Nie jestem zwolennikiem "wojskowego" prowadzenia drużyny - rozmowa z Edwardem Kozińskim, trenerem Nielby Wągrowiec

Edward Koziński. Niezwykle doświadczony trener. Człowiek otwarty i przyjazny. Serce oddał rodzinie oraz piłce ręcznej. Urodził się w 1948 roku. Od ponad 30 lat związany był z Wisłą Płock. Największym sukcesem w jego karierze było zdobycie Mistrzostwa Polski. Specjalnie dla portalu SportoweFakty.pl szkoleniowiec beniaminka opowiada o swojej karierze trenerskiej, sposobie prowadzenia drużyny oraz życiu osobistym.

Piotr Werda: Kiedy rozpoczęła się Pana "przygoda" ze sportem?

Edward Koziński: Treningi piłki ręcznej rozpocząłem będąc w czwartej klasie szkoły podstawowej. Byłem chłopcem posiadającym bardzo dobre predyspozycje do uprawiania sportu. Miałem wtedy 178 cm wzrostu. W tak młodym wieku grałem w reprezentacji szkoły. Równocześnie uprawiałem piłkę nożną. Występowałem na pozycji obrońcy. W wieku 15 lat zadebiutowałem w Wiśle Płock, która walczyła wtedy w III lidze. Jako piłkarz nożny rozegrałem jeden mecz w barwach tego właśnie klubu. Podobno poszło mi całkiem nieźle! W pewnym momencie musiałem wybrać: ręczna albo nożna. Jako, że będąc szczypiornistą zdobywałem bramki, a w piłce nożnej stałem "tylko" na obronie, więc wybrałem ręczną.

Jak długo trwała pana kariera zawodnicza?

- W piłkę ręczną grałem krótko, bo do 23 roku życia. Jestem wychowankiem nieistniejącego już klubu, MKS Jutrzenka Płock. W seniorach, w ówczesnej lidze międzywojewódzkiej byłem podstawowym graczem Wisły Płock. Wtedy to zdobyłem króla strzelców. Występowałem na pozycji kołowego. Karierę zawodniczą zakończyłem w związku z wczesnym zajęciem się "trenerką".

Proszę opisać swoją karierę trenerską.

- Będąc zawodnikiem Wisły prowadziłem zespół młodzików w Jutrzence Płock. Jak już powiedziałem, bardzo wcześnie zrezygnowałem jednak z kariery zawodniczej. Być może zbyt wcześnie... Zająłem się tylko i wyłącznie pracą z młodzieżą. Zdobyłem z młodzikami brązowy medal na Mistrzostwach Polski w Warszawie. W 1974 roku nastąpiła fuzja Jutrzenki z Wisłą. W tym czasie oprócz trenowania grupy młodzieżowej pomagałem pierwszemu trenerowi Wisły prowadzić zespół seniorów. Zająłem się tzw. bankiem informacji. Podpatrywałem rywala podczas meczów, zbierałem statystyki itp. Równocześnie odnosiłem cały czas sukcesy z młodzikami. Potem zostałem II, a wkrótce I trenerem Wisły Płock. Wprowadziłem drużynę do ekstraklasy. Po trzecim roku występów w najwyższej lidze, zdobyłem brązowy medal Mistrzostw Polski. Potem odszedłem od seniorów i powróciłem do szkolenia młodzieży. Przez 14 lat trenowałem płocki zespół juniorów. Wywalczyliśmy w tym czasie pięć srebrnych medali oraz dwa brązowe na Mistrzostwach Polski Juniorów. Kolejny powrót do seniora zakończyłem zdobywając w 2002 roku Mistrzostwo Polski! Z Wisłą Płock występowałem też w Lidze Mistrzów. Niestety, w związku z chorobą musiałem wycofać się na jakiś czas ze sportu. Po okresie trzech lat powróciłem. W 2006 roku objąłem zespół Azotów Puławy, który znajdował się w bardzo trudnej sytuacji. Po 14 meczach mieli tylko 8 punktów. Udało mi się jednak utrzymać ich w ekstraklasie. Potem związałem się z Nielbą Wągrowiec.

Jakie są pana stosunki z innym trenerami ekstraklasy?

- Jakiś bliskich przyjaźni to raczej z nimi nie mam... Rożni nam bardzo często wiek, odległość miejsca zamieszkania. Wiadomo też, że sama rywalizacja nie sprzyja wielkim przyjaźniom. Pomimo tego nie wymieniłbym jednak trenera w Polsce, ani z "przeszłości" ani z czasów obecnych, z którym miałbym coś "na pieńku". Nieraz oczywiście coś się powiedziało "za dużo". Jednak po walce na parkiecie jest już tylko wzajemny szacunek między nami.

Proszę scharakteryzować sposób, w jaki prowadzi Pan drużynę.

- Nie jestem zwolennikiem "wojskowego" prowadzenia drużyny. Wychodzę z założenia, że rozkazem, jakąś metodą niewolniczą można mieć wyniki, ale tylko krótko. Na dłuższą metę jest to jednak męka. W mojej mentalności nie jest, żeby być wrogiem dla zawodnika i aby na siłę coś od niego chcieć. Moje zadanie jest takie, by swoją postawą przekonać go, żeby zainwestował swój wysiłek w trening. Generalnie wolę stosunki partnerskie. Choć mówią, że potrafię też i porządnie "ochrzanić". Prowadziłem w swoim życiu wielu znaczących zawodników takich jak: Jurasik, Lijewski, Szmal, Wleklak, Drobik. Z każdym z nich nigdy nie miałem żadnych stosunków "reżimowych". Mimo wszystko każdy układ ma jednak swoje granice. Ten partnerski kończy się w momencie, kiedy trzeba wyegzekwować jakieś obowiązki na linii przełożony - podwładny.

Bierze pan pod uwagę wskazówki innych?

- Podczas przygotowań do sezonu, w czasie treningów zawsze mam ucho bardzo "czułe" na to, co mówią zawodnicy. Pytam się ich, w jaki sposób wykonaliby daną rzecz. Często się zdarza, że gracze mają tak niezwykle trafne spostrzeżenia, że straszną głupotą byłoby tego nie wykorzystać! Nigdy w swojej pracy nie stawałem siebie w sytuacji "mądrali". Jeśli szukałem II trenera, to zawsze wybierałem mądrego człowieka. Nigdy nie chciałem "błyszczeć" na tle kogoś, co nic nie wie. Zawsze umiałem i nadal umiem czerpać z mądrości innych. Potrafię dzielić się swoimi sukcesami oraz pracą. Często podglądam jak pracują inni szkoleniowcy, jak rozwiązują jakieś problemy - niekoniecznie w piłce ręcznej. Z Pawłem Galusem - II trenerem pracuje mi się wspaniale. Jest bardzo zaangażowany w to, co robi. Wiele wie na temat piłki ręcznej. Brakuje mu jeszcze bezpośredniego doświadczenia w prowadzeniu zespołu ekstraklasy. Myślę jednak, że ta cecha przyjdzie z czasem. Korzystam bardzo wiele z jego wiedzy.

Jak radzi pan sobie ze stresem?

- Jest on zawsze... Muszę się przyznać, że przez tyle lat pracy nie znalazłem żadnej recepty na całkowite pozbycie się stresu przed zawodami. Nie ma też znaczenia jakiej rangi jest to mecz. Oczywiście, im ważniejsze spotkanie, tym jest on większy. Zaletą mojego organizmu jest jednak to, że stres mi nie przeszkadza. On mnie mobilizuje do intensywniejszego myślenia. Na szczęście kiedy się denerwuję, to nigdy nie jestem usztywniony. Umiem wykorzystać stres na swoją stronę. Jest on stymulatorem moich działań. Zawsze tak było, od samego początku kariery.

Czy kibice potrafią wyprowadzić pana z równowagi?

- Uważam, że źródłem sukcesu zespołu są na pewno kibice. Jeżeli ich nie ma, to drużyna jest niepotrzebna. Kibic ma prawo okazywać swoją dezaprobatę dla źle grającego sportowca. Może to robić w przeróżny sposób. Nie wolno jednak wykrzykiwać pod adresem swojej drużyny przeróżnych przekleństw. Z takimi ludźmi zawsze "wojowałem". Czy to było w Płocku, czy jest obecnie - w Wągrowcu. Dlatego być może wygląda to tak, że mam nieraz "na pieńku" z kibicami. Natomiast niezwykle szanuję normalnych kibiców. Otrzymuję z ich strony bardzo wiele oznak sympatii. Generalnie kibice w Wągrowcu są super! Jednak są wśród nich jednostki, które tą pozytywną opinię niestety "paprzą".

W jaki sposób zachęciłby pan młodzież do uprawiania piłki ręcznej?

- Namawiając młodych ludzi do uprawiania piłki ręcznej słowa nigdy nie powiem o pieniądzach. Najpierw trzeba to polubić, robić dla siebie. Potem można traktować jako zawód. Jeżeli przykładowo w jednym roczniku zaczyna trenować sto dzieci, to z tej grupy trzech, może czterech będzie potem grać zawodowo. Dla reszty piłka ręczna pozostanie frajdą, zabawą. Zachęcam wszystkich do uprawiania jakiegokolwiek sportu - dla siebie. W naszych czasach młody człowiek siedzi w szkole po 6-8 godzin. Potem w domu po kilka godzin przed komputerem, telewizorem. Na domiar złego rodzice zawożą i odwożą go ze szkoły. Jeżeli taka osoba nie będzie uprawiała jakiejś aktywności ruchowej, to po prostu zapomni chodzić! Stanie się jakimś cyborgiem!

Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

- Swoją małżonkę poznałem w Płocku, w czasie jednej z zabaw szkolnych. Maria z wykształcenia jest ekonomistką, a pracowała w szkole jako księgowa. Mój młodszy brat grał, tak jak ja w piłkę ręczną w Wiśle i to również na kole. Także nie za długo - poszedł do wyższej szkoły wojskowej. Mam dwóch synów. Jeden jest nauczycielem wychowania fizycznego w Płocku. Drugi pracuje jako mechanik samochodowy. Obydwaj grali w piłkę ręczną. Mam pięcioro wnuków. Muszę się pochwalić, że jeden z nich jest w klasie sportowej. Gra w piłkę ręczną i w swoim roczniku po prostu "błyszczy"! Cieszy mnie to ogromnie. W okresie ferii, gdy jego rodzice wybrali się na narty, on przyjechał do dziadka, do Wągrowca. Brał udział w części wprowadzającej do treningu seniorów Nielby. Bardzo mu się to podobało.

Jak się mieszka w Wągrowcu?

- Nie chciałbym przy okazji tego wywiadu w żaden sposób "podlizywać się", ale w Wągrowcu mieszka mi się naprawdę wspaniale. Miasto jest niezwykle pięknie położone. Szczególnie podobają się urokliwe okolice wzdłuż jezior. Dla miłośnika przyrody jakim niewątpliwie jestem, Wągrowiec to wymarzone miejsce do życia. Wieczorem, gry jadę rowerem wokół Jeziora Durowskiego, to często zatrzymuję się obok torów kolejowych przy ulicy Bartodziejskiej. Jak spojrzę w kierunku jeziora, to widok rozpościerający się przede mną jest prawie identyczny, jak obraz Płocka z drugiej strony Wisły. Wygląda to imponująco!

W jaki sposób wypoczywa pan po pracy?

- Najczęściej jeżdżę rowerem lub łowię ryby. Bardzo lubię też połączyć obie te czynności razem, czyli pojechać rowerem na ryby. Czy to w Wągrowcu, czy w Płocku zawsze odpoczywam w ten właśnie sposób. Jesienią lubię natomiast zbierać grzyby.

Interesuje się pan polityką?

- Mam swoje sympatie polityczne. Pewnej partii dopinguję, komuś życzę wszystkiego najgorszego. Chodzę oczywiście na wybory. Uważam to za swój obowiązek.

Tęskni pan za Płockiem?

- Oczywiście. Mam tam przecież mnóstwo przyjaciół oraz rodzinę. Płock nie leży jednak tak daleko od Wągrowca, abym tęsknił bardzo mocno. Zresztą raz w miesiącu udaję się w rodzinne strony. A jeśli nie mogę pozwolić sobie na wyjazd, to ktoś przyjeżdża do mnie. Brakuje mi jednak pewnych przyzwyczajeń z Płocka. Tęsknię za moim domkiem wczasowym usytuowanym nad jeziorem. Oddaję się wtedy uciechom łowienia ryb z łodzi.

Jaka jest wiodąca cecha pana charakteru?

- No cóż... Jestem osobą niezwykle porywczą. Najpierw bym coś połamał, a potem natychmiast to poskładał.

Czy umie pan gotować?

- Jak jestem razem z żoną, to do kuchni nie zaglądam. Gdy jestem sam, to potrafię sobie wszystko przygotować. Będąc w Płocku bardzo często wypoczywam nad jeziorem. Pomimo, że mam domek wczasowy w tym właśnie miejscu, to na noc opuszczam go. Wypływam bowiem łodzią na nocny połów ryb. Na łajbie mam komplet garnków oraz kuchenkę gazową. Pichcę więc na wodzie na całego! Corocznie w okolicach Bożego Ciała wypływam też na kilka dni z grupą przyjaciół na żagle. Jestem tam oczywiście kucharzem okrętowym. Podobno potrawy jakie serwuję niezwykle im smakują.

Kto rządzi w domu?

- Najwięcej do powiedzenia w domu mam ja, ale żona i tak robi po swojemu!

Dewiza życiowa?

- W życiu osobistym oraz w pracy zawodowej kieruję się szacunkiem dla drugiego człowieka. Nawet jeżeli ktoś jest zły, to staram się widzieć w nim jakieś pozytywne wartości i wydobyć je na zewnątrz. W związku z tym nie mam w życiu wielu wrogów.

Komentarze (0)