Więcej niż sportowe sukcesy 11 listopada to wyjątkowy dzień dla wszystkich Polaków. Święto Niepodległości. Niepodległości, którą przez długie lata nie mogliśmy się cieszyć. W czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, gdy mieliśmy ją tylko w teorii, sukcesy w sporcie pozwalały chociaż na chwilę poczuć prawdziwe znaczenie tego słowa.
Dlaczego Władysław Kozakiewicz pokazał "wała" rosyjskim kibicom? Jak to się stało, że Zbigniew Boniek udzielał Telewizji Polskiej wywiadu w koszulce Związku Radzieckiego? Czemu polscy hokeiści nie dostali za wygraną z ZSRR obiecanych małych fiatów?
Przypominamy te wydarzenia, które były dla nas czymś więcej, niż sportowymi sukcesami. One były jak ponowne wybicie się na niepodległość.
Mecz z wielkim bratem - Hiszpania, 1982 r.
4 lipca 1982 roku, Camp Nou w Barcelonie. Polska gra ze Związkiem Radzieckim mecz, którego stawką jest półfinał mistrzostw świata w Hiszpanii. Atmosfera gęsta jak chyba nigdy wcześniej i nigdy potem w historii naszej piłki nożnej.
W kraju stan wojenny, czołgi i wozy opancerzone na ulicach. Władza ludowa rozważała nawet wycofanie piłkarskiej kadry z mundialu. Przeważył jednak argument, że sportowe sukcesy Biało-Czerwonych mogą uspokoić nastroje społeczne.
Starcia z ZSRR rządzący krajem zapewne nie przewidywali. I do tego starcia o tak wysoką stawkę. O półfinał MŚ, ale i o coś więcej. W końcu wprowadzenie stanu wojennego miało uchronić Polskę przed zewnętrzną interwencją radzieckiego wielkiego brata. Pozbawienie sowietów szansy na medal, upokorzenie ich, było marzeniem niemal wszystkich Polaków.
Przed spotkaniem pułkownik Henryk Celak, wiceprezes PZPN, przestrzegał piłkarzy, by nie robili głupot, bo to nasi "przyjaciele i sojusznicy". - Co pan nam tu pieprzy - zareagował Zbigniew Boniek. - Jeśli będziemy przegrywać, w ostatniej minucie z pięści naparzam i tyle - wypalił. ZOBACZ WIDEO "Damy z siebie wszystko" #1. Cezary Kucharski zdradza, ile może zarobić na transferze Roberta Lewandowskiego
Na szczęście Boniek nie musiał spełnić obietnicy. Sowietom udało się utrzeć nosa nie tylko na boisku. W czasie meczu na trybunach Camp Nou pojawiły się dwa wielkie transparenty "Solidarności" (15 na 3 metry) przygotowane przez jej zagraniczne biuro koordynacyjne. Do tego ponad pięć tysięcy małych solidarnościowych flag.
Jednym z głównych organizatorów akcji był Pascal Rossi-Grzeskowiak, pseudonim "Mamuśka". Syn Polki i Korsykanina, współpracownik "Solidarności". To on rozwinął jeden z transparentów. Wcześniej, po masakrze górników z kopalni "Wujek", zawiesił ją na wieży Eiffla.
Na początku drugiej połowy służby porządkowe kazały Rossiemu usunąć transparent. Ten uniósł ręce w górę i krzyknął: "Katalończycy, pomóżcie!". Po chwili cały stadion skandował "Solidaritat! Polonia!".
Akcję "Mamuśki" pokazały telewizje na całym świecie, nawet polska, bo wszystkich obrazków z trybun nie dało się przykryć przygotowanymi wcześniej przebitkami z innych spotkań. Sam Rossi trafił do aresztu, ale na krótko - katalońska policja była dla niego wyrozumiała.
Na boisku Polacy wywalczył zwycięski bezbramkowy remis. Do historii przeszły obrazki Włodzimierza Smolarka, który w narożniku boiska osłaniał piłkę przed rywalami tak, jakby zależało od tego jego życie. I występ Zbigniewa Bońka w polskiej telewizji w "zdobycznej" koszulce Serhija Bałtaczy.
- Bałtacza przez całą karierę skopał mnie jak nikt inny. Kopał mocno i celnie. Każdy mecz przeciwko niemu pamiętałem długo po ostatnim gwizdku. W tym było podobnie - mówił po latach Boniek w rozmowie z "Przeglądem Sportowym".
