Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały minionego roku.
Mariusz Sacha to były piłkarz między innymi Podbeskidzia Bielsko-Biała i Cracovii. Był skrzydłowym, w latach 2009-13 rozegrał w sumie 46 meczów w polskiej ekstraklasie. W 2006 roku wystąpił w młodzieżowych mistrzostwach Europy do lat 19, a w 2007 roku pojechał z kadrą narodową trenera Michała Globisza na młodzieżowe mistrzostwa świata do lat 20. Drużyna z Grzegorzem Krychowiakiem, Dawidem Janczykiem czy Wojciechem Szczęsnym ograła między innymi Brazylię 1:0 (z Marcelo, Davidem Luizem, Alexandre Pato) i wyszła z grupy na turnieju w Kanadzie. Mariusz Sacha postrzegany był jako jeden z większych talentów tamtej reprezentacji. Z różnych względów nie zrobił takiej kariery, jaką mu przewidywano. Po czterech sezonach w ekstraklasie grał później w I i II lidze. Po latach opowiada nam o licznych pracach, które wykonywał po piłce. Karierę zakończył w 2014 roku.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Pamięta pan swój najdziwniejszy kurs na taksówce?
Mariusz Sacha: Oj, miałem takich multum. Gdy ludzie są pijani, to potrafią robić różne rzeczy. Od zrzygania się w samochodzie, po ucieczkę z auta na światłach.
I co pan robił, gdy ktoś zwymiotował?
Na całe szczęście chłop zdążył uchylić boczne okno. Poszło po drzwiach i tylnej szybie. W umowie było zapisane, że za taki wybryk kara umowna wynosi 300 złotych. Gość zrobił małe straty, udało mi się to szybko ogarnąć i nie kasowałem go za to zgodnie z taryfikatorem. Dał mi stówkę i było po temacie.
A gdy klienci uciekali z auta?
Jeden mi czmychnął na światłach. Kilku wyszło niby do bankomatu albo do domu "po pieniądze", ale nie wracali. Z czasem w takich sytuacjach brałem coś pod zastaw, tylko że ludzie potrafili nie zgłaszać się po oddane mi rzeczy. I tak zostałem z zegarkiem, jak się okazało - zepsutym, z alkoholem, czy torbą z ubraniami.
Długo pan jeździł?
Na taryfie robiłem 2,5 roku. Spory okres, jeśli chodzi o moją pracę w Polsce. Kursowałem głównie po Bielsku i na lotniska. Zdarzyło mi się jechać dalej, na przykład w stronę Szczecina. Fajne pieniądze można było wyrwać z takich bonusów. Za Szczecin wpadło mi około dwóch "klocków".
Najlepiej było latem, zwłaszcza w piątki i soboty. Ludzie grillowali, wychodzili z domu, działo się na mieście. Zimy bywały już mocno monotonne. Jeździłem głównie w ciągu dnia. Startowałem między 5 a 6 rano, wracałem na 16. Średnio wychodziło mi około 250 złotych utargu dziennie. Z tego musiałem opłacić składki: abonament dla korporacji, w której pracowałem, za amortyzację samochodu, paliwo i wiadomo - księgową, ZUS i tak dalej. Miesięcznie kręciłem z taryfy między 4 a 5 tysięcy złotych, z czego prawie połowę przeznaczałem na wydatki.
Ale robota fajna. Ja akurat lubię z ludźmi rozmawiać, no i co najważniejsze: jesteś wtedy panem swojego czasu. Jak mi się nie chciało wstać o 5, to robiłem nockę.[b]
W Bielsko-Białej się pan urodził, grał w Podbeskidziu, każdy w mieście musiał słyszeć o wielkim talencie, który wystąpił w młodzieżowych mistrzostwach świata w Kanadzie, ogrywał Brazylię. Jak reagowali ludzie, gdy widzieli za kółkiem byłego piłkarza? [/b]
Sporo osób mnie rozpoznawało. Woziłem dużo chłopaków, którzy grali w naszych lokalnych klubach, w niższych ligach. Zazwyczaj rozmawialiśmy o życiu, w fajny sposób. Czasem zdarzały się docinki, typu: "Grałeś w ekstraklasie, ale sobie zjeb... życie". Takie teksty wychodziły głównie po alkoholu, gdy zbierałem ludzi z imprez. Puszczałem to mimo uszu.
Nie reagował pan, ale zastanawiał się może, czy faktycznie nie schrzanił szansy w poważnej piłce?
Wie pan co, tak widocznie miało być. Ja się nad sobą nigdy nie pastwiłem, po prostu działałem.
Już pan nie jest taksówkarzem.
Pandemia mnie zmiotła. Bielsko nie jest jakimś wielkim miastem - plus minus mieszka tu 200 tysięcy ludzi, razem z obrzeżami, a taksówek jest między 400 a 500. W najgorszym czasie pandemii potrafiłem siedzieć w aucie 12-13 godzin, a utargu robiłem, nie wiem, może 40, 60 zł? No nie szło przeżyć. Opłaty mnie zjadły.
Pomysł na taksówkę wziął się po moim powrocie z Holandii. Szukałem czegoś dla siebie w bardziej komfortowych godzinach i nie chciałem znowu pracować tak, jak w piekarni. Pół roku po zakończeniu kariery dostałem tam niezły wycisk.
Czym się pan zajmował?
Jako dostawca musiałem się naprawdę sporo nadźwigać. Cały bus towaru, noszenie, rozwożenie, w 20-30 punktów. Fajnie, bo był kontakt z ludźmi, zawsze można było porozmawiać z kimś w sklepie. Dość dobrze znałem szefa, bo z kolegami graliśmy u niego w piłkę nożną w Lidze Biznesu. Co ciekawe, praktycznie każda robota, którą łapałem, miała związek z piłką.
W każdym razie - w piekarni byłem tak zwanym "skoczkiem". Przychodziłem na zmianę co dwa tygodnie, na dwa tygodnie, na różne godziny. Mieliśmy trzynastu kierowców i gdy ktoś szedł na urlop, to wskakiwałem w jego miejsce. Musiałem stawić się "na bazie" o 1, 2.30 czy 4 w nocy. Sześć dni w tygodniu, bez niedziel.
Rozwoziłem pieczywo pod Kraków, do Katowic, Chorzowa i Cieszyna. To były dość duże kółka. Wytrzymałem trzy miesiące. A że lubię jeździć, to koleżanka zapytała, czy nie chciałbym spróbować na taryfie. Pojeździłem jeden dzień, spodobało mi się i z Fiata Ducato przesiadłem się do mniejszego auta.
To były zawsze bezpieczne trasy?
Niezłą przygodę miałem w czasach piekarni. Szkoliłem kierowcę i pokazywałem mu trasę. Wtedy jeździł ze mną dopiero od pięciu dni. Szef mówił, żebym wpuścił go za kółko, ale zaniepokoiły mnie okulary tego chłopaka - na grubszych szkłach. Jakby ostrzegały przed jego problemem ze wzrokiem.
Tego dnia było dość ślisko, a nasz Mercedes Sprinter miał dobre przyspieszenie. Ledwo co wyjechaliśmy z piekarni, gość dodał gazu i nie zmieścił się w drugim łuku.
Przelecieliśmy przez kanał i wylądowaliśmy u koleżanki na polu. Okazało się, że gdybyśmy go nie ominęli, to byłyby dwa trupy. Cały kanał był betonowy. Nasza podróż zakończyła się minutę po starcie. Pobiegłem do piekarni po nowy samochód i jeszcze tej samej nocy przeładowaliśmy cały towar z jednego busa do drugiego.
Powiedziałem szefowi, że już więcej z tym gościem do samochodu nie wsiądę. Ale wsiadłem i kierował, na szczęście już bez kolizji.
Wspomniał pan o wyjeździe do Holandii. Wyemigrował pan również za pracą?
