Wiesław Wraga: My się niczego nie baliśmy. Teraz polskie drużyny mają pełno w gaciach jeszcze przed meczem

Newspix / RADOSLAW JOZWIAK / CYFRASPORT / Na zdjęciu: Wiesław Wraga (z lewej) i Krzysztof Kamiński
Newspix / RADOSLAW JOZWIAK / CYFRASPORT / Na zdjęciu: Wiesław Wraga (z lewej) i Krzysztof Kamiński

Pracuje z dziećmi, prowadzi z żoną hurtownię mięsa indyczego, wcale nie użala się nad sobą, choć mógłby. Jeden, zresztą świetny mecz w jego wykonaniu, zadecydował o tym, że nie zrobił kariery jaką powinien był.

W tym artykule dowiesz się o:

Zbigniew Mucha, Piłka Nożna: Kiedy o pandemii się nie śniło, a trybuny Anfield pękały w szwach, stare gwiazdy The Reds siadały na honorowych miejscach. Pan ma swoją lożę na Widzewie?

Wiesław Wraga: Loży to może nie, natomiast u pani prezes Pajączek wywalczyliśmy sobie z kolegami rząd krzesełek i karnety. Wcześniej, jeszcze gdy w klubie zawiadywał pan Cacek, przez parę lat nie pojawialiśmy się na meczach. Miałem wrażenie, że nikomu nie jesteśmy potrzebni. Zatem tak – poprawiło się niewątpliwie, trochę normalności nastało, choć nie ukrywam, że przydałaby się właśnie jakaś loża, żeby można było w spokoju posiedzieć, pogadać, mecz obejrzeć. Bo teraz na trybunie trudno o spokój. Namnożyło się wielu kibiców, którzy mają pieniądze, to widać, stąd i miejsca eksponowane, ale czasami zachowują się mało elegancko.

Słoma z butów wyłazi?

Nie chciałem tego powiedzieć.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: polska liga i przypadkowy, wspaniały gol

Czytałem niedawno rozmowę z Robertem Gaszyńskim, byłym bramkarzem Wisły Kraków, który wyjechał do RPA, a tam spotkał Bruce’a Grobbelaara, bramkarza wielkiego Liverpoolu, któremu wbił pan gola i to głową. Ponoć małego Wragę zapamiętał szczególnie.

Miłe. Byliśmy wówczas na ustach wszystkich. Pokonać mistrza Anglii, awansować do półfinału Pucharu Mistrzów, to było coś. Cała Polska nam kibicowała. Tak powinno zresztą być, tymczasem dziś zrobiło się dziko. Gra Legia czy Lech, a słyszę śmiech, szyderę, gdy się komuś noga podwinie. Dziwne. Ja wychowałem się na Legii i Górniku z lat 70., wspierałem te drużyny, gdy walczyły w europejskich pucharach. Ale teraz w ogóle wszystko jest inaczej...

Aktualny mistrz Polski zmuszony stanąć naprzeciw obecnego Liverpoolu byłby w podobnej sytuacji jak wy przed niemal czterdziestu laty?

Nie sądzę. Przede wszystkim nie sprostałby Anglikom, my zaś potrafiliśmy ich ograć. A wówczas The Reds mieli nawet silniejszą pozycję na świecie niż w tej chwili zespół Juergena Kloppa. Poza tym my niczego nie baliśmy się, a teraz polskie drużyny mają czasami pełno w gaciach jeszcze przed meczem. W mediach kozacy, gorzej na boisku. Przegrywają grę o Ligę Mistrzów z egzotycznymi rywalami. Z lepszymi Widzew kiedyś w Pucharze Intertoto wojował, i to z większym powodzeniem.

Może serca trochę dziś brak?

Może. Dla nas puchary były oknem na świat, człowiek mobilizował się poczwórnie. I grali sami Polacy. A dziś? Pamiętam taki Widzew, w którym naliczyłem bodaj 14 obcokrajowców. Byle kto, aby był z zagranicy. O którymś z nowych nabytków mówiono, że z Barcelony przyjechał. Nie dodawano, że on po prostu mieszkał w Barcelonie.

Wy też mieliście swojego Kloppa, innego od innych, czyli trenera Władysława Żmudę.

