Polski medal olimpijski z aferą dopingową w tle. "To było działanie systemowe"

Newspix / Na zdjęciu: reprezentacja olimpijska z 1992 roku
Newspix / Na zdjęciu: reprezentacja olimpijska z 1992 roku

- Trzech polskich piłkarzy nie powinno pojechać na igrzyska w 1992, a podawanie dopingu było działaniem systemowym - nie ma wątpliwości Piotr Żelazny. Przeprowadził śledztwo dziennikarskie o aferze dopingowej w kadrze olimpijskiej w piłce nożnej.

To oni zdobyli ostatni dla Polski medal olimpijski w sportach drużynowych. Przez wielką grupę dziennikarzy i kibiców traktowany do dziś z wielką estymą, niemal czczony, oceniany jako ostatni wielki sukces polskiego futbolu.

28 lat temu reprezentacja olimpijska w piłce nożnej, prowadzona przez Janusza Wójcika, zdobyła srebrny medal na igrzyskach w Barcelonie. Czy jednak zrobiła to w sposób uczciwy? Choć skandal dopingowy wybuchł jeszcze przed wyjazdem ekipy do Hiszpanii, został szybko zamieciony pod dywan. Nikt nie został zdyskwalifikowany.

Przez niemal 30 lat o sprawie milczano, czy też może raczej nie chciano głośniej mówić. Jednak śledztwo przeprowadzone przez dziennikarza Piotra Żelaznego, zmusza do refleksji. Tekst o dopingu w kadrze olimpijskiej otwiera piąty już zbiór piłkarskich reportaży "Kopalnia".

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: świetny ruch Brighton. Zobacz, co z piłką potrafi zrobić Jakub Moder

Śledztwo Żelaznego stawia poważne pytania:

Czy ostatni duży sukces polskiej piłki został wywalczony w uczciwy sposób?

Fakty są takie

- To nie jest teoria. To, co możemy powiedzieć bezsprzecznie - Aleksander Kłak, Dariusz Koseła i Piotr Świerczewski nie powinni byli pojechać na igrzyska olimpijskie. Nie zaliczyli badań dopingowych, wykonany został dziwny manewr drugich badań, które ich niby oczyściły, a powinny bardziej pogrążyć. Wiemy teraz, że czterech kolejnych powinno zostać skierowanych na kolejne badania. To są fakty - tłumaczy w rozmowie z WP SportoweFakty Żelazny.

To wiedzieliśmy

15 lipca 1992 roku, tuż przed wylotem reprezentacji olimpijskiej do Barcelony, przychodzą wyniki badań przeprowadzonych dwa tygodnie wcześniej w Warszawie przez Komisję ds. zwalczania dopingu w sporcie. Krótka notka, trzy nazwiska. Kłak, Koseła, Świerczewski - podwyższony poziom testosteronu.

Polski Komitet Olimpijski dostaje wyniki, ale i tak umieszcza trzy nazwiska na liście sportowców, którzy mają nas reprezentować w Barcelonie. Polski Związek Piłki Nożnej szybko "reaguje" i przekonuje dziennikarzy, że wyniki próbki "B" dały wynik negatywny. Sprawy nie ma.

To wiemy dzisiaj

W trakcie śledztwa Żelazny dotarł do informacji, że po ujawnieniu wyników trzech piłkarzy jest skierowanych na nową kontrolę. Drugie badanie, przeprowadzone w zagadkowym trybie, nie wiadomo przez kogo zaordynowanym, wykazuje, że u Kłaka, Koseły i Świerczewskiego poziom testosteronu jest bliski zera.

Według ekspertów to efekt tzw. celowego wypłukania organizmu. W notatce z badań czytamy: "Mocz wyraźnie manipulowany". Na dodatek Żelazny dotarł do dokumentów, z których wynika, że u czterech kolejnych zawodników reprezentacji olimpijskiej poziom hormonu jest na dopuszczalnej granicy. Oni także powinni zostać skierowani na drugie badanie. Tego nigdy nie zrobiono.

Reprezentacja poleciała do Barcelony, zdobyła srebrny medal. Nawet jeśli są osoby, dla których cała sprawa nie jest zakończona, po tak wielkim sukcesie są skutecznie zagłuszane.

Żelazny: - Kwestionowanie medalu nie było nikomu na rękę. W piłce reprezentacyjnej lata 90. ubiegłego wieku to była porażka za porażką, naród był głodny sukcesów. Nawet jeśli komuś przyszło do głowy wywlekanie sprawy dopingu, szybko był pacyfikowany. A wraz z latami medal nabierał estymy, bo polska piłka szła w dół.