Tak. Ale zanim trafiłem pod Amsterdam, miałem przystanek w Londynie.
Popularny kierunek zarobkowy.
Najpierw odezwał się kumpel, że jest robota, ale musimy czekać. Po robocie w piekarni gotówki szybko mi ubyło i zrobiło się nerwowo. Wtedy zadzwonił drugi kolega, z Anglii. - Wsiadaj w samolot, coś podziałamy - zaproponował. Nie zastanawiałem się długo, kupiłem bilet i poleciałem.
Znalazłem się w Londynie i przez pierwszy tydzień nie mogłem nic znaleźć. Trafiłem do domu z pokojami do wynajęcia, w okolicach Wimbledonu, w którym mieszkało łącznie 21 osób! Na szczęście udało mi się trafić "jedynkę" - małą klitkę, szeroką może na 2,5 metra. Stała tam szafa, łóżko, były okno i drzwi. Wynajmował to Polak, w domu sami Polacy. Było dużo alkoholu, trawy. Masakra.
W środku mieliśmy dwie łazienki - na górze i na dole. Jedną wspólną kuchnię, ale kilka lodówek. Nasłuchiwałem przez drzwi, kiedy zwolni się kibel, żebym mógł się pójść spokojnie wysikać. Robiliśmy grafik na sprzątanie.
Siedziałem w tym pokoju, na zmianę szukałem roboty i patrzyłem się w ścianę. Ze współlokatorami raczej przelotnie widywaliśmy się w kuchni. Nie wiedzieli, kim jestem. Z kilkoma osobami rozmawiałem, ale nawet nie mówiłem, że grałem w piłkę.
Po tygodniu coś ruszyło, poszedłem na dwa dni na zmywak. Zapierdziel był ostry, starałem się jak mogłem, ale mi podziękowali. Nie sprawdziłem się. Byłem bliski rozpaczy, ale zadzwonił kumpel z nowiną. - Zwolniło się coś przy sprzątaniu - zaczął. - Chłopie, biorę, co jest - odpowiedziałem szczęśliwy. Trafiłem do firmy, której szefową była Polka i pracowały tam same kobiety. Robota wyglądała tak, że wpadaliśmy do pustych domów, które ludzie nam zostawiali i taką chatę musieliśmy doprowadzić do ładu.
Domyślam się, że bałagan był spory.
Bałagan? Tłuszcz ciekł po szafkach jak deszcz po oknach. Pod prysznicem był taki kamień, że od środków chemicznych nie mogłem otworzyć oczu. Musieliśmy zakładać maseczki i specjalne okulary, tak mocnych specyfików żrących używaliśmy.
Mówię szczerze - nie widziałem tam, by kible miały inny kolor niż żółty. Byłem w szoku, że tak można mieszkać, ale cieszyłem się, bo była robota. Wyjeżdżałem z chaty o 5 rano i ciągnęliśmy do oporu - do godziny 18, 19. Później powrót i do spania.
Przechodziłem różne etapy: zacząłem od mycia szyb, później dostałem kuchnie, łazienki. Syf jak skurczybyk. Cały dzień potrafiłem szorować tylko kuchnię.
Zobaczył pan chociaż Londyn, udało się coś zwiedzić?
Byłem tam 2,5 miesiąca i niestety - nie. To była jedna wielka gonitwa, ale udało mi się być na jednym meczu: Crystal Palace - West Ham United. Niesamowite przeżycie.
Dookoła stadionu ludzie dosłownie zapychali sobą bary, czuło się wszędzie zapach rozlanego piwa. Konstrukcja trybun na stadionie Crystal Palace jest drewniana i gdy kibice zaczęli skakać, to miałem obawy, czy belki to wytrzymają. Cały mecz oglądałem na stojąco. Wcześniej byłem kilka razy na Old Trafford, ale na Crystal Palace panował najlepszy klimat, jaki widziałem na żywo.
Co pan myślał, widząc piłkę od drugiej strony?