Po zakończeniu spotkania "Zibi" podszedł do swojego oprawcy i wymienił się z nim koszulkami. - Pomyślałem sobie: Kurczę, fajno, będę miał skalp... Po spotkaniu od razu zaciągnęli mnie przed kamerę. Wystąpiłem w radzieckim trykocie z napisem CCCP. Prowokacja! Boniek komunista. A to zwykły przypadek. Rosjanin czy Niemiec? Mi to obojętne, koledzy z boiska. Czerwone guziki i partia - to mnie w ogóle nie interesowało - opowiadał.
Postawę Bońka w rozmowie z Romanem Kołtoniem z Polsatu Sport tak opisał Grzegorz Lato: - To był skalp! Zibi założył tę koszulkę, bo uznał, że symbolizuje nasz triumf nad Sowietami. Bo ten bezbramkowy remis to był triumf - u nas stan wojenny, a my awansujemy kosztem Związku Radzieckiego do półfinału mundialu! Wspaniała sprawa.
"Ile ja wódki musiałem przez was wypić!" - Kanada 1976 r. Olimpijskie złoto wywalczone w 1976 roku w Montrealu to największy sukces w historii polskiej siatkówki. Sukces okupiony niezliczonymi godzinami ciężkiej pracy i hektolitrami potu wylanymi na treningach u "Kata" Huberta Jerzego Wagnera. Sukces na drodze do którego w tym ostatnim spotkaniu stała oczywiście potężna drużyna Związku Radzieckiego.
Mecz o złoto rozpoczął się 31 lipca o godzinie 2:30 polskiego czasu. Mimo to przed telewizorami batalię "mistrzów piątego seta" z reprezentantami miłującego pokój mocarstwa oglądały miliony ludzi.
Po trzech setach było 2:1 dla ZSRR. W czwartej partii Polacy prowadzili 14:12, ale kilka chwil później to rywale mają meczbola. Władimir Czernyszew dwukrotnie uderzył jednak w aut i doszło do tie-breaka, a w nim Biało-Czerwoni nie dali już rywalom szans.
Wagner dotrzymał słowa - przed wylotem do Kanady zapowiedział, że interesuje go tylko złoto. I przywiózł je do Polski.
Dla wielu Polaków bój z reprezentacją Związku Radzieckiego był czymś więcej, niż tylko sportowym widowiskiem. Zbigniew Zarzycki, członek mistrzowskiej ekipy, podkreśla jednak, że w tamtych czasach polscy siatkarze przyjaźnili się z radzieckimi. - Byli jednymi z niewielu, z którymi się rozumieliśmy. Na obozach w Cachadzore byliśmy przez nich wspaniale przyjmowani. Z nimi się lubiliśmy, co innego z Bułgarami czy Rumunami. Bułgarów nie lubiliśmy dlatego, że przed zawodami rozrabiali w hotelu, wyśmiewali się ze wszystkich - mówi.
- Z drużyną ZSRR był taki problem, że była od nas wyraźnie wyższa. Parę ładnych lat temu graliśmy rewanż za finał igrzysk. Jeden z młodszych zawodników przyszedł wtedy do mnie i zapytał: - "Dziadek", oni zawsze byli tacy wysocy? - wspomina "Zuzu".
- Sam mecz był fantastycznym widowiskiem. Ich trener Jurij Czesnokow przez długie lata nie mógł zrozumieć, jak oni z nami przegrali. O naszym zespole mówiło się, że trzeba z nami wygrać 3:0 lub 3:1, bo w tie-breaku pokonać się nas nie da. My staraliśmy się stwarzać pozory, że możemy grać nieskończoność, nawet po czterech setach jesteśmy wypoczęci i pełni energii - opowiada Zarzycki. - Staraliśmy się też prowokować rywali, oczywiście w kulturalny sposób. Z ironicznym uśmiechem wyprowadzaliśmy przeciwników z równowagi i chyba udało nam się zdenerwować Czernyszowa.
Przez całonocne oglądanie finału igrzysk w Montrealu wiele osób w Polsce spóźniło się do pracy. - Ale byli usprawiedliwieni - śmieje się Zarzycki. - Pamiętam, kiedy poszedłem na komisję lekarską i trafiłem tam na starszego lekarza. Był smutny, wyglądał na zmęczonego. Spojrzał na mnie i powiedział: "O, cholera! To ja przez pana miałem zmarnowany urlop na Ukrainie. Co ja się tam nacierpiałem po waszym zwycięstwie. Ile ja wódki musiałem przez to z miejscowymi wypić!".
