Gdy Tomas Pekhart przychodził do warszawskiej Legii, wszystko o nim można było powiedzieć, ale nie to, że strzela seryjnie bramki. Tymczasem w czasie wielkiego kryzysu warszawskiej drużyny, to właśnie on nie zawodzi. Daje do zrozumienia, że powalczy o tytuł króla strzelców.
Co ciekawe, Pekhart jest jednym z symboli kryzysu. To jego przyjście wymusiło zmianę stylu gry mistrza Polski. W listopadzie 2019 roku wydawało się, że Legia będzie wielkim klubem na lata. Drużyna prowadzona wówczas przez Aleksandara Vukovicia była właśnie po niesamowitej serii czterech kolejnych wygranych spotkań, w których zawodnicy z Warszawy strzelili aż 15 bramek a stracili zaledwie jedną. Ale - co istotne - bardziej niż wyniki cieszył kapitalny, ofensywny styl, pełen polotu, fantazji, niemalże futbolowej sztuki.
Rok po tym Legia gra piłkę męczącą, nudną, pełną przypadku, gdzie głównym założeniem w ofensywie jest odegranie na skrzydło i wrzucenie na głowę Pekharta. Nie pomogła - przynajmniej na razie - zmiana trenera. Zresztą Czesław Michniewicz jest znany raczej jako trener propagujący piłkę reakcyjną. Jego drużyny rzadko prowadziły grę, raczej broniły się i kontratakowały. To przynosiło powodzenie.
ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ekspert krytycznie o zamknięciu stadionów. "Takie gwałtowne restrykcje są przesadą"
Oczywiście Legia aż tak grać nie będzie, bo suma indywidualnych umiejętności jest zbyt wysoka. Na pewno jednak ręki Michniewicza w grze Legii jeszcze nie widać. Niby było wyższe posiadanie, ale niewiele z tego wynikało, niby było sporo strzałów, ale zwykle były nieprzygotowane i niecelne.
Od czasu do czasu z tego chaosu wychodziła jakaś akcja. Szansę miało Zagłębie, ale Artur Boruc ładnie obronił strzał Dejana Drazicia. W końcu w 30. minucie Tomas Pekhart dostał piłkę od Pawła Wszołka na 16. metrze i strzelił na 1:0. O dziwo nie był to charakterystyczny dla czeskiego wieżowca strzał głową. Piłkarz przyjął piłkę stojąc tyłem do bramki, szybko się obrócił, czym zgubił obrońcę, i uderzył przepięknie przy słupku z pierwszej piłki.
Rywale wyrównali kilka minut później po golu Filipa Starzyńskiego z rzutu karnego. Fatalny błąd popełnił Bartosz Ślisz. Były zawodnik Zagłębia, który do Legii przeszedł za 1,5 mln euro, w zupełnie niegroźnej sytuacji wpadł od tyłu na Drazicia.
Po zmianie stron Legia, choć wciąż nie grała porywającej piłki, powiększała przewagę. W końcu na 2:1 po dośrodkowaniu Luquinhasa strzelił Pekhart. Tym razem już w swoim stylu, głową.
Mecz się uspokoił. Zagłębie nie forsowało specjalnie tempa, jakby zadowalała je niska przegrana. Gdy Martin Sevela przychodził na stanowisko trenera Zagłębia Lubin, drużyna grała ofensywnie, ryzykownie, czasem płaciła za to wysoki rachunek. W tym sezonie gra bardziej zachowawczo, drużyna mniej strzela, ale lepiej punktuje. Zresztą w Warszawie nic z tego starego stylu nie było widać. Jakieś próby były, ale nieporadne. Z kolei Legia mogła jeszcze dwie bramki strzelić, ale Luqionhasowi zabrakło decyzji, a Wszołkowi centymetrów.
Legia zdobyła cenne punkty i zmniejszyła stratę do ligowej czołówki, ale trudno powiedzieć coś dobrego o grze mistrzów Polski. Faktycznie był to jednak ligowy debiut trenera Michniewicza, więc na pewno potrzeba więcej czasu na jakiekolwiek wnioski.
Legia Warszawa - KGHM Zagłębie Lubin 2:1 (1:1)
1:0 Pekhart 30'
1:1 Starzyński 38'
2:1 Pekhart 53'
Składy:
Legia: Boruc - Juranović, Lewczuk, Jędrzejczyk, Mladenović - Slisz, Wszołek, Gvili (83. Antolić), Karbownik, Luquinhas - Pekhart.
Zagłębie: Hladun - Chodyna, Balić, Guldan, Simić - Baszkirow, Poręba (75. Bartolewski) - Starzyński, Drazić (78. Żubrowski), Szysz - Mraz (75. Sirk)
Sędziował: Piotr Lasyk (Bytom)
Żółte kartki: Jędrzejczyk - Drazić