Janusz Chomontek ma dziś 53 lata. Sporo, ale nie na tyle dużo, by zatracić sprawność w dyscyplinie, którą doprowadził do perfekcji. W normalnych czasach był gościem wielu imprez, na których bawił ludzi i zarabiał. Teraz - co zrozumiałe - nie może, a dla telewizji nie jest już świeżym towarem. Nie jego skala. Z kolei do programów typu "Mam talent" jakoś go nie ciągnie. Radził sobie po swojemu, ale nowa rzeczywistość lekko go podłamała.
- Potrafi pan grać w piłkę? - pytam na początek, bo zawsze mnie to interesowało. Nie obraża się. - Owszem. Z tym że moja technika nie była użytkowa, na boisku liczyły się inne cechy, których mi brakowało, choćby szybkość. Może gdybym mieszkał w dużym mieście, zamiast na wsi z pięcioma chałupami na krzyż, byłoby łatwiej się przebić - odpowiada.
- Sporo pograłem jednak w okręgówce, w Zawiszy Grzmiąca, potem w trzecioligowej Gwardii Koszalin. Kolegami z boiska byli Mirek Trzeciak i Grzesiek Lewandowski. Dobre towarzystwo, co by nie mówić. Służąc w wojsku, trafiłem do Zawiszy Bydgoszcz. To był wówczas mocny klub pierwszoligowy - dodaje.
Dziekan też zniknął
Mówi, że ocierał się o pierwszy skład, ale przecież nigdy nie zadebiutował w najwyższej klasie rozgrywkowej. Grał w rezerwach. A skąd się w ogóle wziął? Pochodzi z małej wsi Gdaniec w Zachodniopomorskim. PGR, bieda, rodzice harowali, ojciec był kowalem, Januszek pomagał w polu. Usłyszał o Pelem, wyobraźnia zaczęła pracować. Na prawdziwą piłkę nie było go stać, miał gumową. Walił nią o szopę kilka godzin dziennie. Najbardziej lubił podbijać - nogą, głową, obojętnie. Szedł do szkoły w Grzmiącej i przez trzy kilometry podbijał piłkę. Dzień w dzień. I z powrotem też.
Zobaczył w telewizji program "Piłkarska kadra czeka" prowadzony przez Adama Gocela. Napisał list, pochwalił się osiągnięciami. Dostał odpowiedź: przyjeżdżaj na Woronicza. Pojawił się w programie i to było wydarzenie - ludzie we wsi zaczęli podziwiać, czasem trochę się podśmiewywać. Bo niby gwiazda telewizyjna, a bez kasy.
Kolejny krok to zaproszenie na mistrzostwa Polski w żonglerce organizowane na stadionie Polonii Warszawa. Przyjechało kilkudziesięciu śmiałków z całej Polski. Była znów telewizja i urywki w Teleexpressie. Po godzinie żonglerki zostało ich ledwie kilku i gość specjalny - Dariusz Dziekanowski. Wreszcie wokół nastolatka z Gdańca zrobiło się pusto.
- Musiałem w końcu zrezygnować, bo nie zdążyłbym na pociąg powrotny. A następny w stronę Kołobrzegu był za osiem godzin. Dlatego przerwałem. Zresztą nigdy w trakcie bicia jakiegokolwiek rekordu piłka nie spadła mi na ziemię. Zawsze sam kończyłem. Sam decydowałem, kiedy ma spaść - tłumaczy.
To były szalone lata 80. Gocel rzucił luźną myśl: pobij jakiś rekord, na przykład w marszu, żonglując piłkę. Jakiś Czech przeszedł w ten sposób 26 kilometrów. By go przeskoczyć, Janusz nie dołożył symbolicznych stu metrów, zatrzymywał się dopiero na 30 kilometrach.
- Ustaliłem trasę z Ustki do Słupska. Tu już żartów nie było, tym bardziej że moimi próbami wciąż interesowała się telewizja. Skuchy być nie mogło. W wieku 19 lat stałem się popularnym człowiekiem. Do rodzinnej wsi zjeżdżały media. Gdaniec to była straszna dziura, tymczasem w ciągu kilku dni przyjmowałem dwudziestu reporterów. TVP, "Piłka Nożna", "Trybuna Ludu" w głowie mogło się zakręcić. Wszyscy pisali o "Maradonie z Grzmiącej" - wspomina.
Tańce z Diego
Pele był inspiracją, ale w latach młodości Chomontka futbolem rządził Diego. No i Diego miał swój oficjalny rekord w żonglerce - 7 tysięcy podbić. Miał, dopóki nie wziął się za niego młokos z Polski. Przebił go najpierw dwukrotnie, potem poprawił, doszedł z czasem do 35 tysięcy. Bo jak trzeba było pobić jakiś rekord, to wiadomo - zawsze z nawiązką.
Jego nazwisko zaczęło być kojarzone zagranicą. Otrzymywał mnóstwo zaproszeń. Nie tylko przy okazji meczów, także rozmaite Dni Miasta, akademie, szkolne imprezy. Stał się człowiekiem popularnym, politycy go znali, nawet ci najważniejsi - Wałęsa, Kwaśniewski. Chyba najmniejszym zainteresowaniem cieszył się we własnej wsi, gminie, województwie. Im dalej, tym było lepiej. A najlepiej we Włoszech.
Gdy pobił rekord Maradony, otrzymał zaproszenie od stacji Rai Uno. Wsiadł więc w samolot, gdzie już omal nie umarł z emocji. A potem studio telewizyjne - w nim Boniek, Rossi i oczywiście Diego. Krótki pokaz, odbijanie głową w parach, ludzie zachwyceni.
- Diego był cudowny, serdeczny, luzak. Dostrzegł, że ja podobny jestem. Zaprosił po nagraniu najpierw na kawkę do lokalu. Był z całą świtą. Poszedłem. Zrobiła się z tego dłuższa impreza, dyskoteka, kluby nocne, drinki, te klimaty. "Taki talent rodzi się jeden na kilka miliardów" - tak mi powiedział Argentyńczyk.
W Rzymie spędził tydzień. Przekonał się co to popularność - gdy wyszedł ze studia TV, otoczył go tłum ludzi, zaczął rozdawać autografy. Przekonał się, co to reklama i marketing - odbijał piłkę na dachu Alfy Romeo sunącej dostojnie ulicami Wiecznego Miasta. Trochę było mu tylko żal pogniecionego dachu... Z Italii przywiózł pieniądze. Honorarium dostał w lirach, więc była tego cała torba. Myślał o samochodzie, starczyło na niezłe ciuchy.
Niemniej lekko wcześniej wykpiwana przez innych umiejętność stała się sposobem na życie. Można powiedzieć, że był zawodowcem. Pierwsze pieniądze zarobił jeszcze jako nastolatek.
- Byłem młody i zielony - nie wiedziałem, jak się cenić. Najczęściej dokładałem do interesu, bo przecież musiałem przyjechać pociągiem lub autobusem. I w końcu zarobiłem pierwszy szmal podczas meczu Legii ze Stalą Stalowa Wola. Opłacono mi hotel, wyżywienie i jeszcze zostało na drobne wydatki. Adam Gocel poradził, bym przygotował sobie jakiś układ choreograficzny i z nim jeździł po imprezach. Tak zrobiłem i zażarło - mówi.
Bajlando po niemiecku
Kiedyś pojawił się na pucharowym meczu Pogoni z włoską Veroną: - Na boisku był remis 1:1. Gole strzelali Leśniak i Larsen, a ja dałem takie show, że petarda. Musiałem bisować. Zaczepił mnie jakiś Niemiec. Przy pomocy tłumacza zaprosił na mecz Schalke. Myślałem, że żartuje, ale on był poważny. Pojechałem więc za czas jakiś na tę Bundesligę ubrany w dres z napisem "Polska". I znów mój pokaz to była torpeda.
- Po meczu ów menedżer mówi: "Janusz, komm". Wypłacił mi 4 tysiące marek niemieckich. Dla mnie fortuna. Wróciłem do domu i od razu używanego Passata kupiłem. Przez dwa lata "koncertowałem" w Niemczech na rozmaitych imprezach. Fajną kasę zarabiałem. Rodzinie sporo pomagałem, a było komu, bo dziewięcioro nas w jednym domu było. Ale i wydawać też lubiłem. Jak w Niemczech szedłem do marketu, to pełne koszyki zakupów przede mną jechały. Zakupy, imprezy... Nie będę opowiadał, że święty byłem, bo lubiłem też na bankiecie miło się zabawić - nie kryje.
Mniejsza o chronologię wydarzeń. Z rodzinnej wioski Janusz przeprowadził się do Koszalina. W pewnym momencie nastąpił kryzys w życiu osobistym. Odeszła kobieta, z którą miał dzieci. Wtedy mocną pozycję w życiu Chomontka wywalczył alkohol. Nigdy go nie unikał, ale kiedy popadł w depresję, zaczął robić głupoty. Dlatego trafił za kratki. Odwieszono mu dwa wyroki za jazdę pod wpływem. Przesiedział półtora roku.
- Czy się wstydzę? Nie. Zasłużyłem na to. Nikogo nie zabiłem, ale postępowałem źle, karygodnie. Niech to będzie przestrogą dla innych. Pobyt w kryminale wiele mi dał, pozwolił zebrać myśli, spojrzeć na życie inaczej. Dzięki uprzejmości dyrektora zakładu karnego mogłem trenować i dawać występy nawet odsiadując wyrok. Jeździłem z programem po Polsce - opowiada.
Także z przesłaniem, żeby się ludzie pilnowali, na zasadzie: piłeś - nie jedź. Występował w specjalnej koszulce przed złodziejami, ale z przekazem starał się dotrzeć w różne miejsca. Dziś jest na prostej. W zasadzie był, bo zastopowała go pandemia. Lata bowiem leciały, a Chomontek, nie tracąc umiejętności, cały czas żył z podbijania piłki. To już nie było "bajlando" jak w niemieckich czasach, ale kalendarz i tak pozostawał napięty.
Nawet ostatnio, przed pandemią, miewał kilka występów tygodniowo. Nigdy nie pracował w wyuczonym zawodzie: - Jak mówił Ferdek Kiepski: dla ludzi z moim wykształceniem nie ma pracy w tym kraju, a ja akurat jestem rolnik-mechanik.
No więc zarobkował na piłce, ale też czuł pewną misję. Do młodzieży miał prosty przekaz: grajcie w piłkę, ruszajcie się, a nie ruszajcie na przykład narkotyków. - Bo te dzieciaki przy komputerach okaleczają siebie, do kibla nie mają czasem siły, żeby pójść. Przykład: jestem w szkole, tysiąc uczniów, wybierają najsprytniejszych do konkursu. I na moich oczach najlepszy żongler szkoły robi pięć odbić. Dramat.
Dwukrotnie zaliczył Maraton Warszawski, oczywiście z piłkę w powietrzu. - Pojawiłem się na trasie o piątej rano świadom, ile zajmie mi to czasu. A potem w samochód i 500 kilometrów do domu. Maratończyk po przebiegnięciu trasy dochodzi do siebie miesiąc, dwa. Ja potrzebowałem trzech. Ból nóg, stawów, ścięgien, mięśni był niesamowity. Osiem godzin koncentracji, potworny wysiłek.
A to wcale nie był największy wyczyn. Kiedyś w Berlinie przeszedł, żonglując piłkę (oczywiście bez skuchy) trasę stu kilometrów, zajęło mu to 18 godzin. Wyczyn ekstremalny. I wyzwanie, którego zapewne długo nikt nie pobije.
Czyste pół godziny
Gdy pytam, ile w tym talentu, ile ciężkiej pracy, do końca nie potrafi sprecyzować. Praca na pewno, ale jednak trzeba mieć dar od Boga. To przede wszystkim. Kiedyś marzył, by choć z daleka zobaczyć Jana Pawła II. Życie tak się potoczyło, że został przyjęty przez papieża Polaka na prywatnej audiencji. Spać nie mógł z wrażenia ani noc przed, ani noc po. Do dziś wzruszenie ściska mu gardło. A więc dar od Boga - tak twierdzi. A jeśli trening to jak ciężki, jak częsty?
