Dramat byłej gwiazdy ligi. "Wracaj już, tato"

Newspix / MICHAL CHWIEDUK / FOKUSMEDIA.COM.PL / Na zdjęciu: Marek Koniarek
Newspix / MICHAL CHWIEDUK / FOKUSMEDIA.COM.PL / Na zdjęciu: Marek Koniarek

– Dzień przed śmiercią ojca miałem do niego zadzwonić. Nie zrobiłem tego i mam do siebie żal. Gdybym wiedział, że się nie zobaczymy, wszedłbym na oddział koronawirusowy mimo zakazu - mówi nam Marek Koniarek, legenda GKS-u Katowice i Widzewa Łódź.

[b]

[/b]W latach 90. Koniarek był gwiazdą polskiej ligi. W sezonie 1995/1996 sięgnął po koronę króla strzelców i zdobył z Widzewem mistrzostwo Polski. Dla łodzian strzelił 73 gole, co czyni go drugim najskuteczniejszym piłkarzem w historii klubu za Marcinem Robakiem.

W rozmowie z portalem WP SportoweFakty Koniarek opowiada o ostatnich miesiącach, które są dla niego bardzo trudne.
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Gdy umawialiśmy się na rozmowę, stwierdził pan, że przeżywa pan dramat. Co się stało?

Marek Koniarek, były napastnik m.in. GKS-u Katowice i Widzewa Łódź, mistrz Polski w sezonie 1995/1996: Trzy miesiące temu mój tata zmarł na koronawirusa. Trochę zlekceważył sprawę. Tłumaczyłem mu, żeby zadzwonił do lekarza albo zgłosił się do szpitala. Nie dał się przekonać. To stara szkoła, zawsze wolał leczyć się domowymi sposobami, np. syropami albo mlekiem z czosnkiem. Tym razem nie pomogło. Miał 83 lata, ale był w niezłej formie. Niestety po zakażeniu z tygodnia na tydzień stawał się coraz słabszy. Nagle w nocy z soboty na niedzielę bardzo źle się poczuł. Wezwałem pogotowie, karetka zabrała go do szpitala. Tata leżał w Katowicach na oddziale zakaźnym. Walczył cztery tygodnie, ale przegrał.

ZOBACZ WIDEO: Rozegranie największym problemem kadry siatkarzy? "Tego zdecydowanie brakowało z Iranem"

Rozumiem, że to dla pana bardzo trudny czas.

Nawet nie mieliśmy się jak pożegnać. Mogłem tylko podwozić jedzenie i ubrania pod szpital. Dzwoniłem praktycznie codziennie, ale z biegiem czasu nasze rozmowy stawały się coraz krótsze, bo tacie trudno było oddychać i mówić. Pod koniec połączenia trwały maksymalnie minutę. Mam do siebie duży żal. Dzień przed śmiercią taty chciałem wybrać jego numer, ale w ostatniej chwili uznałem, że nie będę go męczyć. Rano zadzwonili ze szpitala, że nie żyje. Udusił się. Gdybym mógł cofnąć czas, próbowałbym wejść na oddział mimo zakazu. Nie miałem pojęcia, że więcej się nie zobaczymy. Po śmierci ojca trudno mi się podnieść. Jest podwójnie ciężko, bo całe życie skupiałem się tylko na piłce, a tata zajmował się domem. Żyłem tylko treningami i meczami. Przyznaję się, po prostu nic nie potrafię. Nie wiem, co to będzie...

Co dokładnie ma pan na myśli?

Nie umiem nawet naprawić kranu, choć ostatnio przeciekał i jakoś to ogarnąłem. W przypadku jakiejkolwiek awarii muszę kogoś wzywać, bo sam nie daję sobie rady. Ojciec zostawił mi warsztat, ale nie wiem, czy będę go prowadził, bo na naprawie samochodów też się nie znam. Sytuacja stała się o tyle trudna, że zostałem sam z mamą, która porusza się na wózku inwalidzkim.

Co się stało?

Ma problem z biodrami. Przeszła dwie operacje. Według lekarzy potrzebna jest kolejna, ale mama ma 85 lat. Powiedziała, że nie położy się już na stole operacyjnym. Ona też bardzo przeżywa śmierć taty. Na szczęście mimo zaawansowanego wieku jest świadoma, możemy normalnie porozmawiać. Finansowo też dajemy sobie radę – mama ma emeryturę, ja rentę.

A jak z pana zdrowiem? Miał pan poważne problemy z nogami.

Tak, kilka lat temu pewnego dnia poczułem ból w pachwinie. Z krwiaków zrobił się ropień. W ciągu dwóch miesięcy operowano mnie trzy razy. Mam szczęście, że przeżyłem, bo mogło dojść do zakażenia krwi. Według lekarza zdążyliśmy z pierwszym zabiegiem w ostatniej chwili. Założono mi dreny o długości czterdziestu centymetrów. Minęło już sporo czasu i wróciłem do zdrowia. Dziś nie mam problemów z poruszaniem się, biegam i jeżdżę na rowerze. Najgorsze za mną. Muszę się tylko zastanowić nad przyszłością. Naprawdę nie wiem, co będzie dalej po śmierci taty. Nawet kariera mi się z nim kojarzy.

Dlaczego?

Gdyby nie on, nie osiągnąłbym tyle. Był moim pierwszym trenerem, prowadził trampkarzy. Zawsze go słuchałem. Wierzył we mnie bardziej niż ja sam. Jednocześnie bardzo dużo ode mnie wymagał, bo wiedział, że mam "papiery" na granie. Proszę sobie wyobrazić, że nigdy mnie nie chwalił. Strzelałem bramkę, a on mówił podczas kolacji: "OK, trafiłeś do siatki, ale czemu nie wykorzystałeś poprzedniej sytuacji? Powinieneś zdobyć dwa gole". Pamiętam, jak przyjechałem do domu po meczu GKS-u z Lechem Poznań. Wygraliśmy, a ja strzeliłem bodajże trzy bramki. To był jedyny raz, gdy ojciec powiedział: "tym razem zagrałeś bardzo dobrze". Przy rodzinnym stole rozmawialiśmy tylko o piłce! Wiedziałem, gdzie zawsze siada na stadionie GKS-u. Jeśli zmarnowałem dobrą okazję, patrzyłem kątem oka, jak zrezygnowany macha ręką.

Mówił pan, że tata panu pomógł, ale z pana słów wynika, że bardzo często pana krytykował.

Jednocześnie bardzo mnie wspierał. Przyjeżdżał na każdy mecz Widzewa. O… przepraszam! Nie raz mnie pochwalił, tylko dwa! Jeszcze po spotkaniu z Pogonią Szczecin. Radosław Majdan stał między słupkami, popisałem się hat-trickiem. Dobrze pamiętam słowa ojca: "dzisiaj jakoś to było…". Bez niego byłbym bez szans na karierę, poddałbym się. Grałem w Szombierkach Bytom za czasów legendarnego Huberta Kostki, który, jak wiadomo, lubił bardzo ostre treningi. Człowiek po jego zajęciach nawet nie miał siły zjeść, tylko się mył i kładł. A następnego dnia znowu zasuwał. Kostka był po prostu katem. Nieraz wracając z treningu nie miałem siły trzymać kierownicy. Po głowie latały różne myśli, przychodziły chwile zwątpienia. A ojciec powtarzał: "Marek, nie ma takiej możliwości, żebyś odpuścił! Dasz radę!".

Tęskni pan za czasami kariery?

Trochę bramek się strzeliło, ale to bardziej przypadkiem... Czasem oglądam skróty meczów ze swoim udziałem i się zastanawiam: "kurczę, ale fart, jak to wpadło?!". Mam w domu magnetowid Hitachi, który dostałem za zdobycie z GKS-em Katowice Pucharu Polski w latach 80. Ciągle jest na chodzie! W 2019 roku byłem w Łodzi na spotkaniu Widzewa z GKS-em i kibice przywitali mnie bardzo ciepło. Wzruszyłem się.

Bliżej pana serca jest GKS czy Widzew?

Oj… nie potrafię wskazać! Pamiętam, jak pojawiłem się pierwszy raz w szatni Widzewa. Myślę sobie: "kurczę, coś jest nie tak…". Przeżyłem szok. Drużyna mnie nie akceptowała, chyba ze względu na moje śląskie pochodzenie. Żałowałem, że się zdecydowałem na transfer do Łodzi, tym bardziej że miałem propozycję z francuskiego Le Havre. Na początku koledzy nie chcieli mi podawać. Szczęśliwie dla mnie doszło do zmiany trenera, przyszedł Władysław Żmuda. Powtarzał mi: "Marek, ty nie wracaj, czekaj na piłkę z przodu". Od tego momentu odpaliłem, zacząłem regularnie strzelać. Niedługo po przyjściu Żmudy zrobiłem w domu imprezę. Przyszli wszyscy zaproszeni i poczułem, że szatnia wreszcie jest za mną. Tomek Łapiński mówił: "Marek, dawaj coś po śląsku, nauczymy się!". Powtórzę jeszcze raz: nie przeżyłbym tego wszystkiego, gdyby nie tata.

Jeszcze wcześniej niż koledzy zaakceptowali pana kibice.

To prawda. Co ciekawe, mieszkałem na terenie opanowanym przez zwolenników ŁKS-u, ale fani odwiecznego rywala okazywali mi szacunek. Nie musiałem nawet zamykać auta. Wiedziałem, że z samochodem nie stanie się nic złego. Łódź stała się moim drugim domem. Zawsze czułem, że każdy jest mi tam przychylny. Pamiętam, jak Jarek Bińczyk z "Gazety Wyborczej" mówił mi swego czasu: "Marek, trzy mecze już nie strzeliłeś bramki, co się dzieje?". Odpowiadałem: "spokojnie, czekam na odpowiedni moment". Potem znowu wpadało. Oj… fajne czasy! A teraz przyszły dużo gorsze...

Nie widzi pan światełka w tunelu?

Na razie jest o to trudno. 15 sierpnia tata obchodziłby 84. urodziny. Niecałe dwa lata temu kupiłem mu w Rybniku labradora. Niedawno pojechaliśmy na cmentarz. Pies położył się na grobie i nie chciał wracać, patrzył na bramę. Ciągle czeka na tatę, nie może się pogodzić z jego odejściem. Zresztą nie tylko on. Tęsknię za ojcem każdego dnia. Gdybym mógł z nim porozmawiać, powiedziałbym mu tylko jedno: wracaj już.

Czytaj także: 
Media: Walukiewicz na celowniku giganta
PKO Ekstraklasa: Michał Probierz idzie po rekord 

Źródło artykułu: