30 tys. euro - tyle wynosi obecna pensja snajpera "Kolejorza", do której dochodzą jeszcze relatywnie niewielkie dodatki, takie jak wyjściówki oraz premie za zwycięstwa. Przy obecnym kursie unijnej waluty daje to ponad 133 tys. zł gołej wypłaty miesięcznie, a z bonusami do 150 tys.
Christian Gytkjaer to już jest najlepiej zarabiający zawodnik Lecha, bo żaden inny nie przekracza nawet 100 tys. miesięcznie. Dani Ramirez, którego sprowadzono zimą z ŁKS Łódź, ma pobory o jedną trzecią niższe, na podobnym poziomie kształtują się zarobki Pedro Tiby.
Banku nie rozbijają też wychowankowie "Kolejorza", którzy nawet nie zbliżają się do pułapu zarobków Gytkjaera. Oni po wielkie pieniądze sięgną dopiero po transferach zagranicznych.
ZOBACZ WIDEO: PKO Ekstraklasa. Czy kibice powinni wrócić na stadiony? Profesor Simon stawia warunki, przy których to bezpieczne
Gigantyczne żądania
Czy Duńczyk zapracowuje na swoją gwiazdorską wypłatę? Dotąd zdecydowanie tak. Rozegrał w Lechu trzy sezony i w 112 meczach zdobył 61 bramek, dokładając do nich 8 asyst. Jest regularny, gwarantuje rocznie co najmniej kilkanaście goli rocznie i jest jednym z najlepszych obcokrajowców w historii Lecha.
Problem w tym, że kontrakt Gytkjaera wygasa już z końcem lipca, a liczby, które wykręcił stawiają go w bardzo dobrej pozycji negocjacyjnej. "Kolejorz" poznał już warunki, na których mógłby zatrzymać snajpera i na pewno ich nie spełni. Musiałby mu zapewnić ponad dwukrotnie wyższe zarobki i dołożyć okrągłą sumę za podpis pod nową umową. Gdy trzy lata temu ściągał go na zasadzie wolnego transferu z TSV 1860 Monachium, "na dzień dobry" zapłacił mu 1 mln euro. Wolny transfer był to więc tylko z nazwy, podobną sumę trzeba wyłożyć teraz.
Lecha nie stać na spełnienie żądań Gytkjaera i na aktualnie proponowanych warunkach na pewno nie przedłuży z nim kontraktu. Trudno się dziwić. Taki komin płacowy mógłby zachwiać budżetem klubu (dziś to ok. 50 mln zł), ale przede wszystkim wstrząsnąć szatnią i rozbić morale drużyny. Zakładanie, że wszyscy powinni zarabiać podobnie jest oczywiście naiwne, ale gdyby Gytkjaer miał inkasować 300 tys. zł miesięcznie, zarabiałby nawet kilkanaście razy więcej niż kilku jego kolegów z podstawowego składu i kilkanaście razy więcej niż trener Dariusz Żuraw. Takie dysproporcje - abstrahując od wątpliwości czysto ekonomicznych - są demoralizujące.
To nie kasus Kaspra Hamalainena
Część kibiców Lecha obawia się, że Gytkjaer może pójść drogą Kaspra Hamalainena, który w przerwie zimowej sezonu 2016/2017 opuścił "Kolejorza" i przeniósł się do Legii Warszawa, mimo że wcześniej wykluczał taki ruch.
Sprawa Duńczyka to jednak inny przypadek. Fin inkasował w stolicy między 400 a 500 tys. euro rocznie, Gytkjaer żąda znacznie więcej, a takich wymagań nie zaakceptuje nawet zdecydowanie najbogatszy w naszej lidze klub.
Gytkjaer budzi oczywiście zainteresowanie wicemistrza Polski, bo jego liczby robią wrażenie. Nie jest jednak dla drużyny Aleksandara Vukovicia zawodnikiem niezbędnym. Legia ma Tomasa Pekharta, Jose Kante, a w odwodzie są jeszcze Vamara Sanogo i dobrze rokujący Maciej Rosołek. Nowy napastnik nie należy więc do transferowych priorytetów.
Gytkjaer czeka, Lech czeka
Przyszłość duńskiego snajpera może się wyjaśniać jeszcze długo, bo żadnej ze stron nie służy pośpiech. Zawodnik cierpliwie czeka na oferty zagranicznych klubów, a Lech liczy, że te oferty nie będą wystarczająco atrakcyjne i z upływem czasu Gytkjaer zacznie obniżać oczekiwania, co otworzyłoby pole do dalszych negocjacji.
Jest też jeden istotny argument, który mógłby pomóc poznaniakom w zatrzymaniu napastnika przynajmniej na rok. Chodzi o przełożone Euro 2020. Gytkjaer chciałby na nie pojechać i wywalczyć miejsce w podstawowym składzie kadry. By liczyć, że to mu się uda, musi regularnie występować w klubie i zdobywać gole. "Kolejorz" mu to bezwzględnie gwarantuje. Pytanie jednak, jak wiele Duńczyk może dla tego celu poświęcić. Już ma 30 lat i długoterminowy kontrakt podpisany tego lata mógłby być dla niego ostatnim na tak dobrych warunkach.
Związanie się z Lechem na rok to zawsze ryzyko, bo jeśli cokolwiek pójdzie nie tak (nagły spadek formy, kontuzja), z obecnej marki pozostanie niewiele i wtedy szansa na wielkie zarobki przepadnie.
Szansa jest, ale zależy od innych transferów
Niewykluczone jednak, że możliwości finansowe "Kolejorza" jeszcze tego lata znacznie się zwiększą. Wszystko zależy od tego, czy uda mu się korzystnie sprzedać któregoś z wychowanków. Byłoby to pierwsze takie wydarzenie od odejścia Jana Bednarka do Southampton w połowie 2017 roku.
Władze klubu od dawna podkreślają, że utrzymanie pełnej płynności finansowej wymaga transferowania takich zawodników raz na rok, tymczasem mija już trzeci sezon, w którym do podobnego ruchu nie doszło.
Najbardziej prawdopodobne jest odejście Kamila Jóźwiaka. Gdyby na młodym skrzydłowym udało się zarobić kilka milionów euro, możliwości Lecha będą bez porównania większe niż obecnie, a wtedy otworzy się pole do kompromisu ws. nowej umowy Gytkjaera.