Jest już po osiemdziesiątce, ale umysł wciąż zachował jasny, kontakt mamy do dziś. Na okrągłe urodziny odwiedziliśmy go z łódzką delegacją na Śląsku. Sam również przyjechał z rodziną do Łodzi na mecz Widzewa. Mnóstwo kapitalnych wspomnień. Na pewno był inny, różnił się od przeciętnego polskiego trenera. Myśliciel. Nazywaliśmy go Profesur Tutka. Cały czas kombinował i analizował, taki naukowiec, z plikiem gazet pod pachą. No i ogarniał wiele spraw. Dziś jedzie na mecz 20 zawodników i 30 ludzi ze sztabu. Wyprawa cała. Gdy my lecieliśmy do Liverpoolu, prócz piłkarzy był Żmuda, II trener Tadzio Gapiński, który przy okazji rozgrzewał również bramkarzy, lekarz, maser i kierownik drużyny Stefan Wroński. Wszystko. Zresztą o czym my mówimy. Początek wiosny w Ekstraklasie, a słyszę usprawiedliwienia poziomu gry marnymi płytami. Boże, jakby obecne asy wybiegły na marcowe boiska

40 lat temu, jakby zobaczyli w jakich warunkach trenowaliśmy, to by nie opowiadali takich głupot. Zimą Turcja, Dubaj, Cypr… A my w góry, w śnieg po jajka, wszystkie szczyty zaliczone, przez miesiąc jedyną piłkę jaką widzieliśmy, to lekarska. Albo słyszę, że publiczność wyzwala presję i trudno wtedy grać. Niechby zobaczyli naszą publikę na pucharowych meczach. Zresztą, co za gadanie. Piłkarz jest niczym aktor, potrzebuje widowni i tyle. Bez kibiców to wszystko nie ma sensu.

Jako piłkarze wielkiego Widzewa, pogromcy Liverpoolu, byliście w kraju szanowani. Niczym gwiazdy cyrkowe jeździliście po Polsce, do różnych zakładów pracy, szkół, otrzymywaliście prezenty rozmaite, na przykład sprzęt elektroniczny.

Zaraz, powoli, wieże Diory, supersprzęt polskiej produkcji na eksport, mieliśmy sobie prawo kupić, a nie dostać za darmo. To tak jak z samochodami. Ludzie myślą, że piłkarzom fury przysługiwały, a my jedynie otrzymywaliśmy sposobność zakupu, tak zwane talony. Gotówkę trzeba było już samemu wyłożyć.

Było co wykładać?

Biedy nie klepaliśmy, ale jak słyszę ile dziś w Polsce dostaje się za grę w byle klubie, ile wynoszą choćby premie za mistrzostwo czy awans do fazy grupowej jakichś pucharowych rozgrywek, to zazdrość bierze. My za wyeliminowanie Liverpoolu, za grę w najlepszej czwórce klubowych drużyn Europy, dostaliśmy po sto parę tysięcy ówczesnych złotych. Żeby było jasne – moja Dacia kosztowała wówczas cztery razy tyle, dokładnie 610 tysięcy, więc na ćwiartkę rumuńskiego samochodu mi starczyło.

A to okno na świat było dla was tak ważne?

Jasne, człowiek niewiele widział, rzadko z Polski wyjeżdżał, tylko przy okazji pucharów bądź meczów reprezentacji. Do dziś pamiętam swój pierwszy raz za granicą. Z kadrą juniorów pojechaliśmy pociągiem z Przemyśla do Lwowa. Okna były zabite na wszelki wypadek. Albo turniej w Cannes, otwarcie w Pałacu, gdzie odbywał się festiwal filmowy. Palmy, samochody, mecze przy światłach, w głowie się kręciło młodym chłopakom. Zwiedzać nie było jednak kiedy. Na takich wyjazdach co najwyżej dwie godziny czasu wolnego na wypad do sklepu. Obowiązkowo supermarket, bo w normalnym sklepie znając wtedy tylko ruski język, nigdy bym się nie dogadał. W supermarkecie było jakoś łatwiej, swobodniej. Kilka wyjazdów z reprezentacją młodzieżową było naprawdę wyjątkowych. Luty w Uzbekistanie, gdy temperatura dochodziła do plus 30 stopni - dla nas szok. W kolumbijskim Cali od razu nas ostrzeżono, że jak wychodzimy z hotelu, to w dziesięciu, broń Boże w małych grupkach lub pojedynczo. Czasami nie trzeba było bandziorów szukać na ulicach. Mistrzostwa świata juniorów w Meksyku, piękna sprawa, stadion Azteca. Tyle że po meczu dającym nam brązowe medale kibice otoczyli autokar. Poleciały kamienie, mało nie wywrócili pojazdu do góry kołami. Leżeliśmy na ziemi, ktoś zaintonował Mazurka Dąbrowskiego. Naprawdę sądziłem, że nie wyjdziemy z tego piekła. Wpadła na szczęście policja, kierowca dał ognia i odjechaliśmy... Albo ceremonia podczas meczu finałowego. Fajerwerki odpalone prosto w balony, które dziewczęta puszczały na murawie. Balony się zapaliły, spadły na dziewczyny, ich włosy, stroje, dramat.