- Kiedy miałem 15, 16, 18 lat, musiałem się temu poświęcić. Uważałem się za sportowca, nie znałem alkoholu, wódeczka mnie wówczas nie interesowała. Koledzy, bracia szli na imprezę, a ja waliłem piłką o szopę. Po co ci to? - śmiali się. Mój trening zawsze był prosty. Z upływem lat opracowałem sobie schemat. Wychodziłem, żeby pół godziny pożonglować piłką. Jeśli w tym czasie spadła, czas puszczałem od nowa. Do skutku. Musiało być czyste pół godziny.
Dziś jest posiadaczem około 20 zapisów w Księdze Rekordów Guinnessa (ostatni jako hołd dla Maradony - 7 tys. podbić w kwadracie 5x5m). Żonglowanie różnymi rodzajami piłek, w różnych miejscach. Zawsze urozmaicał swoje wyczyny. A to piłka do tenisa (4 godziny i 20 minut żonglerki podczas meczu Polska - Anglia), a to do ping ponga (12 tysięcy odbić w programie "5-10-15"), a to do koszykówki (ponad dwie godziny). - A ostatnio wziąłem się za piłkę do rugby i jakoś mi wychodzi - zapewnia.
"Jakoś wychodzi" w przypadku Chomontka to godzinka żonglerki. Patrzy na innych, młodszych w tym fachu. Niektórzy znają triki, które podziwia - sam by tak nie potrafił. On jednak mocny jest w długości, wytrzymałości, wielogodzinnej koncentracji. Wiek oczywiście robi swoje. Do startu w maratonie musiałby się specjalnie przygotować, do zwykłej żonglerki - nie musi.
- Nawet gdyby stanął koło mnie dziś Messi lub Ronaldo, w podbijaniu piłki nie mieliby szans. Bo w tym to ja jestem najlepszy na świecie - zapewnia.
Dla pana Kazia
Do końca czerwca chce ustanowić jeszcze jeden wyczyn, znów wpisać się do Księgi Rekordów Guinnessa. Dokładnie nie wie jeszcze, na co się zdecyduje, ale że zdecyduje - to wie. Ten rekord ma być ku czci Kazimierza Górskiego.
- Uwielbiałem go. Tyle mi pomógł. Jego syn Darek również. Pan Kazimierz nie był już trenerem, nie był jeszcze prezesem PZPN, ale kiedy mógł, zawsze o mnie pamiętał. Wkręcał na różne wydarzenia, bylebym mógł się pokazać. I to nie tylko podczas meczów Orłów Górskiego, ale nawet w czasie spotkań reprezentacji Polski. Takich ludzi już nie ma... Dlatego to dla mnie takie ważne. Muszę uczcić jego pamięć - przekonuje.
Brakuje mu mocnego mecenasa. Sam walczy o to, by jakoś funkcjonować. Odwołano mnóstwo imprez, więc szuka źródeł finansowania, nie ukrywa tego. - Jakiś sponsor, jakiś napis na koszulce, cokolwiek - mówi, dodając: - Nie wstydzę się tego. Pamiętam, że "Piłka Nożna" zawsze wspierała moje działania, jeszcze na początku tego wszystkiego. Liczę, że może ktoś się odezwie.
- Czyli jeśli ktoś będzie zainteresowany, przekazać kontakt do pana? - upewniam się. - A po co, niech pan po prostu poda moją komórkę w tekście. Mogę od razu podyktować: 664 789 955.
- Nigdy o nic nie prosiłem, ale ostatnio sytuacja mnie trochę przerosła i przygnębiła. To moja praca, ale zapewniam, że gratis wiele rzeczy również mogę zrobić. Nie raz tak bywało. Fundacja Owsiaka, Domy Dziecka, inne rzeczy. Nieraz z własnej kieszeni wyciągałem albo jechałem kilkaset kilometrów, by wystąpić dla chłopca, który zbierał na protezę. O nic nie pytałem. Jak mi ktoś, to i ja jemu. Jeśli wasza gazeta, która zawsze była mi bliska, zrobi jakąś większą imprezę, to wiecie, gdzie mnie szukać. Grosza nie wezmę. Pomagać sobie trzeba nawzajem, zwłaszcza w trudnych czasach - kończy Janusz Chomontek.
[b]Zbigniew Mucha, "Piłka Nożna"
[/b]
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Jak on to zrobił?! To może być najpiękniejszy gol roku!