Co o skandalu mówią piłkarze z reprezentacji olimpijskiej? Tomasz Łapiński, Piotr Świerczewski czy Grzegorz Mielcarski przekonują dziennikarza, że świadomie nie przyjęli żadnych niedozwolonych środków. Taką samą wersję przedstawiają od lat pozostali członkowie zespołu, także Jerzy Brzęczek - wówczas kapitan drużyny, dziś selekcjoner reprezentacji. Mielcarski nie wyklucza jednak, że ktoś mógł im coś podać bez ich wiedzy.

Po wielkim sukcesie sprawa została zamieciona pod dywan. Dopiero rok po igrzyskach śledztwo przeprowadził Urząd Kultury Fizycznej i Turystyki (odpowiednik dzisiejszego ministerstwa sportu).

- Z tego raportu jasno wynika, że trzech medalistów pojechało do Barcelony bezprawnie. Nikt jednak nie chciał zadzierać z [trenerem] Wójcikiem. To była postać, która onieśmielała i mogła dużo. Bardzo dużo - ocenia Żelazny.

Wójcik i teorie spiskowe

Janusz Wójcik (zmarły w 2017 roku), ówczesny trener drużyny olimpijskiej, to była postać nieszablonowa. Choć do końca swojego życia utrzymywał, że żadnego dopingu nie było, jest niemożliwe, by o niczym nie wiedział. Nie on - jego pozycja już wtedy była mocna i nic nie działo się bez jego wiedzy.

Jako jeden z pierwszych polskich trenerów Janusz Wójcik postawił wtedy na mocną suplementację, piłkarze dostają zastrzyki z witaminami. Lekarz kadry olimpijskiej Janusz Śniegowski zdradza jednak w książce, że usłyszał od trenera pytanie: "A może podałby pan piłkarzom coś więcej, niż aspirynę?".

Wójcik przez lata kpił z zarzutów dopingowych, jeśli takie w ogóle padały w rozmowach z dziennikarzami. Przekonywał, że badania przeprowadzało laboratorium bez atestu Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, że lekarze byli pod wpływem alkoholu, czy że próbówki były mylone.

Żelazny: - Mój ulubiony argument to ten o pijanych kontrolerach, który zmienia się na przestrzeni lat. Zaczyna się, że wypili kilka kropel za dużo, potem rośnie, w ostatnim wywiadzie za życia Wójcika kontrolerzy już wypili dwie skrzynki piwa.

Sprawa dopingu nie zaszkodziła Wójcikowi. Po igrzyskach przejął Legię, zarabiał wielkie pieniądze w krajach arabskich, a po powrocie dostał wymarzoną pozycję selekcjonera. I pomimo późniejszych prawomocnych wyroków ws. afery korupcyjnej, jego pozycja nie słabła.

- Dlaczego przez lata doping w kadrze olimpijskiej był traktowany jako anegdota? Wójcik miał bardzo mocną pozycję, przecież był skazywany za udział w aferze korupcyjnej, co nie przeszkadzało mu w wydawaniu kolejnych biografii. Z kolei media przez lata przyjmowały jego wersję za właściwą. Lenistwo intelektualne powodowało, że nikt nie odważył się docisnąć, zadać mniej wygodne pytanie. A on umiał obchodzić się z dziennikarzami, miał wśród nich kolegów - tłumaczy Żelazny.

Trener miał też teorię, że za wszystkim stał Polski Związek Piłki Nożnej, który za wszelką cenę miał chcieć zdyskredytować Wójcika i jego drużynę? Dlaczego? Przypomnijmy - wówczas kadra olimpijska była niemalże oddzielnym organem, finansowanym przez fundację biznesmena Zbigniewa Niemczyckiego i miała lepsze warunki niż pierwsza reprezentacja Polski. A więc zazdrość.

W tym samym tonie wypowiadał się napastnik olimpijskiej drużyny, Wojciech Kowalczyk.

"To było typowe podłożenie świni. (...) Wszyscy braliśmy odżywki, jak to w profesjonalnej drużynie. Jednak to były typowe witaminy. I jeśli ktokolwiek jechałby na dopingu, to by złapano 23 piłkarzy. Tymczasem niby złapano bramkarza z rezerwowym. I dziwnym trafem potem się okazało, że nie ma pewności, iż cokolwiek brali. No i dziennikarze nagle o sprawie zapomnieli i nie pociągnęli tematu. Ktoś chciał narobić niedobrego szumu wokół nas i tyle. Nie każdemu na rękę były sukcesy Wójcika" - przekonywał w książce "Kowal. Prawdziwa historia" napisanej z Krzysztofem Stanowskim.

