Polski sędzia na turnieju MLS: Początki były niepewne [WYWIAD]

Getty Images / Nick Tre. Smith/Icon Sportswire / Na zdjęciu: Robert Sibiga
Getty Images / Nick Tre. Smith/Icon Sportswire / Na zdjęciu: Robert Sibiga

- Przez pandemię mało ludzi w USA podróżuje. Kiedy wylatywałem z Nowego Jorku do Orlando, na lotniskach były pustki. Ludzi mogłem policzyć na palcach obu rąk. A zwykle przewijały się ich tysiące - mówi Robert Sibiga, polski sędzia.

W tym artykule dowiesz się o:

Północnoamerykańska Major League Soccer porwała się na pomysł, który w Europie nazywany był "szalonym". Zebrała wszystkie drużyny w Orlando i wznowiła ligę w formie specjalnego turnieju, który trwa od 8 lipca do 11 sierpnia. Choć niektórzy piłkarze się buntowali, nie chcieli zostawiać rodzin na tak długi czas, to turniej "MLS is back" ruszył zgodnie z planem. Do ostatniego meczu wszyscy uczestnicy są zamknięci w ośrodku Walt Disney World.

Miejsce turnieju również budziło wiele kontrowersji. Orlando i cały stan Floryda są nowym ogniskiem koronawirusa w USA. Zakażonych jest tam łącznie ok. 380 tysięcy osób.

W rozgrywkach bierze udział pięciu polskich piłkarzy: Kacper Przybyłko, Przemysław Frankowski, Adam Buksa, Jarosław Niezgoda i Przemysław Tytoń. Mamy Polaków także wśród arbitrów. To Robert Sibiga, który opowiada nam o kulisach turnieju.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: rzut wolny, z którego śmieje się cały świat. Co oni narobili?!

Maciej Siemiątkowski, WP Sportowe Fakty: Jak żyje się w bańce?
Robert Sibiga, sędzia w MLS:

Początki były dosyć niepewne. Każdy zachowywał się ostrożnie. Mieliśmy też problemy. FC Dallas i Nashville przyjechały z zakażonymi piłkarzami, organizatorzy musieli odesłać oba zespoły do domu. Później było zamieszanie z testami. Było kilka pozytywnych wyników w Toronto i DC United, ale okazały się fałszywe. Dopiero następne testy wykazały ich błąd. Teraz jest w porządku i bardzo bezpiecznie. Jesteśmy badani co dwa dni i dodatkowo przed każdym meczem. Są bardzo dobre warunki do życia, każdy ma własny pokój. Trzy razy dziennie dostajemy posiłki. W hotelu mamy też mały sklepy z przekąskami i słodyczami. Mamy też nielimitowane napoje - wodę i napoje energetyczne. A wieczorami są otwarte dla nas niektóre restauracje, więc jeśli ktoś chce dodatkowo wyjść na jedzenie, może to zrobić.

Podobny pomysł na reaktywowanie PKO Ekstraklasy miał Michał Świerczewski, właściciel Rakowa Częstochowa. Też chciał skoszarować wszystkie drużyny w jednym mieście.

Tak, słyszałem o tym. Myślę, że w mniejszych krajach, w których jest możliwość dojechania wszędzie autobusem lub pociągiem, dużo łatwiej wznowić ligę bez zamykania ludzi w bańce. W przypadku USA i Kanady to praktycznie niemożliwe. Dlatego bańka to dobry pomysł. Tym bardziej, że liga ma wystarczająco dużo pieniędzy. Szacuje się, że MLS wydała na turniej 150 mln dolarów. Z całym szacunkiem do innych lig, nie wiem, czy każdą z nich stać na takie koszty.

Zakażenia w Dallas i Nashville były dużym wstrząsem dla ligi?

MLS nie była przygotowana na taką sytuację. Choć można było się jej spodziewać. Statystyki mówią, że jeśli dwa tysiące osób spotkają się w jednym miejscu, to muszą pojawić się jakieś przypadki. Do zakażeń w dwóch drużynach mogło dojść przed ich przyjazdem, być może doszło do nich podczas podróży do Orlando. I dla bezpieczeństwa pozostałych zespołów najlepszym sposobem było wysłanie zakażonych do domów.

Jakie są ograniczenia w ośrodku?

Prawie cały czas musimy zasłaniać usta i nos. Z wyjątkiem przebywania w pokoju i w restauracji. Nie wolno nam opuszczać resortu. Nie możemy stąd wyjść do końca turnieju. Każdy ma swój identyfikator.

Odczuwacie, że przebywacie w regionie, który jest nowym epicentrum pandemii?

Wcale. Ale to dlatego, że MLS zadbała, żebyśmy byli odizolowani od wszystkich. Z lotniska zabierał mnie przebadany na koronawirusa szofer. Od razu zawiózł mnie do bańki. Nie miałem żadnego kontaktu z ludźmi z Florydy. Na lotniskach też były pustki. Przez pandemię mało ludzi w USA podróżuje. Kiedy wylatywałem z Nowego Jorku do Orlando, mogłem policzyć ludzi na palcach obu rąk. A zwykle przewijały się ich tysiące. W samolocie co drugie miejsce musiało być puste.

Jak duży jest obiekt Disneya, w którym przebywacie?

Na pewno nie nazwałbym tego miasteczkiem. Są dwa duże hotele, które są naprzeciwko siebie. Do tego trzy jeziora i 5-6 basenów. Do tego mamy boiska do siatkówki plażowej i stoły do teqballa. Często spędzają tam wolny czas piłkarze i trenerzy. W ogóle atmosfera jest tu bardzo ciekawa. W ciągu normalnego sezonu widywałem się z nimi tylko w szatni, przed meczem i na boisku, później każdy jechał w swoją stronę. A teraz po meczu wracamy do tego samego hotelu i widzimy się w lobby, restauracji i na zewnątrz. Pływasz w basenie i w przerwie rozmawiasz z trenerami. Można po ludzku wymienić się opiniami.

Okolice jednego z dwóch hoteli, w których skoszarowani są piłkarze, trenerzy i sędziowie podczas turnieju "MLS is back" (fot. archiwum prywatne)
Okolice jednego z dwóch hoteli, w których skoszarowani są piłkarze, trenerzy i sędziowie podczas turnieju "MLS is back" (fot. archiwum prywatne)

Ktoś z nich zaskoczył pana w rozmowie?

Często pytają mnie o decyzje z meczów. I często mają ciekawe spostrzeżenia o pracy sędziego. To zupełnie inny punkt widzenia. Uważam, że warto go znać i rozumieć. Takie rozmowy mogą być bardzo owocne.

Rozmawiał pan już z polskimi piłkarzami?

Tak, ze wszystkimi! Lubię z nimi rozmawiać. Zwykle to ja podchodzę do nich pierwszy. Jestem od nich starszy i czuję, że to mi raczej wypada do nich podejść. Często dyskutuję z Kacprem Przybyłką, Przemkiem Frankowskim i Przemkiem Tytoniem. Na turnieju w końcu spotkałem się też z Adamem Buksą i Jarkiem Niezgodą. Często się widzimy i rozmawiamy po polsku. Jestem otwarty i czuję dumę ze swojej polskości. Na stronie internetowej sędziów MLS jestem jedyny, który ma wpisane podwójne obywatelstwo.

A jak wyglądają na boisku?

Wszyscy przyjechali w świetnej formie. Potrzeba było tylko kilku dni, żeby przyzwyczaić się do klimatu. W ciągu lata temperatury na Florydzie w ciagu dnia sięgają nawet 45 stopni Celsjusza. Wilgoć też jest ogromna. Praktycznie codziennie są burze z deszczem. Przez niektóre mecze były opóźnione lub przełożone. Ale myślę, że po pierwszych tygodniach wszyscy piłkarze są zaaklimatyzowani i gotowi, żeby grać dalej.

Stadion w Orlando podczas meczu Chicago Fire - Vancouver Whitecaps (fot. archiwum prywatne)
Stadion w Orlando podczas meczu Chicago Fire - Vancouver Whitecaps (fot. archiwum prywatne)


Jak został pan sędzią w MLS?

Po części to zasługa szczęścia. Bo w USA i Kanadzie jest zarejestrowanych ponad 100 tysięcy sędziów, a ja jestem jednym z 26, którzy zostali arbitrami głównymi na pełen etat. Mogę nazwać się szczęśliwcem. To kombinacja ciężkiej pracy i talentu. Już szósty rok jestem sędzią głównym. W tej roli poprowadziłem ponad 100 meczów. Wcześniej byłem arbitrem technicznym.

Można utrzymać się w USA wyłącznie z sędziowania meczów piłki nożnej?

Z sędziowania w MLS na pełen etat na spokojnie można utrzymać rodzinę. Jednak sędziowie asystenci traktują to jako pracę dodatkową. Mają swoje własne zawody i kiedy są teraz z nami w Orlando, realizują je przez internet.

Jak znalazł się pan w USA?

Miałem tu babcię i dziadka. W latach 90. był program łączenia rodzin i złożyli wniosek o pobyt stały dla mojego ojca. Razem z nim zieloną kartę dostała też mama, ja i mój brat. Skończyłem szkołę średnią, miałem 20 lat i nic do stracenia. Poleciałem i spodobało mi się. Po tym wróciłem do Stalowej Woli po dziewczynę, od tamtej pory żyjemy razem w Stanach i mamy dwie córki. Brakuje mi ich w Orlando. Ostatnie trzy miesiące spędziliśmy razem w domu, córki kończyły studia przez internet. Ten czas jeszcze bardziej zbliżył nas do siebie. Teraz komunikujemy się przez telefon i internet.

Przemysław Płacheta w Norwich City FC. Polski struś pędziwiatr w mieście kanarków

Joel Valencia: Ekstraklasa zmieniła moje życie

Komentarze (0)