Chciałem objąć reprezentację Polski, ale nie łączyć obowiązki, dlatego odmówiłem. Czy żałowałem? Wiem, jakby to wyglądało. Miałbym podwójne piekiełko - opowiada nam wybitny reprezentant i trener Henryk Kasperczak.
Tekst powstał w ramach cyklu Trenerzy Mistrzów. Co tydzień w sobotę będziemy prezentować teksty kolejnych uznanych szkoleniowców. Wcześniej powstały cykle Drużyna Mistrzów i Rodzice Mistrzów.
* Henryk Kasperczak to jeden z najbardziej zasłużonych trenerów w polskiej piłce. Zdobył Puchar Francji z FC Metz (1984 r.), dotarł do ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharów z Montpellier (1991 r.), został wybrany trenerem roku we Francji w plebiscycie "France Football" (1990 r.), z reprezentacją Tunezji został wicemistrzem Pucharu Narodów Afryki (1996 r.), awansował z tamtejszą kadrą na igrzyska olimpijskie w Atlancie (1996 r.) i na mistrzostwa świata we Francji (1998 r). W Polsce trener z sukcesami prowadził Wisłę Kraków (dwa mistrzostwa i dwa puchary Polski, 1/8 Pucharu UEFA w sezonie 2002-03). Jako piłkarz wywalczył z reprezentacją trzecie miejsce w MŚ w RFN i wicemistrzostwo olimpijskie. Ze Stalą Mielec dwukrotnie wygrał mistrzostwo kraju.
O zawodzie trenera zacząłem myśleć na poważnie już po mistrzostwach świata w Argentynie. W 1978 zdobyłem dyplom magistra po czterech latach studiowania na AWF-ie w Warszawie, tuż przed wyjazdem do Francji. Byłem jeszcze czynnym piłkarzem. Chodziłem na wieczorne wykłady ze wszystkich dziedzin, czytałem książki w autokarze.
Gdy byłem jeszcze piłkarzem Stali Mielec, zgłosiła się do mnie Wisła Kraków. Bardzo chciałem tam trafić, ale klub się nie zgodził. Dali mi więc nakaz odbycia służby wojskowej. Wisłą zarządzała wtedy bezpieka i ludzie z nią związani mieli plecy w milicji. Na wszystkie sposoby szukali możliwości odwołania mnie od munduru, a Wojskowa Służba Wewnętrzna szukała mnie po kraju z biletem.
Oskarżony o dezercję
Po pięciu miesiącach ukrywania się usłyszałem w Wiśle, że nic już więcej nie zrobią. Musiałem stawić się w jednostce. Nie zostałem mile przywitany. Zabrali mnie od razu do aresztu, ponieważ sąd wojskowy oskarżył mnie o dezercję. Dojeżdżałem na rozprawy do Rzeszowa w kajdankach w eskorcie dwóch strażników z karabinami. W sądzie powtarzałem tę samą wersję - że nie wiedziałem o powołaniu, bo nie otrzymałem biletu. Oczywiście nie mówiłem prawdy. Gdy po raz trzeci wybierałem się na rozprawę, to podczas drogi, w wozie, rozpoznał mnie porucznik. Powiedział: "Pamiętam pana z gry dla Stali. Jeżeli dalej będzie pan szedł w zaparte, grozi panu od dwóch do pięciu lat więzienia". Zacząłem to analizować. Po przyjechaniu na miejsce wyjawiłem prawdę. Wyznałem przed sądem, że Wisła kazała mi się ukrywać, bo zależało jej, bym za wszelką cenę u nich grał.
Uniknąłem więzienia i znalazłem się w jednostce saperów w Dębicy. Pełniłem służbę razem z Robertem Gadochą, Kaziem Deyną, Władkiem Stachurskim. Niestety w wojsku spotkały mnie same przykrości. Na treningu złamałem nogę. Później za szybko chciałem wrócić, pojechałem z Legią na obóz i znowu: poszła kość piszczelowa i wszystkie więzadła w stawie skokowym. Straciłem w sumie półtora roku. Klubowy doktor powiedział nawet, że będzie mi trudno kontynuować karierę. Pomoc znalazłem u hokeistów Legii, z którymi zaprzyjaźniłem się w międzyczasie. Zabierali mnie na łyżwy, żebym wzmocnił więzadła. To uratowało moją karierę. Wróciłem do Stali, w 1972 roku zdobyliśmy mistrzostwo Polski i ponownie trafiłem do reprezentacji. Dalej było tylko lepiej: brązowy medal w mistrzostwach świata, srebro na olimpiadzie, liczne sukcesy ze Stalą. Na koniec gry w piłkę dostałem nieoczekiwaną propozycję.
Na ostatni kontrakt pojechałem do Francji. Nasz trener Jean Snella poważnie zachorował i trafił do szpitala. Prezesi FC Metz zastanawiali się, co robić. Odwiedził Snelle w szpitalu i zaczęli dyskutować nad przyszłością. On powiedział, że już nie da rady, ale może mógłby kogoś wskazać. "Nie szukajcie daleko, Kasperczak jest na końcu kariery" - powiedział. To zmieniło moje życie.
Nieoczekiwana propozycja
Byłem jeszcze aktywnym piłkarzem. Prezesi odwiedzili mnie w mieszkaniu. Gdy przedstawili ofertę, tylko patrzyliśmy na siebie z żoną. Byłem mocno zaskoczony. Jak to? - pomyślałem. Mam nagle zrezygnować z futbolu? Dostałem 48 godzin do namysłu. W domu trwały dyskusje. Żona zadała mi proste pytanie: "Henri, powiedz, co ty chcesz później robić w życiu? Zostało ci tylko kilka miesięcy kontraktu". Miałem naprawdę duży mętlik w głowie. Planowałem, że po dwóch latach wrócimy do Polski. "Naprawdę tego chcesz?" - drążyła.
Na drugi dzień poszedłem na trening. Później spotkałem się z prezesem w jego gabinecie. To był trudny okres dla klubu, bo walczyliśmy o utrzymanie się we francuskiej ekstraklasie.
Skończone studia dały mi bardzo dużą wiedzę, zwłaszcza z fizjologii wysiłku. Mogłem dzięki temu skutecznie zaplanować cały rok treningów w oparciu o wydolność zawodników. Robiłem notatki, grając u Kazimierza Górskiego, Andrzeja Strejlaua i Jacka Gmocha. Wypisywałem, jak się zachowują pod presją, jak budują relacje z zawodnikami. Do tego notowałem zajęcia taktyczne. Przychodząc do FC Metz, już wiedziałem, co będę robił po kontrakcie, ale nie spodziewałem się, że tak szybko pójdzie.
Zdecydowałem się podjąć wyzwanie. Udało nam się utrzymać w lidze i prezesi zaproponowali umowę na następne dwa lata, a później na kolejne dwa sezony. Łącznie spędziłem w FC Metz sześć lat. W ostatnim roku wywalczyliśmy Puchar Francji - drugi w historii klubu. Było to pierwsze trofeum dla Metz od 46 lat.
Najlepszy trener we Francji
Kilka miesięcy wcześniej dałem słowo, że po wygaśnięciu umowy odchodzę do Saint-Etienne. Po zdobyciu pucharu wszyscy w mieście się dziwili, co ja najlepszego robię. Po wygraniu Pucharu Francji z Metz, przed perspektywą gry w europejskich pucharach, poszedłem do ligi niżej.
Rozmawialiśmy w marcu, a latem w klubie wybuchła potężna afera finansowa i Saint-Etienne spadło przez to do drugiej ligi. Tamte ustalenia potraktowałem honorowo i nie wystawiłem do wiatru nowego pracodawcy. A mogłem... Po roku udało się awansować do ekstraklasy, spędziłem tam fajny czas.
Najlepszą przygodę przeżyłem jednak w Montpellier. Dotarliśmy do finału Pucharu Francji w 1989 r. i doszliśmy do ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Graliśmy skutecznie, ofensywnie. Miałem u siebie w zespole Laurenta Blanca czy Carlosa Valderramę. Pokonał nas zwycięzca rozgrywek Manchester United, Sir Alexa Fergusona. U nich było 1:1. W rewanżu młody chłopak otrzymał u nas czerwoną kartkę i prawie całą połowę Manchester grał w przewadze. To było za dużo, przegraliśmy.
W Montpellier byliśmy na fali. Dzięki temu w 1991 roku zostałem wybrany trenerem roku we Francji w plebiscycie "France Football". Co ciekawe, w Polsce niewiele się o tym mówiło. Ja byłem bardzo dumny z tego sukcesu. To była praca od rana do wieczora w klubie, od czasu do czasu zaprowadziłem dzieci do przedszkola, coś szybko zjadłem w biegu, a potem w domu pracowałem do późnych godzin, planując następny tydzień, miesiąc i tak dalej.
Następnym krokiem było Lille i wtedy zostałem na lodzie. Podjąłem grę na cztery fronty. Otrzymałem oferty z Marsylii, Lyonu i Bordeaux - wtedy klubów z najwyższej półki. Dostałem również propozycję nowego kontraktu z Lille. Chcieli, żebym przygotował klub do nowych rozgrywek. Poprosiłem o czas. Przetrzymałem prezesów Lille trzy tygodnie. Jednocześnie kontaktowałem się z Bordeaux, Marsylią i Lyonem. Po trzech tygodniach dali mi w Lille ostatnią szansę. Z tamtych klubów nie dostałem odpowiedzi, w Lille ciągle przedłużałem sprawę. Za chwilę zaczynały się nowe rozgrywki i w Lille stracili cierpliwość. Zaryzykowałem, chciałem pójść do sławniejszych klubów, ale wylądowałem na bezrobociu.
W listopadzie zgłosiło się po mnie Wybrzeże Kości Słoniowej. Wtedy wyjazd z Francji do Afryki traktowany był jako słabość czy nawet zawodową porażkę.
Wyjazd do Afryki, spotkanie z Cupiałem
WKS zdobyło cztery lata wcześniej Puchar Narodów Afryki i moim zadaniem było obronienie tytułu. Mieliśmy przeciętny zespół, a wywalczyliśmy trzecie miejsce. Zostaliśmy uznani najładniej grającą drużyną turnieju. Ale obraził się na mnie prezydent państwa.
Po brązowym medalu podczas uroczystej kolacji, na którą prezydent zaprosił wiele bardzo ważnych postaci, nagle wstał i ogłosił, że zostaję w ich reprezentacji na dłużej. Mocno mnie zaskoczył. Podpisałem kontrakt tylko na cztery miesiące i po turnieju szykowałem się już do innego wyzwania - pracy w tunezyjskiej federacji. Musiałem przerwać prezydentowi gorące przemówienie. Zapewniał radośnie: "Henri z nami zostaje!". Gdy odparłem, że nic na ten temat nie wiem, tylko krzywo na mnie spojrzał. Znowu zaryzykowałem, chciałem być też bliżej rodziny we Francji. Tym razem się opłaciło. Z kadrą Tunezji przeżyłem piękne chwile.
Pełniłem funkcję trenera reprezentacji i dyrektora technicznego federacji. Miałem wprowadzić wzorce z Francji po kilkunastu latach pracy w tym kraju. W Tunezji pomagałem stworzyć akademię w piłce klubowej i generalnie całe struktury piłkarskie. Wspólnie układaliśmy kalendarz rozgrywek ligowych. Za moich czasów powstał też piękny stadion na 80 tys. widzów. Mam satysfakcję do dziś, bo w ciągu czterech lat pracy w Tunezji (1994-98) naprawdę udało się zbudować coś dużego. W Pucharze Narodów Afryki zajęliśmy drugie miejsce (1996 r.), wywalczyłem awans na igrzyska w Atlancie oraz awans na mistrzostwa świata we Francji w 1998 roku po 20 latach przerwy.
Pamiętam powitanie 80 tys. kibiców po srebrze w Pucharze Narodów Afryki. Coś takiego przeżyłem wcześniej tylko raz - będąc piłkarzem reprezentacji Polski po trzecim miejscu na mundialu w Niemczech w 1974 r. Przejechaliśmy autokarem bez dachu przez cały Tunis, ludzie rzucali nam kwiaty. Prezydent kraju przyjął nas w pałacu. Gdy przyjechałem tam po latach, na zakończenie kariery w 2015 roku, serce mi rosło, bo tamtejszy futbol skorzystał na tych podwalinach. Powstał ośrodek sportowy przy reprezentacji, pięknie rozwinęły się akademie i infrastruktura. Jestem z tego najbardziej dumny. Cieszę się, że na koniec pracy w zawodzie zakwalifikowaliśmy się z Tunezją do PNA. Może była szansa, by tam jeszcze zostać, ale ostatecznie nie doszliśmy do porozumienia i w 2017 roku przeszedłem na emeryturę.
Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych odwiedził mnie w Tunezji Bogusław Cupiał, chyba w 1994 roku. Przyjechał ze współwłaścicielami Wisły Kraków. Zaczęliśmy rozmawiać. Pytał, czy chciałbym objąć drużynę. Podziękowałem, mówiąc, że mam tu jeszcze wiele do zrobienia, ale może w przyszłości? Prezes nie odpuścił kontaktu, często rozmawialiśmy. Później odwiedził mnie w Tunezji raz jeszcze, po wywalczeniu awansu na mundial we Francji.
W Afryce musiałem nauczyć się nowych obyczajów. Miałem świadomość tamtejszej kultury, jednak nie zdawałem sobie sprawy, że pozycja szamana jest tak ważna. Każda reprezentacja ma swoich księży, czarowników czy właśnie szamanów. Za wygranie PNA oni też dostawali po domku z bambusów pokrytym słomą, do tego kawałek ziemi i premię finansową.
Współpraca z szamanami i drugie podejście Wisły
Przed jednym z meczów w WKS szaman wszedł do szatni i powiedział, że miał sen. Zaczął spokojnie, aż nagle się poderwał. "Zobaczyłem w nim naszą radość po zwycięstwie" - krzyczał żywiołowo. W Polsce może brzmi to zabawnie, ale widziałem reakcje zawodników. Aż buzowali, w szatni zrobił się gwar. Byli podnieceni, rozrywała ich energia. Uważałem to za świetną formę motywacji, dlatego absolutnie nie ingerowałem. Ja odpowiadałem za taktykę, przygotowanie meczowe i kontakt z zawodnikami, a szamanom dawałem wykonywać ich robotę. Nie przeszkadzaliśmy sobie, każdy był zadowolony. Tamten sen się spełnił, wygraliśmy.
W kadrze Mali szaman smarował zawodników popiołem z kury. Najpierw palono je żywcem, a następnie nacierano prochem kostki i kolana zawodników - żeby nie odnieśli kontuzji. Piłkarze mówili, że dzięki temu czują się pewniej. I faktycznie mało mieliśmy wtedy urazów!
Za miejsce wśród czterech najlepszych drużyn Pucharu Narodów Afryki z reprezentacją Mali otrzymaliśmy specjalne premie. To była sensacja. Nie zakładano, że zajdziemy tak daleko. Podobnie, jak zawodnicy, dostałem 1200 metrów kwadratowych ziemi w stolicy - Bamako. Mógłbym tam trzy domki postawić. Nie chciałem jednak mieszkać w Mali, po co miałem to trzymać? Oddałem tę ziemię biednym.
Po Mali byłem wolny na rynku. Zadzwonił prezes Cupiał. Widziałem jego determinację, ale nie chciałem wracać do kraju, nie do naszego piekiełka. W Wiśle było jednak inaczej. Zauważyłem, że jest wielka motywacja od strony właściciela. Miałem też bardzo dobry materiał piłkarski w zespole, było porządne zaplecze finansowe - kontrakty na czas, premie i odpowiednia atmosfera. Zacząłem przekonywać się do tego projektu. Wisła była wtedy w czołówce i wiedziałem, że jeżeli mi nie pójdzie, nie będzie przebacz, odpowiem za to głową.
Wisła nikogo się nie bała
Objąłem drużynę na kilka miesięcy przed końcem sezonu w 2002 roku, zajęliśmy drugie miejsce. Wprowadziłem proste schematy, każdy wiedział, co ma robić na boisku. Na ogół miałem dobre relacje z zawodnikami. Dawałem piłkarzom możliwości wykazania się. Starałem się też ich doceniać. Tylko tyle albo aż tyle. To moim zdaniem klucz do sukcesu. Zawsze starałem się wyciągnąć największe atuty graczy, stąd też często średniacy potrafili dużo dać drużynie.
Jako piłkarz miałem podejście, że zawsze chciałem wygrywać i to wszystkie mecze. Dla mnie drużyną można było nazwać zespół, który wychodzi na boisko po wygraną. Ofensywny styl gry miałem we krwi. Kochałem atakować. W Stali Mielec miałem zadania ofensywne. Trener wymagał, bym rozgrywał akcję. Grzesiu Lato był u nas dwa razy królem strzelców i z kilku moich podań skorzystał. Za moich czasów w reprezentacji też graliśmy ofensywnie i to podobało się kibicom, dlatego chciałem tak samo prowadzić zespoły.
Zawsze uważałem, że najpiękniejszy moment meczu to ten po zdobytej bramce. Mówiłem zawodnikom: chcecie się męczyć? Chcecie grać na remis, a na koniec przegrać 0:1? Piłka nożna nie polega na tym, by taktycznie murować i nic nie robić. Piłkarze Wisły kupili tę filozofię.
Zauważyłem, że po kolejnych przekonujących wygranych moi zawodnicy przestali się przejmować, z kim się mierzą. Wisła nikogo się nie bała. Chłopcy zastanawiali się, ile wygrają, a nie czy zdołają tego dokonać. To była maszynka.
Przed spotkaniami w Pucharze UEFA z Parmą, Schalke czy Lazio nikt w zespole nie miał tremy. Byliśmy dobrze przygotowani fizycznie. W klubie generalnie panowała atmosfera zwycięzców. Nawet prezes Cupiał wiele razy pytał nas, dlaczego tak nisko wygraliśmy? Bywał zły, gdy w meczach ze słabszymi zespołami w lidze strzelaliśmy trzy gole, a nie osiem.
W Europie bali się nas. Pamiętam przestraszonych Włochów. Lazio robiło wszystko, by przełożyć spotkanie rewanżowe w Krakowie. Ale ja się wtedy wkurzyłem! Mieli wysoko postawionego Włocha w strukturach UEFA, z którym cały czas byli w kontakcie i skarżyli się, że nasze boisko do niczego się nie nadaje. Faktycznie, zrobiło się czarne od soli, która zaczęła się topić, jak puścił mróz. Ale piłka się toczyła! Udałem się wtedy na spotkanie z ich trenerem i sędziami. Roberto Mancini powtarzał: "Nie jesteśmy w stanie grać". Zdenerwowałem się i trzasnąłem drzwiami. Wyszedłem z sali, bo miałem dość tej szopki. On już wiedział, że ich człowiek w UEFA załatwił im przełożenie meczu. Mieliśmy wtedy taką pakę... Żeby pokazać Lazio, że się da, tego samego dnia zorganizowaliśmy na płycie głównej wewnętrzny mecz zawodników Wisły. I dało się normalnie grać w piłkę. Rewanż rozegraliśmy w innym terminie, prowadziliśmy 1:0 po kilku minutach, a mogliśmy nawet i trzema bramkami. Niestety, finalnie przegraliśmy 1:2 i odpadliśmy w 1/8 rozgrywek.
