Kariera Paulo Sousy nie jest ani pasmem sukcesów, ani pasmem klęsk. Nowy selekcjoner reprezentacji Polski po bardzo udanej karierze zawodniczej wciąż stara się wbić na szczyt piłkarskiego świata. Bywa blisko, ale nigdy bardzo blisko. Zbigniew Boniek, prezes PZPN, wierzy, że związek Sousy z polską kadrą to symbioza, na której skorzystają obie strony.
Portugalczyk miał lepszy start niż większość jego rówieśników. Jako dwukrotny triumfator Ligi Mistrzów z Juventusem i Borussią Dortmund, 52-krotny reprezentant kraju, kolega z szatni największych tego świata jak Luis Figo, Roberto Baggio, Ronaldo i wielu innych, nie miał problemów ze znalezieniem pracy.
Najpierw jako opiekun juniorskiej reprezentacji, asystent w kadrze A Carlosa Quieiroza - swojego trenerskiego mentora, potem w klubach zaplecza Premier League - Queens Park Rangers, Swansea City czy Leicester City. - Od początku zwracały uwagę stałe fragmenty gry i organizacja treningów. Wielka pasja i jednocześnie dużo taktyki. Nawet auty były trenowane - opowiada nam Daniel Purzycki, który pracował w grupach młodzieżowych Swansea City w czasach, gdy Sousa był trenerem pierwszego zespołu.
ZOBACZ WIDEO: Jerzy Engel ostrzega nowego selekcjonera reprezentacji Polski. "Przeskok jest kolosalny"
Trudne początki w Anglii
Była to druga praca Portugalczyka z seniorami. Pierwszą, w QPR, należy zaliczyć do nieporozumień. Miał słabe wyniki, nie był w stanie dogadać się z zarządem i został zwolniony w kuriozalnych okolicznościach. Podczas konferencji prasowej powiedział, że jednego z zawodników, Dextera Blackstocka, wypożyczono do Nottingham Forest bez jego zgody. Zarząd stwierdził, że zdradził poufne informacje i go zwolnił. Oczywiście, był to tylko pretekst. Współwłaściciel klubu Flavio Briatore był znany z braku cierpliwości. Zwalniał bez mrugnięcia okiem. Jednocześnie utrzymywał czterech trenerów, Sousa był więc tylko jedną z ofiar jego kaprysu.
Swansea była dużo poważniejszym projektem, ale tam pracował tylko rok. Do walki w barażach o Premier League zabrakło mu punktu. Różne były opinie na temat jego pracy. Pomocnik Gary Monk powiedział, że był to stracony czas, a jakiekolwiek rezultaty wynikały z jakości piłkarzy. Ale Sousa nie został na lodzie.
- Zatrudnił go Milan Mandarić, właściciel Leicester. To była wtedy drużyna "robotnicza". Poprzednik Sousy, Nigel Pearson, zbudował ją na swoje podobieństwo. Nie było wielu zawodników technicznych, nie było też pieniędzy na zakupy - mówi nam Rob Tanner, dziennikarz "The Athletic', autor książki "5000 to 1" opisującej drogę Leicester City do tytułu.
Sousa widząc sytuację, postanowił nauczyć robotników sztuki. Jakby wychodził z przekonania, że jeśli ktoś maluje ściany w bloku, równie dobrze może namalować obraz. Nagle Pearsona, faceta o wyglądzie Brytyjczyka z pubu, ubranego w dresy, zastąpił elegancki Portugalczyk, dżentelmen w kamizelce.
- Zbyt szybko starał się wprowadzać zmiany, zastąpił szybkie intensywne treningi długimi sesjami taktycznymi. Zawodnicy byli trochę nieprzyzwyczajeni do tego typu treningów - opowiada Tanner.
Na pewno nie pomagał Sousie fakt, że jego poprzednik, Nigel Pearson, był bardzo popularny. Nawet doprowadził drużynę do baraży o awans do Premier League. Sousa oglądał baraże z trybun, co też nie ułatwiło mu startu w pracy. Ale Mandarić był bardzo mocno zdesperowany. Układ nie zadziałał. Dorobek Sousy: jedna wygrana, dwa remisy, sześć porażek. W skrócie katastrofa.
- Nie był dopasowany do tego zespołu. Może później, gdy drużyna była już bardziej światowa, to by się udało - zastanawia się James Sharpe, miejscowy dziennikarz. - Drużyna traciła zbyt wiele bramek. Zawodnicy byli skołowani, nie do końca wiedzieli, co mają robić - mówi Tanner.
Porażki z Portsmouth i Norwich, gdzie stracił łącznie 10 bramek, przelały czarę goryczy. Mandarić, który dopiero co apelował do fanów o cierpliwość, sam ją stracił. Wielki futbol odrzucił Sousę. Portugalczyk odnalazł się rok później na węgierskiej prowincji. Tam postanowił wdrażać swoje eksperymenty.