Patrzyłem w przeszłość. Kilkanaście miesięcy wcześniej zarabiałem naprawdę fajne pieniądze, a nagle trafiam do chaty, w której siedzi 21 osób. Na zgrupowaniach mieszkałem w fajnych hotelach, a wtedy liczyłem w sklepie czy stać mnie na najtańszą szynkę.
Ten mecz był miłą odskocznią, bo w Anglii byłem kompletnie załamany. W Holandii odżyłem.
Na drugiej stronie przeczytasz między innymi, co Mariusz Sacha robił w Holandii i za co musiał zapłacić kilka tysięcy euro kary.
[nextpage]W jaki sposób?
Mówiłem wcześniej o kumplu, który powiedział, że jest robota, ale trzeba czekać. Potwierdziło się - miejsce dla mnie zwolniło się po trzech miesiącach od tamtego telefonu.
Po tej wiadomości grzecznie zrezygnowałem z pracy przy sprzątaniu, choć wtedy wykręcałem około 70 funtów dniówki, ale nie zastanawiałem się nawet pół minuty. Następnego dnia byłem już pod Amsterdamem.
Skąd w ogóle pomysł na te zagraniczne wojaże?
Generalnie wyjechałem za granicę, bo zmusiła mnie do tego sytuacja finansowa. Zarobek rzędu 2,5 tysiąca złotych miesięcznie w Polsce nie wystarczał, by utrzymać rodzinę. Samych rat wychodziło mi około "piątki", dlatego musiałem uciekać.
W Holandii mieszkałem w domku, w bungalowie, ze znajomym ze szkoły sportowej w Bielsku i jego kolegą. Zaczęliśmy regularnie ćwiczyć, dołożyłem dietę. Założyliśmy tam nawet amatorski zespół i zaczęliśmy organizować turnieje dla drużyn z okolic. Z pensji mogłem coś odłożyć, wysłać pieniądze do Polski: do żony i córki.
Robiłem na dwie zmiany. Zaczynałem o 2 w nocy i kończyłem o 10 rano. Wracałem do chaty, jadłem coś i na 12 leciałem do drugiej roboty, którą kończyłem o 18. Snu nie było dużo. Jeszcze spotykaliśmy się na piłce wieczorami trzy razy w tygodniu.
W Holandii też był pan kierowcą?
To była praca na produkcji. Jeździliśmy małymi wózkami widłowymi po wielkich halach, po największym dyskoncie spożywczym w kraju. Miałem słuchaweczki, swój skaner, dostawałem zlecenie i działałem.
Z drugą pracą było tak, że szukałem czegoś dodatkowego, a w Holandii bardzo trudno znaleźć coś na czarno. Musiałem w ten sposób kombinować, żeby nie wskoczyć w wyższy próg podatkowy. Zaczepiłem się u takiego Żyda w drukarni. Drukowaliśmy napisy na bluzach i koszulkach, do tego rozwoziłem mu jeszcze ten towar po sklepach - głównie małych kioskach dla turystów.
Swoją drogą przekonałem się, skąd wzięło się powiedzenie "skąpy jak Żyd". Szef dawał mi wypłatę w gotówce i rozliczał się co do jednego eurocenta.
Jest coś, czego pan nie robił albo przynajmniej nie próbował wykonywać?
Zapomniałem dodać, że przez jakiś czas dorabiałem w Holandii przy wyburzeniach. Zajmowaliśmy się rozbiórką opuszczonych budynków. Burzyliśmy ściany i wynosiliśmy gruz. Waliłem młotem albo rozpędzałem się i wjeżdżałem z buta w rozchwianą już ścianę.
Przydała się "para" w nodze.
Oj tak, trzeba było mieć dobrego kopa i dobre buty. Fajnie, że można się było wyżyć. Takie bieganie od ściany do ściany trochę energii kosztuje. Ogólnie to była jedna wielka demolka: rozpierdzielanie wszystkiego - szafek, lamp. Pomieszczenie miało być rozebrane i wyczyszczone do zera.
