Mariusz Sacha. Życie na robocie

Mateusz Skwierawski
Mateusz Skwierawski
W jaki sposób?

Mówiłem wcześniej o kumplu, który powiedział, że jest robota, ale trzeba czekać. Potwierdziło się - miejsce dla mnie zwolniło się po trzech miesiącach od tamtego telefonu.

Po tej wiadomości grzecznie zrezygnowałem z pracy przy sprzątaniu, choć wtedy wykręcałem około 70 funtów dniówki, ale nie zastanawiałem się nawet pół minuty. Następnego dnia byłem już pod Amsterdamem.

Skąd w ogóle pomysł na te zagraniczne wojaże?

Generalnie wyjechałem za granicę, bo zmusiła mnie do tego sytuacja finansowa. Zarobek rzędu 2,5 tysiąca złotych miesięcznie w Polsce nie wystarczał, by utrzymać rodzinę. Samych rat wychodziło mi około "piątki", dlatego musiałem uciekać.

W Holandii mieszkałem w domku, w bungalowie, ze znajomym ze szkoły sportowej w Bielsku i jego kolegą. Zaczęliśmy regularnie ćwiczyć, dołożyłem dietę. Założyliśmy tam nawet amatorski zespół i zaczęliśmy organizować turnieje dla drużyn z okolic. Z pensji mogłem coś odłożyć, wysłać pieniądze do Polski: do żony i córki.

Robiłem na dwie zmiany. Zaczynałem o 2 w nocy i kończyłem o 10 rano. Wracałem do chaty, jadłem coś i na 12 leciałem do drugiej roboty, którą kończyłem o 18. Snu nie było dużo. Jeszcze spotykaliśmy się na piłce wieczorami trzy razy w tygodniu.

W Holandii też był pan kierowcą?

To była praca na produkcji. Jeździliśmy małymi wózkami widłowymi po wielkich halach, po największym dyskoncie spożywczym w kraju. Miałem słuchaweczki, swój skaner, dostawałem zlecenie i działałem.

Z drugą pracą było tak, że szukałem czegoś dodatkowego, a w Holandii bardzo trudno znaleźć coś na czarno. Musiałem w ten sposób kombinować, żeby nie wskoczyć w wyższy próg podatkowy. Zaczepiłem się u takiego Żyda w drukarni. Drukowaliśmy napisy na bluzach i koszulkach, do tego rozwoziłem mu jeszcze ten towar po sklepach - głównie małych kioskach dla turystów.

Swoją drogą przekonałem się, skąd wzięło się powiedzenie "skąpy jak Żyd". Szef dawał mi wypłatę w gotówce i rozliczał się co do jednego eurocenta.

Jest coś, czego pan nie robił albo przynajmniej nie próbował wykonywać?

Zapomniałem dodać, że przez jakiś czas dorabiałem w Holandii przy wyburzeniach. Zajmowaliśmy się rozbiórką opuszczonych budynków. Burzyliśmy ściany i wynosiliśmy gruz. Waliłem młotem albo rozpędzałem się i wjeżdżałem z buta w rozchwianą już ścianę.

Przydała się "para" w nodze.

Oj tak, trzeba było mieć dobrego kopa i dobre buty. Fajnie, że można się było wyżyć. Takie bieganie od ściany do ściany trochę energii kosztuje. Ogólnie to była jedna wielka demolka: rozpierdzielanie wszystkiego - szafek, lamp. Pomieszczenie miało być rozebrane i wyczyszczone do zera.
Mariusz Sacha w Polonii Bytom w 2013 roku Mariusz Sacha w Polonii Bytom w 2013 roku
Kierował się pan jakimś kluczem, jeżeli chodzi o wybór prac, czy brał, co było?

Na produkcję trafiłem, bo nie było wyjścia, ale to było przyjemne zajęcie. Generalnie brałem, co się dało, bo miałem jeden cel.

Jaki?

Sprowadzić do Holandii rodzinę.

Udało się?

Stawałem na rzęsach, żeby wynająć chatę dla siebie, żony i córki, by kupić do niej meble. Po trzech miesiącach udało mi się wynająć mieszkanie, choć dla Polaka nie było to łatwe. Ludzie na mnie patrzyli i mówili: "Nie no, stary, szacun". Tym bardziej się cieszyłem, bo na dzień dobry dostałem w Holandii mocnego gonga na twarz.

Co się stało?

Do roboty dojeżdżaliśmy codziennie 60 kilometrów w jedną stronę. Jeździliśmy w czwórkę, agencja dawała jeden samochód. Wyszło, że ja byłem kierowcą.

Po półtora miesiąca koordynator wezwał mnie do siebie. "Siądź sobie" - zaczął. - Słuchaj, Mariusz, dostaliśmy kilka wezwań - rozwinął. Myślę: "Kur..., co się stało?". - Przyszły mandaty - wyjaśnił.