Do Bońka pana porównywano. Że niby miał pan być jego następcą w Widzewie. Fakt, że zaczął pan z wysokiego pułapu. Debiut w RTS jako 19-latek, od razu z golem. Potem pamiętne boje pucharowe z Rapidem, Liverpoolem i Juventusem, wreszcie medal mistrzostw świata dwudziestolatków.

Zgadza się wszystko prócz tego Bońka. Przynajmniej ja się do nikogo nie porównywałem. Ale kto wie, gdybym mógł wcześniej wyjechać z kraju... Żeby jednak wówczas wyjechać, trzeba było mieć odpowiedni wiek i farta. Dziś jechać mogą niemal wszyscy, więc jadą. Tylko że często siedzą na trybunach, grają w rezerwach. Taki Bartek Kapustka. Za wcześnie było na Anglię. Musiał wrócić, by się "naprawić". Ciekaw jestem co będzie z Michałem Karbownikiem...

Was, dwudziestolatków, zdobywców trzeciego miejsca na świecie, dziś rozszarpałyby mocne kluby.

Na pewno. Gdzieś usłyszałem, że z drużyny Mieczysława Broniszewskiego nikt właściwie nie zrobił wielkiej kariery zagranicznej. A jak miał zrobić na początku lat 80.? Potem dopiero wyjechał Józek Wandzik i chyba wstydu w Grecji nikomu nie przyniósł. Na samowolkę poszedł Marek Leśniak, nie chciano go puścić, to uciekł. Mnie akurat takie rozwiązanie nie interesowało.

Stąd dopiero niemal na emeryturze pojawiła się ta Finlandia? Co to w ogóle za pomysł?

To był niewypał. Ktoś mnie namówił, obiecał, że za pół roku przejdę do któregoś z klubów w Belgii lub Holandii. I oczywiście nie przeszedłem. Zostałem w Finlandii trzy lata – zmarnowany czas. Piłkarsko dawałem sobie radę, inaczej bym nie grał, gdybym o 50 procent nie był lepszy od miejscowych. Ale co z tego jeśli ustawiali mnie na środku ataku. Z moim wzrostem tylko sobie szyję naciągnąłem, próbując sięgnąć centrowanych piłek, gdy wokół mnie stało dwóch drwali po 190 centymetrów. Bez sensu. Kasy poważnej też nie zarobiłem. W Polsce inflacja galopowała. Wcześniej, jak ktoś przysłał rodzinie 100 dolarów, to było coś. Na początku lat dziewięćdziesiątych w ciągu miesiąca wszystko się dewaluowało. Druga sprawa – Finowie to zimni ludzie. Przez trzy lata żaden z kolegów z drużyny nie zaproponował wyjścia na piwko czy kolację. To nie było dla mnie, za bardzo lubię ludzi.

Najpiękniejsze chwile w karierze?

Było trochę tego. Gol wbity Liverpoolowi, potem awans wywalczony na Anfield, audiencja u papieża, gdy Jan Paweł II pogłaskał mnie po głowie, dziwiąc się, że taki mały jestem. Medal meksykańskich mistrzostw świata, który odebrałem jako kapitan drużyny z rąk przewodniczącego Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, Juana Antonio Samarancha na Estadio Azteca. A jednak najpiękniej było, gdy w eliminacjach młodzieżowych mistrzostw Europy wyprowadziłem drużynę na mecz w rodzinnym Stargardzie Szczecińskim. Wtedy na trybunach pojawiło się około 4 tysiące widzów, ja słuchałem hymnu, a naprzeciw siedzieli moi rodzice, brat, kumple ze szkoły. Wzruszenie i wielka satysfakcja.