Kierował się pan jakimś kluczem, jeżeli chodzi o wybór prac, czy brał, co było?
Na produkcję trafiłem, bo nie było wyjścia, ale to było przyjemne zajęcie. Generalnie brałem, co się dało, bo miałem jeden cel.
Jaki?
Sprowadzić do Holandii rodzinę.
Udało się?
Stawałem na rzęsach, żeby wynająć chatę dla siebie, żony i córki, by kupić do niej meble. Po trzech miesiącach udało mi się wynająć mieszkanie, choć dla Polaka nie było to łatwe. Ludzie na mnie patrzyli i mówili: "Nie no, stary, szacun". Tym bardziej się cieszyłem, bo na dzień dobry dostałem w Holandii mocnego gonga na twarz.
Co się stało?
Do roboty dojeżdżaliśmy codziennie 60 kilometrów w jedną stronę. Jeździliśmy w czwórkę, agencja dawała jeden samochód. Wyszło, że ja byłem kierowcą.
Po półtora miesiąca koordynator wezwał mnie do siebie. "Siądź sobie" - zaczął. - Słuchaj, Mariusz, dostaliśmy kilka wezwań - rozwinął. Myślę: "Kur..., co się stało?". - Przyszły mandaty - wyjaśnił.
Wcześniej wspominał, żeby na autostradach uważać na fotoradary, ale jak to Polacy - wypadliśmy na "dwupas" i jazda - ciśniemy.
Na dzień dobry wyszło 1900 euro. Nie mogłem w to uwierzyć. Okazało się, że na trasie znajdowały się pomiary odległościowe, z tolerancją przekroczenia prędkości o 3 kilometry na godzinę. A ja dzień w dzień łamałem te zakazy.
Skończyło się w sumie na ponad 3 tysiącach euro. Auto było na mnie i wszystko spłacałem sam. Nikt z kolegów nie wpadł na pomysł, by się dorzucić. Z każdej tygodniówki szef potrącał 50 euro.
Ale wspominał pan, że ostatecznie zdołał sprowadzić rodzinę do Holandii?
Tak. Ogarnąłem mieszkanie, dość malutkie, do tego nad barem. Z wąską kuchnią, kibelkiem z prysznicem pod kręconymi schodami. Na górze mieliśmy salon, malutką sypialnię i mały tarasik. Ale nie było w nim 21 ludzi!
Cieszyłem się niesamowicie na przyjazd dziewczyn. Pamiętam jak dziś: żona szła przez te zakamarki, weszła na górę i powiedziała do córki: "Słuchaj, my się zbieramy i wracamy do Polski".
Co się stało dalej?
Cały mój świat się rozleciał. Zostały, ale coś we mnie pękło. Mieszkaliśmy tam, zdecydowaliśmy się nawet na drugie dziecko, które nas jednak nie zbliżyło do siebie. W tamtym czasie przekonałem się, że fajnie było wtedy, gdy miałem pieniądze.
Za pierwszym razem byłem w Holandii około 3 lat. Wróciliśmy do kraju, żona rodziła w Polsce. Nie minął rok od narodzin drugiej córki i się rozeszliśmy.
Po tych wszystkich początkowych chałturach w Holandii, na koniec całkiem nieźle szło mi w doradztwie finansowym. Sprzedawałem głównie fundusze inwestycyjne i ubezpieczenia dla Polaków mieszkających w Holandii. Myślałem, że zajmę się tym również w Polsce, jednak rynek sprowadził mnie na ziemię. Ludzie są tu mniej ufni, dysponują innym budżetem. Z doradztwem nie wyszło mi w Bielsku, żona nie pracowała i ciężko było utrzymać całą rodzinę, dlatego wróciłem do Holandii, ale na krócej.[b]
[/b]Mariusz Sacha (drugi od prawej na dole) w młodzieżowej reprezentacji Polski
Co pan widzi, wspominając karierę?