Hajto był naszym wodzem
Przed meczem z Realem Madryt w eliminacjach Ligi Mistrzów ja i prezes Cupiał mieliśmy jasny cel: awans. Uczulałem oczywiście chłopaków, by nie dawali Zidane'owi i Figo dużo miejsca, bo swoją bajeczną techniką błyskawicznie robią przewagę, ale mówiłem drużynie: gramy swoje, zróbmy jak najlepszy wynik w Krakowie, bo na Santiago Bernabeu nie będzie łatwo. I wszystko się sprawdziło. Na Wiśle w pewnym momencie mogliśmy pokusić się o gola. Graliśmy z nimi jak równy z równym i dało się zrobić lepszy wynik. W Madrycie już to słabiej wyglądało.
W Krakowie miałem do czynienia z różnymi osobowościami jednak pchaliśmy wózek w jednym kierunku nawet, nawet gdy leciały iskry. Pamiętam Nikolę Mijailovicia. Nerwusek był z niego. Lubił popyskować, był trochę szalony, ale zawsze oddawał serce na boisku. Gdy narozrabiał, przychodził do mnie i grzecznie mówił: "Trenerze, przepraszam". Nie potrafiłem się na niego gniewać.
Niestety, po dwóch latach w Wiśle później nie było tak dobrze. Z Dinamem Tibilisi i Valerengą w Pucharze UEFA mieliśmy dużo okazji. Zdecydowała chyba dyspozycja dnia, a rywalom wychodziło wszystko. Z Anderlechtem w kolejnych eliminacjach Ligi Mistrzów już nie byliśmy tak mocni kadrowy. Później było trudno, bo odeszli najlepsi i ci którzy mieli dużo do powiedzenia w drużynie. Za drugim razem w Wiśle, w 2010 roku, to już nie było to samo pod względem jakości. Po porażce z Karabachem Agdam musiałem odejść.
Emocjonalnie odebrałem też spadek z Górnikiem Zabrze. Dla mnie, chłopaka z Zabrza, była to szczególna chwila podjąć pracę w klubie. Odmówiłem kiedyś przyjścia do Górnika, będąc piłkarzem i chciałem pomóc jako trener. Trafiłem na grupę, w której hm... niektórzy za często zaglądali do kieliszka. Nie było to poważne zachowanie jak na warunki, które stworzył nam sponsor. Niestety. To wpłynęło na atmosferę i jakość gry. Nie za bardzo im zależało. Żałowałem, że w ostatnim meczu z Polonią, o być albo nie być, Tomek Hajto pauzował za czerwoną kartkę. Na boisku był naszym wodzem.
Marzenie o kadrze Polski
Jako zawodnik czuję się spełniony, zrobiłem karierę. Będąc trenerem, prowadziłem osiem razy reprezentację, ale... chciałem osiągnąć sukces z naszą kadrą.
Po mistrzostwach świata w Korei i Japonii, po zwolnieniu Zbigniewa Bońka, dostałem jedyną, konkretną ofertę poprowadzenia polskiej reprezentacji. Prezes Michał Listkiewicz doszedł do porozumienia z panem Cupiałem, że mogę objąć kadrę, ale Cupiał nie chciał się zgodzić, bym trenował tylko reprezentację. Im pasowało, żebym pracował w dwóch miejscach jednocześnie, ale mnie nie. Chciałem objąć reprezentację Polski, ale nie łączyć obowiązki, dlatego odmówiłem. Czy żałowałem? Wiem, jakby to wyglądało. Miałbym podwójne piekiełko.
Henryk Kasperczak