Ta kariera mogła wyglądać jednak inaczej, lepiej.

Wszystko byłoby inaczej, gdyby nie ten przeklęty pucharowy mecz z Borussią Moenchengladbach.

Wyeliminowaliście bardzo silną drużynę z Bundesligi, pan grał świetnie, strzelił gola na wyjeździe.

Tylko że grałem ze 40-stopniową gorączką.

Sam pan chciał?

Młody byłem, wiadomo, że chciałem. Ale gdyby lekarz powiedział, że nie wolno, to bym nie zagrał. Tyle że opieka medyczna w klubach pozostawiała wtedy sporo do życzenia. No i zagrałem. To była późna jesień 1984 roku. Właściwie do końca roku czułem się nieźle, trenowałem normalnie i niczego nie przeczuwałem. Zostałem powołany przez Antoniego Piechniczka na tournee po Meksyku, taki rekonesans przed mundialem. Pojechałem do Warszawy na badania kontrolne. Siadłem na rowerek, a ludzie go obsługujący pomyśleli, że aparatura zepsuła się, bo w spoczynku serce mi telepało strasznie. Kazali do szpitala jechać, powiedzieli, że w takim stanie mógłbym z Meksyku nie wrócić. W szpitalu wyrok – zapalenie mięśnia sercowego. Trzy miesiące leżałem, miałem niespełna 22 lata i świat się zawalił. Leki, sterydy, 18 kilo przytyłem, ludzie mnie nie poznawali. Straciłem dużo. Mogło oczywiście skończyć się gorzej, ale serce i tak już nie było to samo. Po ośmiu, dziewięciu miesiącach wróciłem na boisko, do formy dopiero po półtora roku.

Na pewno na mecze Widzewa z LASK Linz jesienią 1986 roku.

Remis i wygrana. Oba gole, na wyjeździe i u siebie, mojego autorstwa. Po tym dwumeczu Austriacy przyjechali do Łodzi i pytają Ludwika Sobolewskiego: ile za Wragę? Prezes mówi: nic, bo i tak go nie puszczą, za młody jest. Nie miałem szans na wyjazd, a uciekać nie chciałem. No to kupcy wpadli na pomysł, żebym ożenił się z Austriaczką. Mieli przygotować dokumenty, dziewczynę i od razu papiery rozwodowe. Fikcyjny ślub, byle tylko wypuścili mnie z kraju. Byłbym chyba pierwszy, który wykręciłby taki numer, ale zrezygnowałem. Choć kto wie, może i fajna ta Austriaczka była, zdjęcia w każdym razie nie pokazali. Takie to były wówczas „okna transferowe”.

Ten meksykański mundial, jak wiadomo, ostatecznie obejrzał pan w telewizji, za to później dostał powołanie, na tylko jeden mecz – towarzyski z Koreą Północną.

Kilku chłopaków z Widzewa pojechało wtedy, jesienią 1986 roku, do Bydgoszczy. Tydzień później był eliminacyjny mecz z Grecją w Poznaniu i już żaden z nas do meczowej kadry się nie załapał. Tak Wojciech Łazarek kochał widzewiaków.

Co pan dziś robi?

Żyję sobie, wcale nie najgorzej. Mam rozrusznik serca, to oczywiście pamiątka po Borussii... Prowadzę z żoną małą hurtownię mięsa z indyka, również zajęcia z dziećmi w szkółce Krzyśka Kamińskiego, kumpla z Widzewa. Sama frajda i satysfakcja. Najmłodszy mój podkomendny to 4,5-letni wnuk. Lubię pracę z tymi szkrabami, bo efekty szybko widać: dopiero co nie umiał prosto piłki prowadzić, a już biega z nią jak trzeba. W oczach dzieciaki rosną. Śmieję się, że będę trenować ich dopóki mnie nie przerosną, a to trudne być nie powinno.

Czytaj także:
"To bezwstydne i bezczelne". Znany ekspert ostro krytykuje zachowanie Erlinga Haalanda i jego menadżera
Nie tylko FC Barcelona. Borussia powalczy o podpis utalentowanego Holendra

Źródło artykułu: