Artur Wiśniewski: Jeszcze zapłaczemy za Beenhakkerem

Fachowa opinia to taka, która nie jest dyktowana emocjami, ale która wyrasta na bazie rzetelnej oceny całości dokonań. Trener Leo Beenhakker objął polską kadrę 11 lipca 2006 roku, a ze swoim "stanowiskiem" najpewniej pożegna się 15 września 2009 roku. Dla wielu krytyków, a właściwie krytykantów, jedynym słusznym okresem czasu, jaki należy rozpatrywać w przypadku Holendra, jest ten od rozpoczęcia zeszłorocznych Mistrzostw Europy po dzień dzisiejszy. Wszystko, co było przedtem, przestaje mieć znaczenie.

W tym artykule dowiesz się o:

W celu obiektywnej analizy, cofnijmy się 3 lata wstecz. Dla niektórych może to być trudne, ale warto się wysilić. Wówczas to skompromitowany, ale wciąż walczący o dobre imię ówczesny prezes PZPN, Michał Listkiewicz, po wyczerpujących negocjacjach dochodzi do porozumienia z trenerem Beenhakkerem, którego nazwisko znane jest w środowisku piłkarskim. Holenderski szkoleniowiec prowadził kilka znanych klubów na świecie, był także opiekunem reprezentacji narodowych. Gdy media poinformowały, że obejmie polską kadrę, kibice przecierali oczy ze zdumienia. "Czy ten Beenhakker nie wie, w co się ładuje?" - myśleli.

Holender faktycznie nie wiedział, w co się wpakował. Gdy przyjechał już do Polski i obejrzał kilka obiektów, szczęka mu opadła (ale nie z zachwytu, broń Boże!). - Nie wypuściłbym swojego psa na takie boiska - przyznał szczerze. Kibice zgodzili się z tą opinią. "Nareszcie ktoś głośno powiedział, że u nas nie ma na czym grać" - można było przeczytać tego typu opinie na forach internetowych, zupełnie zresztą zasadne.

Szkoleniowiec popsioczył, pokręcił nosem, ale wziął się do roboty. Pierwszy mecz wprawdzie przegrał i to w kiepskim stylu, a jego piłkarze, których jeszcze dobrze nie zdołał poznać, praktycznie sami sobie strzelali gole. Później było jednak już tylko lepiej. Drużyna, która przypominała jeszcze zespół oldbojów (dobrze pamiętamy, jakich zawodników powoływał do kadry Paweł Janas), rozkręcała się z każdym spotkaniem, aż w końcu wyrosło przekonanie, że nie ma takiej ekipy, której Polacy nie potrafiliby spuścić choćby małego lania.

Drugą rzeczą, będącą już jednak trochę w cieniu, ale bardzo istotną jednak, była zmiana sposobu myślenia u samych piłkarzy. W kadrze pojawiło się kilku graczy, których przeciętny obywatel naszego kraju, gdyby tylko posiadał kompetencję selekcji drużyny, do składu by nie powołał. Gdy bramki dla Górnika Zabrze strzelał Dawid Jarka, Beenhakker postanowił dać szansę Tomaszowi Zahorskiemu, który nie mógł się popisać takim dorobkiem jak jego kolega z drużyny. Napastnik w kadrze furory nie zrobił. Ale w klubie zaczął grać potem o wiele lepiej. I uwierzył, że kiedyś znów może wystąpić z orzełkiem na piersi. Podobne zjawisko wystąpiło, jeśli chodzi o wielu innych graczy, których, może i dla przykładu, powołał do kadry szkoleniowiec.

Za wszelkie dotychczasowe zasługi Holendra zaczęto nosić na rękach. Najpierw otrzymał najpierw Super Wiktora, a następnie został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Niewiele brakło, a Beenhakkerowi postawiono by pomnik oraz napisano hymn na jego cześć. Uwielbienie sędziwym szkoleniowcem sięgało zenitu. "Nareszcie ktoś odmienił naszą reprezentację" - krzyczano.

Ale ten krzyk, przybierający charakter peanów pochwalnych, jakimi witano średniowiecznych herosów wracających z wygranych bitew do swoich miast, z biegiem czasu zaczął cichnąć. Szkoleniowiec powołał zawodników na Mistrzostwa Europy w 2008 roku, a w gronie tym znów pojawiło się kilka budzących zdziwienie nazwisk. Nikt nie robił z tego jednak problemu. Ale do momentu. Do momentu, kiedy Polakom przyszło pożegnać się z turniejem po trzech nieudanych meczach. "Kogo on, do cholery, wziął?" - pojawiły się pierwsze głosy sprzeciwu. Drugie, wtórne, były już o wiele, wiele ostrzejsze: "wylać, starego dziadka!".

30 października 2008 roku prezesem PZPN został Grzegorz Lato, który zastąpił Listkiewicza - największego sojusznika trenera Beenhakkera. Nowy szef najbardziej skompromitowanego związku działającego w Polsce od początku zawiesił psy na holenderskim szkoleniowcu. Ciągłe historyjki o "polskiej myśli szkoleniowej" doprowadziły do szewskiej pasji trenera Beenhakkera, który otwarcie zaczął krytykować PZPN, niejako odpowiadając na zarzuty kierowane w jego stronę. Czy zrobił słusznie? Nie do końca, gdyż istnieje niepisana zasada, że własnego pracodawcy publicznie się nie krytykuje. Z drugiej strony natomiast w tym, co powiedział, miał dużo racji. Antoni Piechniczek to szkoleniowiec dużo niższej klasy niż Holender, który w odróżnieniu od Leo, nie przetrwał próby czasu.

Gdy pół roku później Beenhakker został technicznym doradcą Feyenoordu Rotterdam, władze związku postanowiły wykorzystać sytuację i obrócić ją przeciwko szkoleniowcowi. Pracę "z doskoku", polegającą w znacznym stopniu na przeprowadzaniu konsultacji transferowych, potraktowano jako jawne zaniedbanie polskiej reprezentacji. Holender opuścił parę meczów z udziałem potencjalnych dla kadry zawodników grających za granicą. Nie pojawił się także na kilku ważniejszych spotkaniach w naszym kraju i zrobiono z tego przestępstwo niemal sięgające rangą morderstwu popełnionemu z premedytacją na małym dziecku. Każdą absencję Beenhakkera kojarzono z jego obowiązkami związanymi z angażem w Feyenoordzie. Nawet gdyby tak było, to zarzut ten zdecydowanie pomniejsza fakt, że Holender miał swoich asystentów, którzy także jeździli po różnych stadionach, nie tylko w Polsce. Jednak biorąc pod uwagę, jak mało absorbująca jest praca doradcy technicznego, działającego w danym klubie, problem znacznie przejaskrawiono. Nikt społeczeństwu polskiemu nie wyjaśnił, na czym ta funkcja polega, więc najwięcej pomyj wylano właśnie na szkoleniowca.

Po przegranym 0:3 meczu ze Słowenią trener Leo Beenhakker nieoficjalnie przestał być szkoleniowcem polskiej reprezentacji. Dowiedział się o tym z telewizji, gdyż tchórzliwy i paradoksalnie rozentuzjazmowany prezes Lato miał tylko tyle odwagi, by o tej decyzji opowiedzieć dziennikarzom, a nie samemu szkoleniowcowi.

Tym samym kariera Holendra na polskiej ziemi praktycznie dobiegła końca. Beenhakker zdążył rozkochać w sobie cały polski naród, pozwolił też się finalnie znienawidzić. Fakty są jednak takie, że to właśnie on jako pierwszy w historii wprowadził nas do Mistrzostw Europy, że to on w znakomitym stylu ogrywał silne reprezentacje Starego Kontynentu (m.in. Portugalię, Belgię czy Czechy), dostarczając tym samym nam - kibicom, wspaniałych emocji, i że to właśnie on dał nadzieję nawet tym słabszym piłkarzom na to, że kiedyś mogą zagrać w zespole narodowym.

Szkoda, że te oczywiste oczywistości odchodzą w zapomnienie i szarga się dziś imieniem człowieka, który swoją klasą i doświadczeniem przewyższa o dwie głowy cały PZPN-owski beton oraz "polską myśl szkoleniową", której, powiedzmy sobie szczerze, tak naprawdę nie ma.

Komentarze (0)