Dużo pamiętam z etapu trampkarzy. Byłem poziom nad rówieśnikami, miałem duży talent. W domu rodzinnym brakowało kasy, ale pamiętam poświęcenie mamy. Wstawała o 4 rano, wracała o 16 i przynosiła robotę do chaty. Pracowała w zakładach filcowych. Kilka razy w tygodniu sprzątała też w ośrodku dla głuchoniemych. Chodziłem z nią i jej pomagałem, wpadał mi wtedy pierwszy grosz. Mama nauczyła mnie ciężkiej pracy. Jak jest ciężko, to o tym myślę. Mocno mnie to zbudowało, mój charakter. Mama dawała radę i tego mnie nauczyła.
Pamiętam młodzieżowe mistrzostwa w Kanadzie w 2007 roku. Prawie 60 tysięcy ludzi na stadionie na meczu z Brazylią, który wygraliśmy 1:0 po golu Grzegorza Krychowiaka. Strzelił z daleka, z rzutu wolnego, a nawet takich uderzeń nie ćwiczył. Co ciekawe, pojechałem na te mistrzostwa za Kamila Grosickiego, który miał już zaplanowane wakacje z dziewczyną i powiedział, że ich nie odwoła.
Niesamowicie nas traktowali na tych mistrzostwach. Byliśmy z całą drużyną na polskiej mszy w kościele i gdy ksiądz wspomniał o nas z ambony, ludzie nagrodzili nas brawami.
Samo zobaczenie Kanady było wielkim przeżyciem dla 20-latka. No i możliwość zagrania w turnieju z Sergio Aguerro, Marcelo czy Alexandre Pato. Później oglądałem tych zawodników w Lidze Mistrzów i było mi zajebiście przyjemnie, że mogłem się z nimi zmierzyć. Aguerro czy Ever Banega już wtedy prezentowali kosmiczny poziom. Zastanawialiśmy się z chłopakami, co oni jedzą, skąd się urwali. Marcelo nie byłem w stanie nawet dogonić, żeby go sfaulować.
Na trzeciej stronie przeczytasz, co Mariusz Sacha zrobił z prezentem od Tomasza Kuszczaka, jak prowadził się podczas kariery, czym obecnie się zajmuje i o czym marzy.
[nextpage] Co jeszcze pan wspomina?
Wyjazd do Boltonu, do Jarka Fojuta. Grałem wtedy w Cracovii i przyjechałem do Jarka na tydzień. Ich ośrodek treningowy był rewelacyjny. Jarek zabrał mnie też na dwa mecze Manchesteru United. Spotkaliśmy się z Tomkiem Kuszczakiem na kolacji. Jarek mówił mu, że jestem wielkim fanem United i Kuszczak ogarnął mi meczową, spoconą koszulkę Gary'ego Neville'a. Do dziś mam ją w walizce, ale to dłuższa historia, co się z nią stało.
Co takiego?
Przypaliłem ją. Ale nie papierosami!
A czym?
Chciałem przyciemnić światło w pokoju córki i przykryłem koszulką lampkę. Wróciłem po dwóch minutach i Neville trochę się roztopił. Do dziś koszulka ma odbity ślad światła.
Z waszej drużyny z reprezentacji do lat 20 największą karierę zrobili Wojciech Szczęsny i Grzegorz Krychowiak.
Mówiliśmy na nich "dzieci Globisza". To byli małolaci - spokojni, chodzący za trenerem Globiszem, ułożeni, grzeczni. Byli trzy lata młodsi od reszty, co rzadko zdarzało się na tym poziomie.
A pan też był grzeczny?
Ja należałem do ekipy uderzeniowej. Korzystałem z życia, mam superwspomnienia i cieszę się, gdy pomyślę, co przeżyłem.
Przesadzał pan?
Były różne etapy w życiu. Wiadomo - jest kasa, jest alkohol. Nie powiem, że prowadziłem się superprofesjonalnie, ale nie prowadziłem się też źle. Dbałem o siebie, ale lubiłem imprezować. Z dwa razy w tygodniu jakąś imprezkę się zahaczyło. Oczywiście nie podczas całej kariery.