"To był mój gest wyzwolenia" - Moskwa, 1980 r. Igrzyska olimpijskie w Moskwie w 1980 roku miały pokazać potęgę Związku Radzieckiego. Wiele krajów zbojkotowało je w proteście przeciwko wojskowej interwencji Sowietów w Afganistanie, w tej sytuacji gospodarze liczyli na rekordowy dorobek medalowy.
Medali zdobyli aż 195, w tym 80 złotych. Przegrywali rzadko, ale jedną porażkę zapamiętali szczególnie dobrze.
Konkurs skoku o tyczce mężczyzn miał wygrać 20-letni Konstantin Wołkow. Kilka miesięcy przed igrzyskami młody zawodnik triumfował w halowych mistrzostwach Europy w Sindelfingen. Na moskiewskich Łużnikach wywalczył jednak tylko srebro. Po odpadnięciu z konkursu on i 102 tysiące kibiców mogli jedynie oglądać wspaniałe skoki i wielki triumf Władysława Kozakiewicza.
Publika straszliwie gwizdała wtedy na polskiego tyczkarza. Nawet gdy został już sam w konkursie. Chcieli po prostu, żeby nie udało mu się pokonać kolejnych wysokości. A on jak na złość poradził sobie z poprzeczką zawieszoną na 5,74 m i pokazał w stronę trybun "wała", który przeszedł do historii jako "gest Kozakiewicza". A potem wynikiem 5,78 m pobił rekord świata.
- To był mój gest wyzwolenia. Nie planowałem go. Gdyby na igrzyskach nie było oszustw, gdyby publika nie gwizdała, nie byłoby też mojego gestu. A to była "swołocz", której pokazałem, że Polak może wygrać nawet i w Moskwie. I byłem z tego bardzo dumny - wspomina Kozakiewicz w rozmowie z WP SportoweFakty.
Organizatorzy chcieli Polakowi odebrać złoty medal, domagali się dla niego dożywotniej dyskwalifikacji za obrazę narodu radzieckiego. Dzień po zawodach, wcześnie rano, Kozakiewicz został wezwany "na dywanik" do szefa Polskiego Komitetu Olimpijskiego Mariana Renke.
- Wiesz co, mamy problem - usłyszałem od ówczesnego prezesa naszego komitetu olimpijskiego Mariana Renke. - Jaki? - zapytałem. - Przecież wiesz, co pokazałeś kibicom. - No pewnie, wszyscy to widzieli. Wała im pokazałem! - powiedziałem, zadowolony jak diabli. - Tylko że Gierek dostał pismo, że obraziłeś naród radziecki. Chcą ci zabrać medal i dożywotnio cię zdyskwalifikować.
Na szczęście Polaka w obronę wziął Międzynarodowy Komitet Olimpijski. - Jego szef Juan Antonio Samaranch powtórzył moje tłumaczenie - że zawsze tak robię, kiedy wygrywam. A już szczególnie kiedy poprawiam rekord świata - mówi bohater moskiewskich igrzysk.
- Czasy były takie, że Sowieci stali przy naszej granicy, zastanawialiśmy się, czy wejdą czy nie wejdą. Odczuwaliśmy, że nas nienawidzą. Wtedy chyba każdy Polak marzył o tym, żeby coś takiego pokazać - opowiada Kozakiewicz. I dodaje, że nie zdawał sobie sprawy ze znaczenia, jakie miało dla Polaków jego zachowanie. - Dziękowali mi zwykli ludzie, mężczyźni i kobiety, profesorowie i stoczniowcy. Niektórzy ze łzami w oczach. Wydawali się dumni, że mogą mnie poznać czy mi pogratulować.
Ludzie na trybunach padali sobie w ramiona, płakali z radości - Polska 1957 r. W październiku 1957 roku Polska walczyła ze Związkiem Radzieckim o awans na mistrzostwa świata w Szwecji. Pierwszy mecz, na moskiewskich Łużnikach, Biało-Czerwoni przegrali 0:3.
W rewanżu na Stadionie Śląskim w Chorzowie dawano im niewielkie szanse na zwycięstwo. Pokonać mistrzów olimpijskich z Melbourne, którzy w składzie mieli takie sławy światowej piłki jak Lew Jaszyn, Walentin Iwanow czy Igor Netto - to wydawało się niemal niemożliwe. Pragnienie zwycięstwa nad okupantem było jednak w narodzie ogromne.
"Miliony Polaków marzyły tylko o jednym, aby 'dokopać Ruskim' i chociaż w ten sposób - na płaszczyźnie sportowej - odegrać się za zbrodnie wojenne, podporządkowanie Moskwie i terror w czasach stalinowskich" - pisał o tym spotkaniu dr Mariusz Żuławnik z Instytutu Pamięci Narodowej dla miesięcznika Pamięć.pl.
Zainteresowanie meczem było gigantyczne. Z całego kraju napłynęło ponad 400 tysięcy zamówień na bilety. Oficjalnie sprzedano ich 98 tysięcy, ale kibiców na stadionie było więcej.
Niektórzy członkowie polskiej ekipy mieli z Sowietami prywatne rachunki do wyrównania. Henryk Reyman, kapitan związkowy - jak wówczas nazywano selekcjonera, walczył w wojnie polsko-bolszewickiej. Ojciec bramkarza Edward Szymkowiak był oficerem Wojska Polskiego i został zamordowany w Katyniu.
Spotkanie rozpoczęło się w samo południe. To była zimna, mglista i deszczowa niedziela, ale w słynnym "Kotle Czarownic" szybko zrobiło się piekielnie gorąco. Polacy po dwóch golach Gerarda Cieślika w 50. minucie prowadzili 2:0 i wydawało się, że są w stanie dokonać niemożliwego. W końcówce bramkę dla ZSRR zdobył jednak Walentin Iwanow. Strat z Moskwy nie udało się odrobić, ale najważniejsze było zwycięstwo.
Po ostatnim gwizdku ludzie na trybunach padali sobie z ramiona, niektórzy płakali z radości. Inni wbiegli na murawę, pochwycili Cieślika, Szymkowiaka i Lucjana Brychczego i zanieśli ich do szatni. Ze stadionu radość przeniosła się na ulice. Satysfakcję z "dokopania ruskim" miał cały kraj.
Rywale wypowiadali się o Polakach z dużym uznaniem. - Ten Cieślik to istny diabeł! - powiedział legendarny Jaszyn. Z kolei Iwanow nie mógł się nachwalić Szymkowiaka. Biało-Czerwoni ostatecznie nie awansowali na mundial w Szwecji. 24 listopada w barażowym spotkaniu w Lipsku, w obecności kilkudziesięciu tysięcy radzieckich żołnierzy na trybunach (w mieście stacjonował wielki garnizon radzieckiej armii), przegrali z ZSRR 0:2. Jednak dzięki zwycięstwu w Chorzowie i tak zostali bohaterami narodowymi na długie lata.
Zegarki zamiast aut - Polska 1976 r. Polacy nigdy nie byli potęgą w hokeju na lodzie. Co innego Związek Radziecki - prawdziwy gigant tego sportu. Nasza drużyna zwykle zbierała od Sowietów tęgie lanie. Ale ten jeden jedyny raz udało się jej wygrać.
Przed meczem otwarcia rozgrywanych w Katowicach mistrzostw świata grupy A w 1976 roku nikt nie przypuszczał, że Biało-Czerwoni mogą skutecznie przeciwstawić się reprezentacji wielkiego brata. Nigdy wcześniej naszym hokeistom nie udało się pokonać ZSRR, dwa poprzednie spotkania z tą ekipą przegrali 1:15 i 1:16. We wszystkich dwudziestu pięciu starciach Polacy strzelili ZSRR 31 bramek, a stracili... 255.
Trener kadry Józef Kurek nawet nie myślał o nawiązaniu równorzędnej walki. Prosił zawodników, by starali się jak najdłużej utrzymać bezbramkowy remis. Cel był jasny - przegrać jak najniżej.
Polakom udało się przetrwać pierwsze dziesięć minut, a potem bramkę zdobył Mieczysław Jaskierski. Cztery minuty później Ryszard Nowiński podwyższył na 2:0. Kibice w "Spodku" przecierali oczy ze zdumienia, doping stawał się coraz głośniejszy i niósł naszych hokeistów.
Po drugiej tercji Biało-Czerwoni prowadzili 5:2. Po golu Wiesława Jobczyka na minutę i trzy sekundy przed końcem spotkania - 6:3. Szybka odpowiedź rywali nie miała już znaczenia. Zwycięstwo Polaków 6:4, ogromna sensacja i ogromna radość kibiców.
Władza ludowa była tak zachwycona triumfem hokeistów, że obiecała każdemu z nich po małym fiacie. Warunek był jeden - utrzymanie się w elicie. To niestety się nie udało. Bój z ZSRR kosztował Polaków mnóstwo sił, już dzień później przegrali z Czechosłowacją 0:12. W decydującym o pozostaniu w grupie A spotkaniu z RFN bramkę na 1:2 stracili 21 sekund przed końcem. Zamiast samochodów na otarcie łez dostali zegarki.