Atak na dziennikarza
Wciąż był to dla niego etap nauki. Videoton pod jego wodzą nie zdołał obronić tytułu mistrzowskiego. Sousa był mocno atakowany w mediach i w końcu doszło do jego głośnego konfliktu z miejscowym dziennikarzem. Stało się to podczas meczu charytatywnego między dziennikarzami "Nemzeti Sport" a pracownikami akademii Ferenca Puskasa i dziennikarzami "FourFourTwo" (Portugalczyk wystąpił jako ekspert magazynu).
Sousa uderzył głową rywala. Ani poszkodowany Borbola Bence, ani inni świadkowie nie mieli wątpliwości, że nie był to zwykły przypadek, jak utrzymywał Portugalczyk. Podczas meczu Sousa atakował dziennikarza ostro wielokrotnie, miejscowi mieli wrażenie, jakby na niego polował. I w końcu się udało - odesłał Bence do szpitala. W wyniku ugody sądowej przeprosił za to. W klubie został do końca rundy. Mocno kłóciło się to z jego wizerunkiem prawdziwego dżentelmena. Okres w Videotonie nie był klęską, ale Puchar Ligi to zdecydowanie za mało na ambicje klubu. Następnym przystankiem był Tel Awiw. To był przełom.
- Ostatnie 8 lat to 5 tytułów mistrzowskich Maccabi i 3 wicemistrzowskie. Jeśli zapyta pan losowo wybranego kibica, to jest spora szansa, że powie, iż zdecydowanie najlepszy był okres Sousy. Fani go uwielbiają - mówi nam Yaniv Tuchman z Walla Sport.
W tamtym okresie dyrektorem sportowym klubu został Jordi Cruyff i zaczął ściągać do klubu obiecujących trenerów, którzy chcą zrobić duży krok w karierze. Przed Sousą był Oscar Garcia, potem m.in. Pako Ayestaran, Slavisa Jokanović czy Peter Bosz.
- Ayestaran zdobył potrójną koronę, Za Vladimira Ivicia klub skończył z przewagą 31 punktów nad drugim zespołem. A jednak to Sousa jest w sercach fanów numerem jeden. Głównie ze względu na europejskie puchary. Maccabi nie tylko awansowało do fazy grupowej Ligi Europy, ale też w dobrym stylu przeszło do kolejnej rundy, co było ogromnym wydarzeniem. Drużyna grała dobrą piłkę, dla wielu zawodników indywidualnie był to świetny okres - tłumaczy Tuchman.
Właśnie Sousa odpowiada za przebudzenie Erana Zahaviego, który w okresie jego pracy zdobył 29 bramek w lidze i stał się najważniejszym piłkarzem Izraela. W 1/16 finału Ligi Europy Maccabi trafiło na Basel i to były już zbyt wysokie progi. Ale szefom klubu z Bazylei spodobał się styl rywali na tyle, że od kolejnego sezonu Sousa urządzał już sobie gabinet na stadionie Świętego Jakuba w Bazylei.
Obsesja kontroli podczas snu
Zastąpił Marata Yakina, który wywalczył z klubem dwa tytuły mistrzowskie. Tyle że styl gry drużyny prowadzonej przez Szwajcara był daleki od tego, co chcą oglądać kibice. Basel wygrywało różnicą jednej bramki, a trybuny chciały czegoś więcej. I to miał im dać Sousa. - Zmienił styl gry, drużyna stała się wielowymiarowa. Przywiązywał wielką wagę do szczegółów, rozpracowywał rywali w najdrobniejszych elementach - opowiada Tillman Pauls, miejscowy dziennikarz.
Od początku wszyscy w klubie wiedzieli, że dla Sousy Basel jest narzędziem do budowania kariery. Podczas pierwszej konferencji prasowej powiedział, że jego marzeniem jest wygrać Ligę Mistrzów, a każdy w Szwajcarii zdawał sobie sprawę, że z klubem z Bazylei nie jest to możliwe.
Dziennikarze przyjęli jego słowa luźno, ale za chwilę nie było nikomu do śmiechu, gdy Sousa pozamykał treningi, zabronił mediom wstępu. To było złamanie szwajcarskiej tradycji, gdzie wszystko było zawsze otwarte, niemalże rodzinne. Ale Sousa miał swoje standardy. Zresztą zawsze powtarzał, że nie jest ulubieńcem mediów, ale każdy w świecie piłki wie, że dopóki są wyniki, ma to drugorzędne znaczenie.
- Zresztą nie było tak źle. Ma sporo do powiedzenia, grał w dużą piłkę, wiele widział. Jeśli chce. Któregoś dnia zorganizował mecz swojego sztabu z dziennikarzami, każdy z nas dostał piłkę z przesłaniem na pamiątkę - mówi Celine Feller z miejscowej telewizji.
Piłkarze byli nieco zmęczeni jego obsesją kontroli. Wszystko sprawdzał, zamontował zawodnikom nawet nadajniki GPS, które musieli mieć założone nawet podczas snu. - Był bardzo profesjonalny. Wprowadził wiele nowych rzeczy, również wspólne śniadania i obiady - zdradza Feller. Drużyna zaczęła grać ofensywnie, strzelała sporo goli, zdobyła więcej punktów niż kiedykolwiek wcześniej. Dla Szwajcarów to bardzo dobry okres.
Basel obroniło wtedy mistrzostwo, ale to było dla wszystkich zbyt oczywiste, żeby traktować to jako sukces. Wielkim osiągnięciem były natomiast wyniki w Lidze Mistrzów. Drużyna wyszła z grupy, zajęła drugie miejsce za Realem Madryt, wygrała rywalizację z Liverpoolem i bułgarskim Łudogorcem. - Istotne jest też to, że zawodnicy indywidualnie się rozwijali, skorzystali na pracy z nim - zaznacza Pauls.
Sousa, który mawia, że jego pomysły wymagają czasu, że wszystko jest procesem, tym razem nie ukończył dzieła. Zgłosiła się po niego Fiorentina, a takiej okazji nie można zaprzepaścić. Szybko został ulubieńcem kibiców. Wcześniej drużyna prowadzona przez Vicenzo Montellę preferowała posiadanie piłki, styl oblężniczy. Sousa wolał grę prostszą, szybkie przejścia z obrony do ataku. Początkowo wyglądało to bardzo dobrze.
- Po 12 kolejkach w jego pierwszym sezonie Fiorentina była liderem. Świetnie potrafił wykorzystać Nikolę Kalinicia, środkowego napastnika, co może mieć znaczenie w kontekście pracy z Polską. Skoro z Kalinicia zrobił piłkarza europejskiej klasy, to co zrobi z Lewandowskim? - zastanawia się włoski dziennikarz Giancarlo Rinaldi.
Fiorentina nie wytrzymała tempa i skończyła sezon na 5. miejscu, a kolejny na 8. - W pewnym momencie stał się bardziej przewidywalny, przestał działać element zaskoczenia. Inna sprawa jest taka, że nie mógł doprosić się transferów i to też miało znaczenie. Zabrakło mu wsparcia ze strony zarządu. Po dwóch latach obie strony były sobą zmęczone. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że Sousa udowodnił, iż potrafi pracować na najwyższym poziomie - zaznacza Rinaldi.
Z polskiego punktu widzenia istotne jest też to, że dobrze radził sobie z zawodnikami o uznanych nazwiskach. Federico Bernardeschi, Josip Ilicić, Borja Valero, Marcos Alonso, ale też młody Federico Chiesa, którego wprowadził do dużej piłki. Jako piłkarz klasy światowej Sousa umiał pracować z topowymi piłkarzami.
Fiorentina miała być przełomem, ale Sousa zamiast zostać w świecie wielkiego futbolu wybrał łatwe pieniądze w chińskim Tjanjin Tianhai. Swoje zarobił i wrócił do francuskiego Bordeaux. To okres, który popsuł jego wizerunek.
Francuskie podejrzenia
- Drużyna grała defensywną, nudną piłkę. W meczach z topowymi zespołami potrafiła walczyć i nawet robiła dobre wrażenie, ale ze słabeuszami grała defensywnie, piłkarzom jakby brakowało motywacji - twierdzi Michał Bojanowski, komentator ligi francuskiej Canal+. - Zapowiadał, że będzie dawał szansę młodym zawodnikom, zamiast tego grali dziwni obcokrajowcy - dodaje.
Miejscowa prasa zauważyła, że Sousa miał wpisany w kontrakt procent od sprzedaży zawodników, co było uderzeniem w interesy klubu. LPF, organizator rozgrywek, zablokował kontrakt. Media donosiły też, że jego agent dostał sporą prowizję za sprowadzenie do klubu jednego z piłkarzy, Remiego Oudina. Goryczy dopełnił fakt, że piłkarz, który wraz z transferem dostał czterokrotną podwyżkę, okazał się niewypałem.
Sousa miał złą prasę. Klub z Bordeaux miał nawiązać do czasów świetności, a zamiast tego zaliczył spektakularny zjazd i wpadł w przeciętność. Sousie nie zostało nic innego jak koić smutki w objęciach drzew, co jest jedną z form jego relaksowania się. Przytulanie drzew w końcu pozwala się wyciszyć, a Sousa uchodzi właśnie za człowieka spokojnego, cichego, kulturalnego i bardzo rodzinnego.
Jego żoną jest portugalska celebrytka i była modelka oraz prezenterka telewizyjna Christina Moehler. Ma dwójkę dzieci z pierwszego małżeństwa z Cristiną Neto de Almeidą, 26-letnią córkę i 18-letniego syna, którego zresztą nie chciał uznać. Swoją poprzednią żonę oskarżał o zdrady małżeńskie ze swoim wspólnikiem i uważał, że syn nie jest jego. Ostatecznie uznał Guilherme.
Sousa zawsze marzył o wielkiej piłce, ale wciąż nie może znaleźć klucza, który otworzy mu do niej wrota. Praca z reprezentacją Polski ma być szansą dla obu stron.