- W tej teorii nie ma żadnej logiki. Jeżeli tak było, to dlaczego ostatecznie piłkarze pojechali na igrzyska? Wszyscy! Dlaczego zatrzymano się więc w połowie drogi, dlaczego to PZPN pomagał w tuszowaniu sprawy? Oni wzięli na siebie kłamstwo, szli w zaparte. Czemu mieliby to robić, skoro sami by ją wywołali? - pyta Żelazny.

Jego zdaniem Wójcik musiał wiedzieć o przyjmowaniu dopingu. Więcej - jest bardzo prawdopodobne, że było to działanie systemowe i że testosteron otrzymywali wszyscy, a wpadło tylko kilku zawodników. Tuż przed wylotem do Barcelony Wójcik włączył do sztabu fizjologa Leszka Szmuchrowskiego. I pracuje z nim także rok później w Legii Warszawa, gdy wychodzi na jaw pozytywne badanie dopingowe u zawodnika Romana Zuba.

- Tam była próba identycznego załatwienia sprawy. Dla mnie to potwierdzenie, że był to doping systemowy i że drużyny Wójcika działały według pewnego schematu. Po roku od Barcelony mamy niemal bliźniaczą sprawę i potwierdzenie, że kadra olimpijska to systemowe działanie kierowane przez Wójcika - nie ma wątpliwości Żelazny.

"Napisać prawdę"

W książce "Kopalnia. Sztuka Futbolu" pojawia się opinia, która najlepiej podsumowuje całą aferę i odpowiada na pytanie, dlaczego w ogóle była ona możliwa. Ówczesny szef PKOL Andrzej Szalewicz oznajmia:

"Skala dopingu nigdy mnie nie oburzała, moim zdaniem żaden sportowiec nie jest całkowicie czysty. Reprezentacja pojechała na igrzyska? Pojechała. Zdobyła srebro? Zdobyła (...) Niepotrzebnie to wyszło na jaw. Wiem, jak to brzmi, ale sprawa nigdy nie powinna była wyjść na jaw. Moim zdaniem cały sport wyczynowy nie jest zdrowy".

Żelazny: - To jest po prostu motto. To była po prostu afera tamtych czasów, która była możliwa dlatego, że Polska wyglądała jako kraj tak, jak wyglądała, i że polski sport tak wyglądał. Nim kierowały wtedy postacie właśnie takie jak Szalewicz. To pokazuje, czemu to było możliwe. Takie było podejście ludzi.

Już przed rozpoczęciem swojego śledztwa dziennikarz musiał zdawać sobie sprawę, że przez wielu kibiców będzie to traktowane jak próba zburzenia pomnika. Nie tylko Wójcika i jego drużyny, ale także Kazimierza Górskiego, który pełnił wtedy funkcję prezesa PZPN.

- Na pewno nie chciałem burzyć żadnych pomników, choć tak to może wyglądać. Czy bałem się, jak zostanie odebrana ocena Kazimierza Górskiego? Nie, bo nie oceniam przecież jego umiejętności trenerskich. Te miał wybitne, był fantastycznym szkoleniowcem, ale nie nadawał się do roli prezesa. Był w bardzo niewygodnej pozycji, firmował bardzo biedny związek, w których działo się wiele zła. Nie twierdzę, że wiedział o szprycowaniu.

Żelazny jest przekonany, że swoim tekstem nie narobił sobie wrogów. - Działacze współpracowali i chętnie rozmawiali, piłkarze też. Oczywiście, że pojawiały się pytania "po co, na co, tyle lat minęło", ale myślę, że robili to już głównie z przyzwyczajenia. I tak jednak zgromadziłem spory materiał, chociaż tak naprawdę materiału było na całą książkę.

Czy jego śledztwo i ujawnienie nowych faktów sprawi, że coś zmieni się w postrzeganiu medalu olimpijskiego z Barcelony?

- Nie wiem, ale na pewno powinno. Moim celem było napisać prawdę. Nie twierdzę, że bez dopingu nie byłoby medalu. Nie mówię też, że zdobyli medal na koksie. Na pewno jednak sprawa nie została wyjaśniona do dziś. Liczę, że sprawa trochę odżyje - podsumowuje.

Czy jest na to jakakolwiek szansa? W Polskim Związku Piłki Nożnej usłyszeliśmy, że sprawa nowych faktów przedstawionych przez Żelaznego nie jest tam jeszcze znana. Dano nam też do zrozumienia, że skoro dotyczy wydarzeń sprzed 28 lat, trudno teraz oczekiwać zajęcia stanowiska.

Maciej Kmita: Nadzieja po meczu Lecha Poznań--->>>
LE. Świetne widowisko w Poznaniu! Czytaj więcej--->>>

Źródło artykułu: