Andreea Hanca. Jak mieszkać w pałacu, gdy na bramie umierają ludzie

Instagram / andreea.hanca / Na zdjęciu: Andreea Hanca
Instagram / andreea.hanca / Na zdjęciu: Andreea Hanca

Andreea Hanca mówi, że nie może mieszkać w pałacu, gdy na jego bramie umierają ludzie. Żona Sergiu Hanki, piłkarza Cracovii, adoptowała biedną rodzinę, krakowskiemu szpitalowi zorganizowała wodę. A teraz drży o zdrowie 12-letniej Gabrieli.

- To dziś nasze największe zmartwienie. Większe niż wirus - mówi WP SportoweFakty Andreea Hanca. Gabriela jest najstarszą z czwórki rodzeństwa, któremu Andreea i Sergiu uratowali życie. Dzieci wraz z ojcem Tonim zostali porzueni przez matkę, latami żyli w rozpadającej się ruderze, w romskiej wiosce 70 kilometrów od Bukaresztu. Państwo Hanca kupili im więc nowy dom, płacą za jedzenie, szkołę i ubrania, wzięli rodzinę pod opiekę. Choroba Gabrieli - niedokrwienność serca - spadła na nich jak grom z jasnego nieba.

Gdyby tylko mogli, pojechaliby dziś do Rumunii. Koronawirus uziemił ich jednak w Polsce. Andreea na dodatek jest w szóstym miesiącu ciąży, nie wie dziś, gdzie urodzi. To wszystko jednak nie przeszkadza, aby pomagać innym. Tak jak robi to od lat. Kilkanaście dni temu zorganizowała 2 tysiące butelek wody dla krakowskiego szpitala.

Jacek Stańczyk, WP SportoweFakty: Kiedy odbędzie się operacja Gabrieli?

Andreea Hanca: Nie wiem, gdy minie stan zagrożenia koronawirusem. To, że Gabriela jest chora, okazało się tuż przed wybuchem epidemii. Miała już nawet zaplanowaną operację, ale lekarze ją odwołali. Teraz jest w domu pod obserwacją, szpital znajduje się w Targu Mures, to 400 kilometrów od jej miejscowości. Tam, gdzie urodził się Sergiu.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ministerstwo Zdrowia opublikowało specjalny film

Tym bardziej koronawirus jest dla niej niebezpieczny. Jak rodzina sobie radzi?

Gabriela ma niedokrwienność w ostatnim stadium. Po prostu musi mieć tę operację. Skierowaliśmy ją do tamtego szpitala, bo leczy w nim jeden z najlepszych lekarzy. Natomiast dziewczynka mieszka w małej miejscowości Condeesti, do której mało kto jeździ, nie łatwo tam trafić. To niewielka wioska, ma mało mieszkańców więc i ryzyko zakażeniem się wirusem jest nieduże.

Chciała pani wyjechać z Polski, ale wirus rozszalał się na dobre.

Chciałam z powodu ciąży i tego, że mój lekarz prowadzący jest w Rumunii. Sergiu nie mógł jednak wyjechać.

Boi się pani?

Jestem w ciąży, ale wirusa się nie boję. Zawsze dbałam o zdrowie swoje i rodziny. To jest dla nas priorytet. Niedawno widziałam wyliczenie, że na świecie jest 80 piłkarzy, którzy zakazili się koronawiursem i którzy nie mieli żadnych objawów. To pokazuje - w co zawsze wierzyłam - że jeśli jesteś zdrowy, to wirus ci nie zaszkodzi.

Ale są i osoby chore, starsze. Musimy o nie dbać i je wspierać. To dla nich przede wszystkim trzeba dostosować się do zaleceń lekarzy.

A gdzie pani urodzi?

Nie wiem i tego się dziś akurat obawiam. Nie ma tu mojego lekarza, a w Polsce jeszcze nie znalazłam takiego, który mówi po angielsku i wykona mi wszystkie testy. Teraz staram się o tym nie myśleć, bo od razu się denerwuję. To nie jest dla mnie łatwe. Zobaczymy pod koniec maja, wtedy będziemy musieli podjąć jakąś decyzję.

Zostaliście w Krakowie i nie siedzicie z założonymi rękami. Dzięki pani Szpital Specjalistyczny im. Żeromskiego dostał 2 tysiące butelek wody.

Wpadłam na to, gdy okazało się, że nie wyjedziemy do Rumunii i zostanę tu, w tym trudnym czasie. Nie umiem stać z boku, więc powiedziałam sobie, że muszę jakoś pomóc. Nie znam tu wielu osób, ale mam znajomych w firmie produkującej i sprowadzającej do Polski rumuńską wodę mineralną. Od razu się zgodzili, ja już wcześniej wiedziałam, że ten szpital potrzebuje wsparcia.

To jednorazowa akcja?

Mam nadzieję, że nie. Wierzę, że Bóg jest wielki i nadal pozwoli mi czynić dobro. Chciałabym pomóc dzieciom na onkologii, hematologii i transplantologii Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie. Gdy wybuchła epidemia, one zostały tam uwięzione. Nie mogą opuszczać nawet pokoi. Początkowo pomyślałam, że zbiorę kilka osób i codziennie będziemy przygotowywać posiłki, ale nie mogłam znaleźć tylu chętnych. Teraz szukam restauracji albo sklepów, które mogą przekazywać jedzenie. A co do wody, to jestem pewna, że moi przyjaciele znów pomogą.

Z mężem od lat pomagacie innym. Robiliście to w Rumunii, tak jest i w Polsce. Wzięliście pod opiekę Toniego i jego dzieci, kupiliście im dom. Dlaczego?

Nie jesteśmy bogatymi ludźmi, pochodzimy z normalnych rodzin, które ciężko pracowały dzień po dniu. Nie mamy z Sergiu wielkich oszczędności, dużo pieniędzy przeznaczyliśmy na pomoc. My tego nie traktujemy jako działalności charytatywnej. To jest po prostu nasz styl życia. Wierzymy w Boga, wiemy, że zawsze się nami zaopiekuje. Nie mogę mieszkać w pałacu, gdy w jego bramie umierają ludzie.

Źródło artykułu: