Legia Warszawa, która przegrała z ekipą Waldemara Fornalika trzy poprzednie mecze, w tym aż dwa na własnym boisku, w sobotę uratowała w końcówce spotkania z Piastem Gliwice cenny remis (1:1) i zyskała komfort kończenia rozgrywek bez noża na gardle. Nie zdobyła tytułu w tej kolejce, ale może to zrobić już w następnej, w Poznaniu. Co oczywiście miałoby dodatkowy smaczek, ale też mogłoby mieć określone konsekwencje.
Kiedy poprzednim razem Legia zdobywała mistrzostwo na Lechu doszło do takich zadym, że spotkania w ogóle nie dało się dokończyć, a na Bułgarskiej zapłonęła nawet murawa. Rozróba kiboli w czasach pandemii? No tego jeszcze nie grali, ale wszystko przed nami.
Dla mnie jednak najważniejszy był nie sam wynik meczu Legii z Piastem, ale to, co powiedział po tym spotkaniu trener zespołu z Warszawy Aleksandar Vuković: - Wydaje mi się, że ludzie nie do końca rozumieją konsekwencje długiej przerwy w rozgrywkach. Wielu ją ignoruje i nie chce dostrzegać, że w środku tego sezonu wydarzyło się coś bardzo istotnego. A ta przerwa miała ogromne znaczenie i modlę się o to, żebyśmy nie mieli już więcej kontuzji w zespole.
ZOBACZ WIDEO: Piłka nożna. Ekspert ocenia zachowanie kibiców na trybunach. "Nie chcę nikogo bronić, ale ryzyko zarażenia jest minimalne"
Słowa trenera Legii odnoszą się do niezadowolenia kibiców, że Legia na finiszu sezonu nie gra tak efektownie, nie dominuje tak przeciwnika jak wcześniej. Kibic w Warszawie jest wymagający i niecierpliwy – Legia ma wygrywać i to w stylu zmiatającym rywali z boiska. Tyle tylko że dzisiaj – gdy futbol wrócił do życia po przerwie spowodowanej wybuchem pandemii - mało kto gra efektownie, meczów na wysokim poziomie jest na lekarstwo. Zresztą nie tylko w Polsce. Zanudzać zdarza się zarówno Barcelonie, jak i - powszechnie przecież chwalonemu – Bayernowi Monachium.
W ogóle na pierwsze po przerwie mecze Bundesligi trzeba było patrzeć z wielką wyrozumiałością i dystansem. Raczej się cieszyć z tego, że w ogóle grają, niż z tego jak grają. Co więc powiedzieć o Ekstraklasie? Przyzwyczailiśmy się na nią narzekać i trudno powiedzieć, żeby nie dawała ku temu podstaw. Tym większe daje dzisiaj, gdy po przerwie w środku rozgrywek piłkarze, częściej niż wysoką formę, łapią kontuzje.
Każda kolejka przynosi nowe nazwiska. Teraz do długiej listy kontuzjowanych dołączył Kuba Błaszczykowski, któremu grozi, że nie wróci na boisko już do końca rozgrywek. Aleksandar Vuković modli się, żeby skład nie posypał mu się jeszcze bardziej, bo przecież Legia niedawno była w takiej sytuacji, że miała kontuzjowanych wszystkich trzech napastników jednocześnie (Tomas Pekhart, Vamara Sanogoi Jose Kante). I trudno się nie zgodzić z "Vuko", że Legia z Marko Vesoviciem i Jose Kante wyglądałaby lepiej.
Dziś trener poza tym jaki wybrać skład musi myśleć o tym, jak i kogo oszczędzić, żeby zawodnicy nie łapali kontuzji. Dla wielu z nich ten "dziki", trzeci okres przygotowawczy w sezonie oraz intensywność finiszu ligowego (Legia zagrała trzeci mecz w sześć dni!) jest czymś, czego ich organizmy nie są w stanie wytrzymać. I od razu uciszam krytyków Ekstraklasy: to nie jest jedynie polski problem. To samo dzieje się w innych ligach, także w Bundeslidze, która zawsze uchodziła za wzór przygotowania do sezonu.
Po prostu nikt na świecie nie ma doświadczeń z takiej sytuacji, gdy nagle – w środku sezonu – trzeba na kilka tygodni wstrzymać rozgrywki, a później szybko wrócić do ligi i grać bardzo intensywnie. Ostatnio jeden z trenerów ligowych tłumaczył mi, że majowe treningi przed powrotem Ekstraklasy nie były normalnym okresem przygotowawczym, bo nie było czasu, żeby zarówno wykonać pracę, jak i dać po niej zawodnikom odpocząć, poszukać regeneracji i świeżości.
Liczba spotkań, jaka po przerwie pozostała do rozegrania do końca rozgrywek, była zbyt duża, żeby na treningach piłkarzy trochę nie docisnąć, ale jednocześnie nie można było ich "zarżnąć", bo za chwilę czekały ich mecze.Dużo meczów. Więc trenerzy przygotowania fizycznego poszukiwali rozwiązań jak to wszystko pogodzić.
Reakcji organizmów wszystkich piłkarzy oczywiście nie dało się przewidzieć. Już w maju wiadomo było, że kontuzje się posypią. Ale jedno dało się przewidzieć: że prawo do większej liczby zmian w każdym meczu pozwoli największą rotację w składzie i mądrzejsze gospodarowanie siłami zawodników. Przewidzieli to Niemcy i podnieśli liczbę dopuszczalnych zmian z trzech do pięciu. A u nas? U nas nie było na ten temat dyskusji. Trenerów ligowych nikt nie spytał, nikt nie konsultował zalet takiego
rozwiązania ze szkoleniowcami odpowiedzialnymi za przygotowanie fizyczne.
Dyskusję zamknął Zbigniew Boniek, który stwierdził autorytatywnie, że pięć zmian jest niepotrzebnych, że trzy wystarczą. Bo jak on grał w piłkę, to były tylko dwie zmiany, a kiedyś to przecież w ogóle zmian nie było. I co? I tak zostaliśmy z tymi zmianami, jak Himilsbach z angielskim...
Nic, żadnej dyskusji, żadnych kontrargumentów, że dzisiaj piłka jest bardziej fizyczna, że się więcej i szybciej biega, no i że sytuacja po przerwie związanej z wybuchem pandemii jest ekstremalna.Że to większa szansa na grę dla młodzieżowców, o których tak przecież PZPN walczy, itd. Nic. Cisza. "Cesarz rzymski" tak powiedział i tak zostało. I tak to poczuliśmy się - przynajmniej werbalnie - mocniejsi niż Bundesliga.
Ciekawe co teraz myślą sobie w klubach. Drużyny, które dotrą do finału Pucharu Polski (mają na to szanse Legia, Cracovia, Lech i Lechia) mają do rozegrania w trzy i pół tygodnia sześć meczów, a przecież już – pod względem gospodarowania siłami i kadrami – podpierają się nosem. Muszą sobie to wytłumaczyć tym argumentem Bońka, że jak to dawniej starzy Kozacy w piłkę grali to...
Przeczytaj również pozostałe teksty Dariusza Tuzimka!
Czytaj także: Kluby oparte na tradycyjnych wartościach najlepiej przejdą przez pandemię