Wiem, to mogło przeszkadzać. Pewnie miało jakiś wpływ na mój rozwój, ale korzystałem z życia. Sprawiało mi to przyjemność, jestem rozrywkowym człowiekiem i bawiłem się. Na trening nie przyszedłem nigdy na "bombie".
A największa głupota, jaką pan zrobił?
Raz trochę zaryzykowałem. Hokeiści Cracovii grali co roku o mistrzostwo Polski. Jechali do Tychów, a z nimi mieli sztamę. Przez cały sezon ogrywali wszystkich równo i potrzebowali jednego zwycięstwa do tytułu. Dość dobrze znałem się z masażystami Cracovii.
Zadzwoniłem do jednego masera i mówię:
- Słuchaj, stary, bo fajny kurs jest u bukmachera, świętujemy w Tychach czy nie świętujemy? - pytam.
- Jesteśmy z nimi jak bracia, nie będziemy do Krakowa wracać, tylko świętujemy u nich - odparł.
Myślę: pewniak. Wpadam do buka, chcąc obstawić tylko ten jeden mecz za "czwórkę". Pani w kasie mówi, że takiej kwoty nie może przyjąć jednorazowo i muszę rozbić ją na cztery zakłady. Wracałem tam co 3 godziny i cztery razy dałem po tysiąc złotych na wygraną Cracovii.
Wygrał pan?
Mecz śledziłem w telewizji. W końcówce "Craksa" strzeliła gola na 1:0. 40 sekund przed końcem Tychy wyrównały. Dogrywka, gol i Cracovia straciła tytuł.
Wchodzę do bukmachera następnego dnia, żeby się odegrać. Babka mówi: "Niech pan stąd spie..., bo jak zaraz tu pana ludzie złapią, to połamią". Okazało się, że za moim przykładem poszli inni i utopili na tym zakładzie spore pieniądze.
To był jedyny mecz hokeja, który obstawiłem w życiu.
Wy, piłkarze, nie mogliście przecież grać u bukmachera.
Nie mogliśmy, ale można było to obejść. Ja się raczej tym bawiłem. Tak grubo zagrałem tylko raz.
Dlaczego nie zrobił pan większej kariery?
Mój organizm nie wytrzymał. Przyjąłem bardzo dużo zastrzyków, ciągle męczyły mnie urazy. Głównie mięśniówki, bo byłem szybkościowym i kontuzje wracały. Na pierwszym obozie w Cracovii praktycznie się leczyłem. Całą rundę za Artura Płatka nie zagrałem nawet minuty. U Oresta Lenczyka odżyłem, strzeliłem kilka goli i czułem się dobrze fizycznie. Po jego odejściu znowu zaczęły się urazy.
Po Cracovii wróciłem do Bielska, byłem tu półtora sezonu. Starałem się to jeszcze ciągnąć. Z Podbeskidzia trafiłem do Polonii Bytom, tam też kontuzje mnie nie omijały. A w Stalowej Woli już mi się totalnie odechciało. Męczyłem się z jednym urazem trzy tygodnie, wracałem i czasem już na pierwszym treningu ból wracał. Miałem problem z biodrem. Siedziałem i ryczałem, a z klubu było ciśnienie, że przychodzi zawodnik z nazwiskiem i nie gra. Postanowiłem, że to będzie mój ostatni klub.
Trudno było się pogodzić, że zanim się pan rozkręcił, musiał pan kończyć karierę?
Płakałem, dużo płakałem. Bardzo kochałem piłkę, a lekarze mówili, że nie będę mógł sobie nawet amatorsko pokopać. Przez pewien czas w ogóle nie grałem. Później była piekarnia, Holandia i tak dalej.
Pana dorobek to 46 meczów w ekstraklasie dla Podbeskidzia i Cracovii, do tego występy w młodzieżowej reprezentacji.
Gdy w drugim sezonie wystrzeliłem z formą w Cracovii, prezes Janusz Filipiak zaprosił mnie do gabinetu. - Od dziś zarabiasz 5 tysięcy złotych więcej - powiedział. Zaczynałem od dziesięciu tysięcy, miałem kontrakt rosnący i po podwyżkach, na krótko, doszedłem do 17,5 tysiąca złotych netto miesięcznie. Po dobrym sezonie w "Craksie" były jakieś zapytania z Austrii, myślałem, że będzie tylko lepiej. Zostałem w Krakowie, przygasłem. Szkoda.
Co jest teraz?
Cały czas gram w niższej lidze. W juniorach zaczynałem w ataku, później byłem skrzydłowym. Lata lecą, dlatego zmieniłem pozycję, jestem teraz środkowym obrońcą. Wiem, jak się ustawić, przepchać, na ten poziom wystarczy.
Na Sache gra się ostrzej?
Nie ma dużej "napinki" na mnie, czasem trafi się ktoś, kto próbuje udowodnić, że jest superzawodnikiem, a ja się nie nadaję, ale generalnie rywalizujemy fair.
Dużo chłopaków mnie kojarzy. Przyjdą, zagadają. Z wieloma chodziłem do szkoły. O naszej drużynie jest głośno w regionie. Nazywają nas "PSG Międzyrzecze". Mamy dobrą ekipę, ze sponsorem. Jesteśmy współliderem A Klasy po pierwszej rundzie.
Zapuścił pan już korzenie w Polsce?
Myślę, że tak. Miałem sporo dorywczych prac, na przykład w hurtowni warzyw. To było pakowanie towaru z rozwożeniem. Robiłem zamówienie na dany sklep, przykładowo: dwa kilo marchewki, 50 kilo ziemniaków, trzy paczki truskawek. Kompletowanie trwało od północy do 4 rano, później wsiadało się w auto i rozwoziło po sklepach - przez sześć dni w tygodniu.
Po drodze pomagałem jeszcze szwagrowi w robieniu tarasów i takie tam. Jak sam pan widzi, było trochę tych robót.
A obecnie czym się pan zajmuje?
Od lata robimy rolety od A do Z. Składamy dziesiątki elementów, docinamy i wysyłamy na sprzedaż. Ja działam głównie na pile, docinam elementy aluminiowe i plastikowe, a później gotową roletę pakuję. Zmiany mam od 6 rano do 14, od poniedziałku do piątku.
Trochę mniejsze oblężenie w porównaniu do poprzednich miejsc.
W końcu mam czas dla siebie. Trenuję piłkę dwa razy w tygodniu w Międzyrzeczu, w weekend gramy mecz. Jestem w trakcie budowy swojego domu, dlatego odpowiadają mi zmiany rano - popołudnie. Po pracy cisnę na własną budowę i tam swoimi siłami robimy z kolegami wykończeniówkę.
Te wszystkie prace były przystankiem do jakiegoś konkretnego celu?
Każda na pewno wniosła coś do mojego życia. Ale takiej, która dawałaby mi pełną satysfakcję, jak piłka, jeszcze nie znalazłem.
Mam jednak nadzieję, że wrócę do piłki - jako trener. Takie mam założenie - chciałbym być z piłką związany do końca swojego życia. Moja licencja trenerska, którą kiedyś zrobiłem, wygasła, ale zbieram się, żeby ją odnowić.
Czytaj pozostałe teksty autora:
Krzysztof Łągiewka. Z kariery zostały tylko buty
Tomasz Kuszczak. Biznesmen z Teatru Marzeń
Mariusz Kukiełka. Ciągły mecz na wyjeździe
Wahan Geworgian. Reprezentant z bazaru
Ireneusz Jeleń. Snajper z pola kukurydzy
Igor Sypniewski. Legenda spod trzepaka
Sebastian Szałachowski. Igraszki z diabłem
Jan Furtok. W lustrze jest już ktoś inny
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Kapitalny gol w wykonaniu piłkarki! Trafiła idealnie