Każde państwo w Europie zazdrości spokoju, jaki panuje na Wyspach Owczych. Niewielki archipelag między Islandią a Norwegią zneutralizował koronawirusa. Od ponad tygodnia w państwie nie wykryto nowego przypadku zakażenia wirusem SARS-CoV-2. Licznik zatrzymał się na 187 chorych, nikt nie zmarł.
- Testy i szybkie odnajdowanie zakażonych sprawiło, że sytuacja jest opanowana - mówi nam Łukasz Cieślewicz, napastnik Vikingura Gota. - Na wyspach jest łatwiej, bo dużo osób się zna. Jak ktoś zachorował, to szybko przypomina sobie, z kim miał kontakt. Łatwo te osoby odnaleźć i odizolować - dodaje piłkarz.
Chcieli go do reprezentacji
Archipelag zamieszkuje ok. 50 tysięcy osób. To tyle ile mieszka w Ostrołęce czy w Raciborzu. Wyspiarski rząd otworzył już przedszkola i szkoły, nie trzeba było wprowadzać obowiązku zakładania maseczek. Zgodnie z planem do gry wrócą także piłkarskie rozgrywki. W sobotę ruszy pierwsza kolejka nowego sezonu ligi farerskiej. Cieślewicz jest jej gwiazdą. Gra bez przerwy od 2011 roku. - Mimo zaawansowanego - jak na zawodnika - wieku, podchodzę profesjonalnie do piłki. Żeby nadal być postacią w lidze, muszę udowadniać swoją wartość - podkreśla 32-latek.
ZOBACZ WIDEO: Koronawirus przewartościował piłkarskie kontrakty. "Futbol jest przepłacony, ale to prawo rynku"
Był moment, kiedy Wyspy Owcze nakłaniały Cieślewicza do gry w ich reprezentacji. - Pięć lat temu składałem nawet dokumenty o obywatelstwo. Poświęciłem dużo czasu i energii na wypełnianie wniosków, rozmowy i jeżdżenie po biurach, ale nie wyszło. Są przepisy, których nie dało się przeskoczyć. Później już sobie to odpuściłem, nie próbowałem kolejny raz - mówi.
- Z roku na rok poziom piłki na Wyspach rośnie. Widać postęp przez pryzmat wyników w europejskich pucharach. Klubom udaje się przechodzić I i II rundę eliminacji. W 2018 roku awansowałem z B36 Torshavn do III rundy el. Ligi Europy. Graliśmy z Besiktasem. To było wielkie przeżycie. Nie jesteśmy już oczywistymi chłopcami do bicia, z którymi można wygrać na jednej nodze - tłumaczy
W barwach B36 Torshavn Cieślewicz grał dziewięć lat. Zapracował na opaskę kapitana. Zdobywał z tym klubem mistrzostwa i puchary kraju. W tym sezonie zagra w nowym klubie, Vikingurze Gota. Po dwóch nieudanych kampaniach, zespół znowu celuje w mistrzostwo.
Zalecenia federacji
- Już dwa lata temu myślałem o tym, żeby zmienić otoczenie. Na Wyspach wygrywaliśmy wszystko. Czułem, że potrzebuję czegoś nowego, nowej motywacji i nowych wyzwań. Nie mogliśmy też się dogadać w sprawie nowego kontraktu. To ułatwiło moją decyzję o odejściu. Nie było łatwo. Ale z biegiem czasu utwierdzam się w przekonaniu, że był to dobry pomysł - mówi.
Pandemia nie przeszkodziła wyspiarzom w przygotowaniach do sezonu. Od 20 kwietnia trenowali w pełnych składach, ale nie mogli korzystać z szatni. Na zajęcia przyjeżdżali ubrani w sportowe stroje i w nich wracali do domów. W dniu meczowym w szatni będzie mogło przebywać maksymalnie 10 osób. Zawodnicy nie będą witać się na boisku. Pierwsze spotkania odbędą się bez kibiców. Federacja zachęca kibiców do oglądania ich w domach.
- Nawet jak skończę karierę, to będziemy chcieli z rodziną zostać na wyspach - mówi Cieślewicz. - Chciałbym zostać przy piłce i być trenerem. Zrobiłem już licencję UEFA A. Ale na razie chcę grać jak najdłużej, nie myślę jeszcze o zakończeniu kariery.
W sobotę Polak po raz pierwszy wystąpi w nowej drużynie. Jego Vikingur o godzinie 20. zacznie wyjazdowy mecz z AB Argir.
Czytaj także:
PKO Ekstraklasa. Piłkarze nareszcie wrócili na boiska
Bundesliga szykuje się do powrotu. "To nie będzie ten sam entuzjazm"