Michał Pol: Moje spotkanie z Diego. Byłem przerażony

PAP/EPA / KERIM OKTEN / Na zdjęciu: Diego Maradona
PAP/EPA / KERIM OKTEN / Na zdjęciu: Diego Maradona

Bardziej od kokainy sponiewierał go narkotyk o nazwie "sukces". Sława stała się dla niego detonatorem autodestrukcji. Kiedy Diego przejął kontrolę nad Maradoną, nie było już odwrotu.

W tym artykule dowiesz się o:

Płacząc po śmierci Diego Maradony, płaczemy nad sobą. Nad naszą zranioną miłością do piłki, zachwytami, w jakie nas wprawiał, cudownymi wspomnieniami, jakie po sobie zostawił. Wielu z nas, którzy pamiętają go z boiska, wzrusza się, bo wraz z odejściem Diego, odchodzi ostatnia cząstka dawno utraconego dzieciństwa, wspomnień tych podwórkowych meczów, wojen o to "kto będzie Diego".

Płaczemy nad kolejnym wielkim geniuszem sportu, który nie udźwignął ogromu sławy. Dla którego stała się ona detonatorem autodestrukcji. Legendą, która uległa własnym słabościom, przytłoczyło ją własne ego. Możemy dziś tylko gdybać, jak ułożyłoby się jego życie, chłopaka ze slamsów Buenos Aires, jednego z ośmioroga dzieci harujących za nędzne grosze rodziców, który zawędrował na szczyt, gdyby trafił na innych doradców, do innego miasta niż Neapol.

Tam, jak to ujął urugwajski pisarz, Eduardo Galeano autor "Futbolu w słońcu i w cieniu", "sława stała się dla niego motorem napędowym i jednocześnie przekleństwem. Kokaina zniszczyła mu niejeden neuron w mózgu, ale jeszcze bardziej sponiewierał go narkotyk o nazwie sukces".

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Ryiad Mahrez zrobił z obrońców pośmiewisko

Jak opowiada w znakomitym dokumencie "Diego. Idol, buntownik, oszust, Bóg" Fernando Signorini, wieloletni trener przygotowania fizycznego Argentyńczyka, w jednym człowieku od zawsze tkwiło dwóch kompletnie różnych ludzi: nieśmiały, kochany dla bliskich, poczciwy Diego, który dzięki talentowi wyrwał siebie i rodzinę ze skrajnej biedy. Oraz wymyślony na potrzeby świata, by poradzić sobie ze sławą Maradona.

- Z pierwszym poszedłbym na koniec świata, z Maradoną ani pół kroku - mówi w filmie Signorini. To właśnie w Neapolu Maradona ostatecznie przejął kontrolę nad Diego. Dał się zniewolić sławie i swoim wyznawcom. Stając się człowiekiem, który niczym obrazę traktuje porównanie do "zaledwie" papieża. A jego życie zaczęło przypominać "jazdę samochodem z prędkością ponad 200 km/h, gdy nie zna się drogi".

Stając się w ostatnich latach życia - zwłaszcza dla młodych ludzi, nie pamiętających go z boiska, a jedynie bulwersujących filmików i gifów, zwłaszcza z trybun podczas mundialu w Rosji - człowiekiem-memem. Śmiesznym starszym panem nastukanego kokainą, w szponach uzależnienia.

Choć Maradona od wielu lat popełniał na naszych oczach publiczne samobójstwo, my wyznawcy i fani wszystko mu wybaczaliśmy, rozgrzeszaliśmy go, tłumaczyliśmy sobie, że tak jak grał jak chciał, tak żyje jak chce. Ten fenomen najlepiej wyjaśnił Pep Guardiola, który podczas konferencji prasowej po środowym wygranym meczu Manchesteru City w Lidze Mistrzów z Olympiakosem Pierus przywołał napis, jaki kiedyś zobaczył na ulicy w Buenos Aires: "Diego, nieważne co zrobiłeś ze swoim życiem, ważne co zrobiłeś dla naszego".

Co z robił z życiem rodaków, którzy stworzyli wręcz oficjalny kościół Diego Maradony "Iglesia Maradoniana", napisano niezliczone książki. Ja z licznych pożegnań jakie pojawiały się w mediach, zapamiętam cytat z argentyńskiej pisarki Mirty Bertotti, która napisała o mistrzostwie świata Argentyny w 1986 roku: "Dzięki Maradonie żony zobaczyły, że ich mężowie potrafią płakać, a na puste stoły i talerze biednych argentyńskich rodzin Diego rzucił wtedy trochę radości".

Ja stanąłem z Maradoną twarzą w twarz tylko raz i wyszedłem z tego spotkania wstrząśnięty. To było na mundialu w Brazylii w 2014 roku w centrum telewizyjnym, gdzie Diego był ekspertem wenezuelskiej stacji. Czekaliśmy, żeby po programie namówić go na wywiad, ale odmówił. Był za bardzo zmęczony. Pozwolił się za to odprowadzić do samochodu. Na wieść, że jesteśmy z Polski kazał pozdrowić Zbigniewa Bońka.

Choć miał 54 lata, wyglądał na 80 i własną kopię z Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud. Na twarzy nie poruszał mu się żaden mięsień. Ciężko oddychał, ledwo się poruszał, mechanicznym krokiem. Miałem skojarzenie z wiekowymi pierwszymi sekretarzami ZSRR na defiladzie w Moskwie.

Gdy stanęliśmy do zdjęcia i go objąłem, aż zwinął się bólu, jakby moje dotknięcie jego ramienia wypaliło mu dziurę w ciele. Był zbolały i pomyślałem, że nie pociągnie długo.

A jednak wyszedł z tego zakrętu, jak tyle raz wcześniej. Nie raz tłum fanów koczował pod szpitalem w Buenos Aires, modląc się o zdrowie dla swego idola. I tym razem odzyskał zdrowie, wigor i energię. I zdążył nas jeszcze zaskoczyć jako prezes Dynama Brześć i trener licznych drużyn, ekscesami na trybunach mundialu w Rosji.

Z Maradoną mam jeszcze takie wspomnienie. Otóż Lothar Matthaeus, inny były mistrz świata, który najpierw przegrał z Argentyńczykiem finał mundialu w Meksyku w 1986 roku, by cztery lata później pokonać go podczas finału Italia '90, odmówił mi wywiadu z powodu koszulki z Diego.

To było w Monachium, wywiad zaaranżowała stacja Eurosport, której Matthaeus był ekspertem, a ja przyszedłem w błękitnej koszulce z godłem Argentyny, numerem "10" i napisem "La Mano de Dios" - "Ręka Boga". Były kapitan reprezentacji Niemiec, gdy usiadłem naprzeciwko niego, oznajmił, że nie będzie ze mną rozmawiał dopóki się nie przebiorę. Gloryfikuję bowiem największe oszustwo w historii futbolu, zbrodnię na nim i mówi to, choć traktuje Maradonę jak swego przyjaciela.

- Gdybyś miał tu rozrysowanego jego drugiego gola z Anglią z 1986 to nie byłoby sprawy. To nie była żadna "ręka Boga", tylko zwykłe oszustwo. Jeśli je gloryfikujesz, to znaczy, że nie rozumiesz futbolu. Nie gadamy - oznajmił. Na szczęście ktoś pożyczył mi wtedy bluzę i wywiad doszedł do skutku.

Tamten gol strzelony Anglikom pozostanie najsłynniejszą i nieśmiertelną "ręką" w historii piłki nożnej. I wraz z cudowną bramką, strzeloną chwilę później, symbolem Maradony, geniusza, łajdaka, artysty futbolu, oszusta. Boga Futbolu. "Żałujcie, że tego nie widzieliście" - jak wypisano na murach cmentarza w Napolu podczas fety po zdobyciu historycznego mistrzostwa Włoch.

Źródło artykułu: