Maciej Skorża: Tęsknię za europejską piłką

WP SportoweFakty / Krzysztof Porębski / Na zdjęciu: Maciej Skorża
WP SportoweFakty / Krzysztof Porębski / Na zdjęciu: Maciej Skorża

Jeden z trenerów, odmawiając pracy w niezbyt wysoko notowanym klubie Ekstraklasy, argumentował, że "czeka na taki strzał, jak Skorża w Dubaju". Na razie się nie doczekał, tymczasem Maciej Skorża misję w Zjednoczonych Emiratach Arabskich zakończył.

W tym artykule dowiesz się o:

[b]

Przemysław Pawlak, "Piłka Nożna": Miejmy to za sobą - drugi kontrakt w krajach arabskich ustawił pana do końca życia?
[/b]

Maciej Skorża: To zależy, ile ktoś chciałby wydawać. Mówiąc jednak poważnie, absolutnie nie. W piłce młodzieżowej nie może być mowy o zarabianiu takich kwot, jakie otrzymują w Zjednoczonych Emiratach Arabskich choćby trenerzy klubowi. Mam w sobie ogromną chęć pracy, która nie wynika z sytuacji finansowej. Ta chęć jest wręcz większa niż przed przyjazdem do Dubaju. Minione dwa lata sprawiły, że poczułem głód piłki klubowej. Prowadziłem reprezentację olimpijską. Właściwie po każdym zgrupowaniu czułem niedosyt. Widziałem, że coś zaczyna funkcjonować, a następny trening... za kilka miesięcy. Nie do końca mi to odpowiadało. Tęsknię za modelem pracy, w którym mam zawodników do dyspozycji codziennie.

W tym momencie jest pan bezrobotny.

To prawda. Na polskich stronach internetowych przeczytałem jednak, że zostałem zwolniony. I to już prawdą nie jest. Mój kontrakt obowiązywał do 31 stycznia 2020 roku i wypełniłem go do ostatniego dnia. Po prostu wygasł. Zostałby automatycznie przedłużony pod warunkiem awansu na igrzyska olimpijskie w Tokio. Tak się jednak nie stało.

Dlaczego zdecydował się pan zostać w Dubaju?

Synowie chodzą tu do szkoły, planowaliśmy, żeby dokończyli rok. Są w trakcie drugiego semestru, w sumie są trzy - kończą się 2 lipca. Z tym że bacznie przyglądamy się rozwojowi wypadków związanych z koronawirusem. Od zeszłego tygodnia najmłodszy syn nie może chodzić do przedszkola, zostało zamknięte. Podobnie stało się w przypadku szkół, nie będą czynne przez cztery tygodnie.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: lata lecą, a Tomasz Kuszczak wciąż imponuje formą. Potrafiłbyś tak zrobić?

Sytuacja w Dubaju jest do tego stopnia niepokojąca?

Do ubiegłego tygodnia było ponad dwadzieścia przypadków zarażeń koronawirusem. Kilka udało się wyleczyć. Władze uspokajają, przekonują, iż sytuacja jest pod kontrolą. Tyle że to jest Dubaj, miasto posiada potężny port lotniczy, codziennie przylatują tu tysiące ludzi z całego świata. W dodatku nieopodal położony jest Iran. W zeszłym tygodniu z ZEA wystartowały samoloty, aby ewakuować swoich obywateli z tego kraju. Wiele wskazuje więc na to, że epidemia będzie się rozrastać. Kryzysowe sytuacje wolałbym przeżywać we własnym kraju. Czułbym się bezpiecznej.

Inna sprawa, że w ZEA pojawiają się informacje, że wraz ze wzrostem temperatur wirus będzie tracił aktywność. W tej chwili termometry wskazują dwadzieścia cztery stopnie Celsjusza, lada moment temperatura wzrośnie do około czterdziestu. Kalendarz piłkarski wywrócony został do góry nogami. Wstrzymano rozgrywki Azjatyckiej Ligi Mistrzów, w Emiratach rozważane jest zatrzymanie zmagań ekstraklasy. Uczestniczyłem w telewizyjnej debacie na ten temat. Sytuacja wygląda poważnie.

Czyżby opanował pan język arabski?

Nic z tych rzeczy, próbowaliśmy wspólnie z chłopakami ze sztabu się uczyć, ale w moim przypadku jest to poza zasięgiem. W Emiratach są dwie wiodące stacje sportowe, Dubai Sports oraz Abu Dhabi Sports, gdy bywam w nich gościem, na pytania odpowiadam po angielsku. Moja słowa przekładane są na bieżąco, widzowie nie słyszą mojego głosu, dociera do nich tylko arabskie tłumaczenie. De facto więc nie wiem, jaki przekaz trafia do ludzi przed telewizorami.

Jeśli teraz otrzymałby pan propozycję z Europy, zwlekałby pan z podjęciem pracy do zakończenia przez synów roku szkolnego?

Jeżeli rodzina będzie czuła się bezpieczna, żona zostałaby z synami w Dubaju, a ja wróciłbym do Europy, bądź... przeniósłbym się do innego kraju, na przykład do Arabii Saudyjskiej. Kilkakrotnie wyjeżdżałem na długie zgrupowania z drużyną, małżonka doskonale sobie radziła.

Czyli propozycje się pojawiają?

Spotkał pan trenera, który nie mając pracy, powiedział, że jego telefon milczy? Każdy jest wtedy zasypywany ofertami! Mówiąc zupełnie poważnie, moja sprawa jest dosyć świeża, minął nieco ponad miesiąc. Zresztą, niewiele brakowało, a nie rozmawialibyśmy w tym tonie. W grudniu pierwsza reprezentacja ZEA uczestniczyła w turnieju Asian Cup. Nie wyszła z grupy, w dodatku przegrała z Katarem. Relacje między krajami są napięte, dlatego po turnieju władze federacji pożegnały selekcjonera Berta van Marwijka.

Z kolei tydzień po zmaganiach w Katarze pożegnane zostały władze federacji. Kłopot w tym, że po dymisji Holendra poprzednie władze zamierzały powierzyć mi pracę z pierwszą reprezentacją, miałbym też być nadal trenerem kadry olimpijskiej. Wszystko było dogadane. Nowy zarząd chciał mieć jednak swoich ludzi, więc zatrudnienie w federacji stracili wszyscy trenerzy. Selekcjonerem wybrano Serba Ivana Jovanovicia. Ja nie miałem szans. Sprawa była jasna. Nikt na nikogo się nie gniewa.

Utrzymał się pan na posadzie w ZEA blisko dwa lata - to i tak chyba rekord?

Mam dużą satysfakcję, że tak długo tu pracowaliśmy, że nasza praca jest wysoko oceniana. Oczywiście po styczniowym turnieju kwalifikacyjnym do igrzysk olimpijskich w Tokio, w ćwierćfinale przegraliśmy z Uzbekistanem 1:5, spadła na nas fala krytyki. Ale gdy kurz opadł, zaczęto doceniać, że w warunkach, w których przyszło nam pracować, osiągniecie tego etapu było całkiem dobrym rezultatem. Przez dwa lata dostarczyliśmy dziewięciu zawodników do pierwszej reprezentacji. Zdobyliśmy brązowy medal Asian Games w Dżakarcie. Wygraliśmy turniej eliminacyjny w Arabii Saudyjskiej, wygraliśmy też grupę w Tajlandii.

Prawdę mówiąc jednak, sam turniej ze względu na brak odpowiednich przygotowań był dla nas ekstremalnie trudnym wyzwaniem. Van Marwijk odmładzał pierwszą reprezentację, powoływał ośmiu, dziewięciu naszych zawodników, nie mieliśmy ich na zgrupowaniach praktycznie od turnieju eliminacyjnego w Rijadzie, od marca 2019. Drużynę przed najważniejszym turniejem w Tajlandii dostaliśmy sześć dni przed startem. Chłopcy grali w niedzielę mecze ligowe, a po kilku dniach zaczynaliśmy rywalizację o wyjazd na IO. Nie zagraliśmy nawet jednego sparingu...

Inni uczestnicy rozpoczynali przygotowania miesiąc wcześniej - Korea Południowa, Arabia Saudyjska i Australia, które pojadą do Tokio, już w połowie grudnia rozpoczęły zgrupowania. Przed turniejem Asian Games w sierpniu 2018 roku również mogliśmy pozwolić sobie na pięciotygodniowe przygotowania, byliśmy w Holandii i Malezji. Drużyna została przygotowana pod każdym względem, zajęliśmy trzecie miejsce.

W ogóle jak przebiegał styczniowy turniej?

Losowani byliśmy z ostatniego koszyka. Nie byliśmy faworytem, ale oczywiście w Emiratach za niego uchodziliśmy - jechaliśmy po złoty medal. Mecze grupowe rozgrywaliśmy w Buri Ram, ale ćwierćfinał odbywał się w Bangkoku. 16 stycznia kończyliśmy zmagania w grupie, a już 19 graliśmy z Uzbekistanem. Mieliśmy dwa dni na odpoczynek, przy czym pierwszy z nich przeznaczony był na podróż. Nie dość, że rywal rozgrywki grupowe skończył dzień przed nami, to jeszcze jego mecze odbywały się w Bangkoku, znalazł się więc w dużo bardziej komfortowej sytuacji. Dla nas czwarty mecz w ciągu 9 dni pod względem fizycznym był właściwie nie do zniesienia.

Zrobiłem trzy zmiany w składzie, nakazałem zespołowi poszukać szybkiego strzelenia gola, co się zresztą udało. Prowadziliśmy, mieliśmy dwie świetne kolejne sytuacje, ale po dwudziestu pięciu minutach już nas nie było. Przestaliśmy biegać, po stracie gola na 1:3 drużyna siadła też mentalnie. Spadła na nas duża krytyka, nikt nie pamiętał o okolicznościach. Celu jednak nie zrealizowaliśmy - temu nie sposób zaprzeczyć.

Jak wygląda typowy dzień trenera reprezentacji w Emiratach, biuro od 8 do 16? Przecież po świecie na obserwacje kandydatów do gry w zespole pan nie jeździ.

Ale na przykład wybierałem się na obserwację rywali. Wietnam uczestniczył w turnieju, więc spędziłem kilkanaście dni na Filipinach, tam gdzie teraz szaleje koronawirus. Do tego regularnie pojawialiśmy się na ligowych stadionach, kolejka z reguły trwa trzy dni. Z wysokości trybun oglądaliśmy też rozgrywki ligi do lat 21. Organizowaliśmy narady w siedzibie federacji, odwiedzaliśmy zawodników na treningach. Mieliśmy co robić. Przysługiwało nam rocznie 30 dni urlopu, dlatego postanowiłem zabrać ze sobą rodzinę. Mam w domu dwóch nastolatków, trzeba trzymać rękę na pulsie. Tatusiowie wiedzą o co chodzi. A jeszcze dochodziło nam załatwienie spraw organizacyjnych.

Na przykład?

Kultura pracy jest inna. Byliśmy przyzwyczajeni do odmiennych standardów. Dlatego gdy dochodziło do wyboru hotelu na zgrupowanie, woleliśmy sami tego dopilnować - aby był w odpowiedniej odległości od stadionu, aby murawa posiadała odpowiednią jakość. Na początku kilka niespodzianek się wydarzyło. Wybraliśmy się na zgrupowanie do Malezji i na miejscu zastaliśmy przedziwną murawę, widziałem taką pierwszy raz w życiu - grube pędy, nie dało się trenować. Tymczasem wmawiano nam, że mecze w Dżakarcie odbywają się właśnie na takiej trawie, stąd taki wybór.

Oczywiście nie była to prawda, bo podczas turnieju w Indonezji graliśmy na idealnych trawnikach. Chwilę się więc docieraliśmy, ale gdy już wszystko poukładaliśmy, byłem bardzo zadowolony z warunków. Także ze sztabu, z którym pracowałem. Znaleźli się w nim przedstawiciele jedenastu narodowości, w sumie trzynaście osób. Na przykład kitman pochodził z Sudanu, lekarz z Serbii, a kucharz z Egiptu. Ale to nie tak, że sam wyselekcjonowałem tych ludzi, na co dzień zatrudnieni są przez federację. Ja mogłem dowolnie wybrać tylko asystenta i trenera przygotowania fizycznego. Postawiłem na Rafała Janasa oraz Wojtka Ignatiuka. Na początku było mowa również o trenerze bramkarzy, ale ostatecznie został nim Marokańczyk sprowadzony przez federację.

Arabowie podpytywali pana o warte uwagi nazwiska z polskiego rynku?

Zagadywano mnie o trzech zawodników z Ekstraklasy. O Darko Jevticia, później o Carlitosa i także o Ricardinho. Dwóch ostatnich trafiło do Emiratów. Natomiast jeśli chodzi o trenerów, próbowałem podsunąć kilka nazwisk. Jeździłem na mecze ligowe, spotykałem Chorwatów, Serbów, siedzieli w dużych grupach, dyskutowali - pracowali nie tylko jako pierwsi trenerzy w klubach, ale też w federacji, w akademiach. Trzymali się razem. Zazdrościłem im tego. Z Polaków byliśmy tylko my, później przyjechał lekarz Filip Latawiec, pracuje w klubie Al-Jazira, chyba gdzieś zatrudniony też jest masażysta z naszego kraju.

Z jakimi problemami zmagał się pan w pracy z zawodnikami z Emiratów?

Dla trenera, który chce tu dłużej popracować, kluczem do sukcesu jest umiejętność zmotywowania piłkarzy do pracy. Jeżeli nie znajdziesz wspólnego języka z szatnią, nie masz szans. Przekonało się o tym wielu świetnych trenerów. W zeszłym roku w ZEA pojawił się Hiszpan Benat San Jose, przybył opromieniony mistrzostwem zdobytym w Chile, świetny fachowiec - w Emiratach wytrzymał dwa, czy trzy miesiące. Nie wygrał żadnego meczu, teraz pracuje w lidze belgijskiej. Mentalność zawodników w ZEA jest specyficzna, gdy już jednak do nich trafisz - pod względem zaangażowania są niesamowici. Inna sprawa, że między innymi przez to łatwo ich sprowokować na boisku. W meczu towarzyskim z Malezją nasz gracz rozpętał taką awanturę, jakiej wcześniej na własne oczy nie widziałem. Gigantyczny skandal. Z kilku zawodników musieliśmy więc zrezygnować. Osobowości, które nie potrafią zapanować nad własnym ego, mogą rozbić drużynę.

Rozumiem, że panu udało się dotrzeć do zawodników?

Staraliśmy się im uświadomić, co awans na igrzyska olimpijskie może im dać, przecież Emiratom udało się to tylko raz. Budowaliśmy motywację, odwołując się do patriotyzmu zawodników, do czegoś wykraczającego poza pieniądze. Chodziło o prestiż, zapisanie się na kartach historii.

A co z dyscypliną w szatni?

Tutaj trzeba być elastycznym. Choćby ze względu na religię. Piłkarze z Dubaju modlą się o jednej porze, a ci z Abu Zabi o drugiej. I faktycznie niekiedy przy spóźnieniach powoływali się na modlitwę. Bardzo dobrego zawodnika odesłaliśmy do domu ze zgrupowania w Holandii. Spóźnił się na trening dwa razy, a powodem była rzekoma chęć kupienia nowych korków w pobliskim Amsterdamie. Inny zawodnik przed wyjazdem na obóz zgłosił lekarzowi kontuzję. Został przebadany, wyniki nie wskazywały, żeby było coś nie tak. Pojechał z nami, ale nie chciał trenować, nawet nie truchtał, tylko spacerował, bo twierdził, że boli go noga. Kolejne badania i znów wyszło, że wszystko jest w porządku, zdecydowaliśmy jednak odesłać go do domu. Po dwóch dniach rozegrał dziewięćdziesiąt minut i to w meczu Pucharu Ligi. W terminach reprezentacyjnych toczyły się spotkania klubów w tych rozgrywkach, w dodatku kluby miały obowiązek wystawiać młodych zawodników. Dla piłkarza to była szansa na powalczenie o miejsce w wyjściowym składzie w meczach ligowych. Chłopak wybrał klub. Ja go musiałem skreślić.

Fakt, że futbol nie jest dla piłkarzy z ZEA szansą na lepsze życie, że nie motywują ich pieniądze, utrudniał panu pracę?

Nie do końca, choć gdy zaczynaliśmy przygodę z reprezentacją dwa lata temu, niewielu z zawodników miało podpisane profesjonalne kontrakty. Zarabiali niedużo. Za cel stawiali sobie podpisanie umowy zawodowej, gdy kończyliśmy pracę - wszystkim to się udało. I na wielu z nich nie wpłynęło to dobrze. Wymarzone pieniądze zmniejszały motywację, tracili głód piłki. Zmieniali się, zaczynali kalkulować, tłumaczyli się kontuzjami. Odczuliśmy to. Tyle że jest to problem, który dotyka piłkarzy na całym świecie. Jedni są na niego bardziej podatni, drudzy mniej - ale większość ma z tym kłopot. W Polsce jest podobnie, zazwyczaj młody piłkarz po podpisaniu dobrego kontraktu też kilka miesięcy dochodzi do siebie.

W jakim stopniu zmieniła się drużyna w trakcie dwóch lat pana pracy?

Szkielet zespołu zachowaliśmy, mimo że tutejsi zawodnicy mają problem z utrzymaniem formy na wysokim poziomie. W jednym meczu piłkarz grał bardzo dobrze, a za tydzień zachodziliśmy w głowę, jak mogliśmy go powołać. Generalnie jednak nie ma porównania między zespołem powołanym na pierwszy mecz a turniejem kwalifikacyjnym igrzysk olimpijskich. Na debiut federacja... powołała zawodników za nas, bo ledwie rozpoczęliśmy pracę, a już zaczynało się zgrupowanie. Odbyliśmy dwa treningi i zagraliśmy z Bahrajnem. 0:3. Po meczu powiedziałem do Rafała: - To co, chyba wracamy? Nie widzę możliwości pojechania z taką drużyną na jakikolwiek turniej. Przed zawodami w Dżakarcie, w sierpniu 2018 roku, przyszedł drugi moment zwątpienia. W trakcie zgrupowania w Holandii, odbywało się tuż po ramadanie, mieliśmy już starannie wyselekcjonowaną grupę zawodników, poprosiłem o zorganizowanie sparingów z rezerwami europejskich klubów. A załatwiono mecze z mistrzem Belgii – Club Brugge oraz z Genk z Kubą Piotrowskim w składzie. Przegraliśmy 1:3 i 0:5, różnica była gigantyczna. Wtedy też pomyślałem, że na kwalifikację olimpijską nie mamy szans.

Długo zespół przyswajał niuanse taktyczne?

Żeby mieć jakiekolwiek szanse w rywalizacji międzynarodowej, musieliśmy pilnować dyscypliny taktycznej. Przykładaliśmy do tego ogromną wagę. Kłopot pojawiał się, gdy zawodnik stawał się zmęczony, a trzeba było egzekwować dyscyplinę taktyczną. Jeżeli miałbym wskazać największy problem, z którym mierzyliśmy się w trakcie pracy w Emiratach, to właśnie przygotowanie fizyczne piłkarzy. Po trzydziestej minucie pierwszej połowy zaczyna się dołek, a w drugiej - po siedemdziesiątej. Zawodnicy zaczynają grać swój mecz. Cała sztuka polegała na przygotowaniu ich do odpowiedzialnej pod względem taktycznym gry przez dziewięćdziesiąt minut.

Spotkał się pan z naciskami z zewnątrz odnośnie powołań do reprezentacji olimpijskiej?

Nic takiego nie miało miejsca! Oczywiście dyskusje wokół poszczególnych zawodników toczyły się, jednak nikt i nigdy nie powiedział: proszę powołać tego piłkarza, albo: proszę wystawić tego piłkarza. Natomiast kilka telefonów z miejscowych klubów z zapytaniem, dlaczego nie powołałem ich zawodnika odebrałem. Słynny Winfried Schaefer, trener Baniyas SC, zaatakował mnie takim pytaniem osobiście, złościł się, że w kadrze zabrakło miejsca dla jego środkowego obrońcy.

Jest szansa, że zostanie pan w krajach arabskich dłużej, czy zamierza pan wrócić do Europy?

Tęsknię za europejską piłką. Gdybym rozważał dwie oferty w jednym czasie – z Europy i krajów arabskich, zapewne zdecydowałbym się na powrót. Nie zamykam się jednak na żaden kierunek - oczywiście także na Ekstraklasę. Pracując w Emiratach, otrzymałem dwie konkretne oferty z naszej ligi, wstępnych zapytań nie liczę, bo trudno je traktować poważnie. Propozycji nie było więc dużo. Jeżeli będę miał możliwość wyboru, w pierwszej kolejności chciałbym pracować w klubie, który pozwoli mi na rywalizację w europejskich pucharach. To zawodowe spełnienie. Ukoronowanie pracy. Posmakowałem tego trzy razy. Tyle że mój świętej pamięci profesor na uczelni powiadał, że trener tak może wybrać sobie klub, jak drzewo ogrodnika.

Komentarze (1)
Jan Kozietulski
21.04.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Jestem masochistą? "Nie do końca mi to odpowiadało. Tęsknię za modelem pracy, w którym mam zawodników do dyspozycji codziennie" i pieniądze co miesiąc. Mógłby powiedzieć bezrobotny nauczyciel k Czytaj całość