Wcześniej wspominał, żeby na autostradach uważać na fotoradary, ale jak to Polacy - wypadliśmy na "dwupas" i jazda - ciśniemy.

Na dzień dobry wyszło 1900 euro. Nie mogłem w to uwierzyć. Okazało się, że na trasie znajdowały się pomiary odległościowe, z tolerancją przekroczenia prędkości o 3 kilometry na godzinę. A ja dzień w dzień łamałem te zakazy.

Skończyło się w sumie na ponad 3 tysiącach euro. Auto było na mnie i wszystko spłacałem sam. Nikt z kolegów nie wpadł na pomysł, by się dorzucić. Z każdej tygodniówki szef potrącał 50 euro.

Ale wspominał pan, że ostatecznie zdołał sprowadzić rodzinę do Holandii?

Tak. Ogarnąłem mieszkanie, dość malutkie, do tego nad barem. Z wąską kuchnią, kibelkiem z prysznicem pod kręconymi schodami. Na górze mieliśmy salon, malutką sypialnię i mały tarasik. Ale nie było w nim 21 ludzi!

Cieszyłem się niesamowicie na przyjazd dziewczyn. Pamiętam jak dziś: żona szła przez te zakamarki, weszła na górę i powiedziała do córki: "Słuchaj, my się zbieramy i wracamy do Polski".

Co się stało dalej?

Cały mój świat się rozleciał. Zostały, ale coś we mnie pękło. Mieszkaliśmy tam, zdecydowaliśmy się nawet na drugie dziecko, które nas jednak nie zbliżyło do siebie. W tamtym czasie przekonałem się, że fajnie było wtedy, gdy miałem pieniądze.

Za pierwszym razem byłem w Holandii około 3 lat. Wróciliśmy do kraju, żona rodziła w Polsce. Nie minął rok od narodzin drugiej córki i się rozeszliśmy.

Po tych wszystkich początkowych chałturach w Holandii, na koniec całkiem nieźle szło mi w doradztwie finansowym. Sprzedawałem głównie fundusze inwestycyjne i ubezpieczenia dla Polaków mieszkających w Holandii. Myślałem, że zajmę się tym również w Polsce, jednak rynek sprowadził mnie na ziemię. Ludzie są tu mniej ufni, dysponują innym budżetem. Z doradztwem nie wyszło mi w Bielsku, żona nie pracowała i ciężko było utrzymać całą rodzinę, dlatego wróciłem do Holandii, ale na krócej.
Mariusz Sacha (drugi od prawej na dole) w młodzieżowej reprezentacji Polski

Co pan widzi, wspominając karierę?

Dużo pamiętam z etapu trampkarzy. Byłem poziom nad rówieśnikami, miałem duży talent. W domu rodzinnym brakowało kasy, ale pamiętam poświęcenie mamy. Wstawała o 4 rano, wracała o 16 i przynosiła robotę do chaty. Pracowała w zakładach filcowych. Kilka razy w tygodniu sprzątała też w ośrodku dla głuchoniemych. Chodziłem z nią i jej pomagałem, wpadał mi wtedy pierwszy grosz. Mama nauczyła mnie ciężkiej pracy. Jak jest ciężko, to o tym myślę. Mocno mnie to zbudowało, mój charakter. Mama dawała radę i tego mnie nauczyła.

Pamiętam młodzieżowe mistrzostwa w Kanadzie w 2007 roku. Prawie 60 tysięcy ludzi na stadionie na meczu z Brazylią, który wygraliśmy 1:0 po golu Grzegorza Krychowiaka. Strzelił z daleka, z rzutu wolnego, a nawet takich uderzeń nie ćwiczył. Co ciekawe, pojechałem na te mistrzostwa za Kamila Grosickiego, który miał już zaplanowane wakacje z dziewczyną i powiedział, że ich nie odwoła.

Niesamowicie nas traktowali na tych mistrzostwach. Byliśmy z całą drużyną na polskiej mszy w kościele i gdy ksiądz wspomniał o nas z ambony, ludzie nagrodzili nas brawami.

Samo zobaczenie Kanady było wielkim przeżyciem dla 20-latka. No i możliwość zagrania w turnieju z Sergio Aguerro, Marcelo czy Alexandre Pato. Później oglądałem tych zawodników w Lidze Mistrzów i było mi zajebiście przyjemnie, że mogłem się z nimi zmierzyć. Aguerro czy Ever Banega już wtedy prezentowali kosmiczny poziom. Zastanawialiśmy się z chłopakami, co oni jedzą, skąd się urwali. Marcelo nie byłem w stanie nawet dogonić, żeby go sfaulować.

Na trzeciej stronie przeczytasz, co Mariusz Sacha zrobił z prezentem od Tomasza Kuszczaka, jak prowadził się podczas kariery, czym obecnie się zajmuje i o czym marzy. 

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×