo, czy nie nadlatują jakieś samoloty - opowiada w rozmowie z "Polska The Times", dodając: - Gdy pierwszy raz usłyszałem alarm, a jest naprawdę głośny, wyszedłem na balkon zobaczyć, o co chodzi. W ogóle nie zdawałem sobie sprawy, że to jest jakiś nalot.
Czytaj również -> Eran Zahavi: Sytuacja nie jest przyjemna
- Żarty się skończyły, gdy pewnej nocy zadzwonił do mnie kapitan drużyny, mówiąc żebyśmy się schowali do domowego schronu. Wtedy zrozumiałem, że to pomieszczenie z grubymi żelaznymi drzwiami jak od sejfu, do czegoś jednak służy. Na miasto spadły 23 rakiety - wspomina gorzko.
Polak znalazł się w oku cyklonu, ale nie miał klubowi za złe, że nie został ostrzeżony przed zagrożeniem.
- Rozmawiałem o tym z dyrektorem sportowym Hapoelu, którego bardzo szanuję, i zapewniał mnie, że jest spokój. Rzeczywistość okazała się inna. Ludzie w Strefie Gazy zaczęli wariować i strzelać do pobliskich miejscowości: Beer Szewy czy Aszdod. Nie mam jednak żalu do władz klubu, bo one nie miały wpływu na sytuację - mówi "Dziennikowi Polskiemu".
Ewakuacja z boiska
Gdy zaczynają się naloty, drużyna wyprowadza się z miasta. Klub umieszcza zawodników w telawiwskim hotelu. Zagraniczni piłkarze szybko odsyłają bliskich do swoich krajów.
- Kiedy zrobiło się bardzo niebezpiecznie, wywieźli nas na miesiąc do Tel Awiwu. Tam przygotowywaliśmy się do startu ligi. Rozgrywki rozpoczęliśmy z dwutygodniowym poślizgiem. My i Aszdod, czyli drużyny z miast położonych blisko Strefy Gazy. Mogliśmy zostać w Tel Awiwie na stałe, ale dojazdy byłyby uciążliwe - ponad 100 kilometrów w jedną stronę. Kto chciał, mógł mieszkać w hotelu. Ja wróciłem - opowiada "Sportowi".
Ostrzał ze Strefy Gazy trwa nieustannie. Po powrocie zespołu do Beer Szewy nie ma mowy o spokojnym życiu i przygotowaniu do meczów.
- Jeśli ataki nie zdarzały się częściej niż raz na dwa tygodnie, to można powiedzieć, że życie toczyło się swoim rytmem. Ale i tak człowiek nigdy nie wiedział, kiedy znowu zawyją syreny. W piątek media podawały, że jest rozejm, a na następny dzień wszystko zaczynało się od nowa. Miejscowi byli do tego przyzwyczajeni - tłumaczy Cabaj.
Czytaj również -> Izrael osłabiony na mecz z Polską
- Ostatni raz musieliśmy uciekać z treningu w grudniu. Włączył się alarm przeciwrakietowy. Ewakuacja natychmiastowa... W klubie nie ma schronu, więc pobiegliśmy do tunelu. Ale już z niego nie wyszliśmy, bo trener nie zdecydował się na kontynuowanie zajęć. Musiało wtedy spaść przynajmniej kilka rakiet. Bo jak spada jedna, to nikt się tam specjalnie nie przejmuje i szybko wraca się do codziennych spraw - wspomina 39-latek.
Impuls do wyjazdu
- Żona i córka były ze mną tylko miesiąc - akurat wtedy, kiedy stacjonowaliśmy w Tel Awiwie. Nie mogłem ryzykować życia moich najbliższych. Potem do stycznia byłem sam. Inni piłkarze też odesłali do domów swoje kobiety i dzieci - tłumaczy i dodaje: - Beer Szewa to nieduże miasteczko, coś jak połowa Nowej Huty. Okolica? Na rondach ciekawe pomniki - przewrócone czołgi albo samoloty. Zieleń widziałem tylko na boisku. Poza tym wszystko w piachu. Zaraz za miastem zaczyna się pustynia Negew i ciągnie się przez 300 kilometrów. Pierwszy kurort dopiero gdzieś pod granicą z Egiptem.
Cabaj wytrzymuje w Izraelu tylko kilka miesięcy. W grudniu prosi klub o rozwiązanie kontraktu.
- Zdecydowałem się odejść, kiedy zginął jeden z pracowników klubu. Mój kontrakt obowiązywał na rok z możliwością przedłużenia go o kolejny i kolejny, więc nie było problemu z rozstaniem się. Kilku kolegów też opuściło Hapoel ze względów bezpieczeństwa - mówi.
- Na szczęście żadna rakieta nie spadła na mnie ani blisko mnie, ale taki niepokój to duży dyskomfort. Słychać było strzały, świst rakiet. Niby nad Beer Szewą jest "Żelazna Kopuła", ale nie jest to komfortowa sytuacja, kiedy człowiek budzi się o czwartej w nocy i musi chować się do schronu. Poza tym, gdyby to była tylko przejściowa sytuacja, to tych schronów po prostu by nie było w każdym domu - puentuje znany z gry w Cracovii bramkarz.
***
W sobotę w Jerozolimie odbędzie się mecz 9. kolejki eliminacji Euro 2020 Izrael - Polska. We wtorek rozegranie spotkania zgodnie z planem stanęło pod znakiem zapytania, gdy Izrael stał się celem ataków Islamskiego Dżihadu, ale ostatecznie postanowiono, że mecz dojdzie do skutku w stolicy kraju. Więcej o tym TUTAJ.