Wykorzystałem swoje pięć minut - rozmowa z Krzysztofem Chrabotą, byłym zawodnikiem BKS Stalprodukt Bochnia, część 1

Po 19 latach spędzonych na ligowych parkietach, Krzysztof Chrabota zakończył sportową karierę. Z byłym reprezentantem kraju i dwukrotnym mistrzem Polski rozmawialiśmy m.in. o kielecko-płockiej rywalizacji i powodach nagłego rozbratu z piłką ręczną.

Maciej Wojs: Zacznijmy może od tej decyzji, która zaskoczyła wielu bocheńskich sympatyków szczypiorniaka. Dlaczego zdecydował się pan tak nagle zakończyć karierę?

Krzysztof Chrabota: Cóż, decyzja była zaskakująca, ale nie mogła być inna. W moim przekonaniu nie pozostawiono mi wyboru. W połowie lutego zostałem poproszony na rozmowę w obecności prezesa Trojaka i trenera Tabora. Trener Tabor dokonał analizy mojej gry, w której nie widział zbyt wielu pozytywnych aspektów, w zasadzie same błędy. Ciężko było mi pogodzić się z tą oceną, gdyż uważałem inaczej. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, iż na tle kolegów młodszych o 10 czy 15 lat pod względem motoryki wypadam słabiej. Nie uważałem się jednak za niedołęgę i drużynowego szkodnika. A ze stanowiskiem trenera postanowiłem nie polemizować. Wszak trener "zawsze ma rację". Pan prezes natomiast potraktował mnie przedmiotowo. Postawił ultimatum, że jeśli w najbliższych dwóch meczach moja "postawa" się nie odmieni, "wkroczy" w moją umowę, cokolwiek by to miało oznaczać. Nie ukrywam, że takie postawienie sprawy mnie dotknęło. Dla dobra drużyny i aby ułatwić prezesowi podjęcie decyzji postanowiłem rozstać się z klubem.

Czy wcześniej, powiedzmy po zakończeniu zeszłorocznych rozgrywek, rozmyślał pan o skończeniu z handballem?

- Dokładnie tak było. Każdy sportowiec po 35 roku życia jest świadom tego, że zbliża się do sportowej emerytury. Ja, wtedy mając już 36 lat, po utrzymaniu się BKS-u w pierwszej lidze, uznałem, że to właśnie jest dobry moment na "zawieszenie butów na kołku". W zasadzie decyzja o rozbracie z piłką ręczną była już podjęta, gdy ówczesny trener, a prywatnie kolega, Tomek Wieczorek poprosił mnie o rozważenie tej decyzji. W zespole, który budował na następny sezon widział dla mnie miejsce. Ponadto mocno nalegał prezes Trojak. Jak twierdził, nie wyobrażał sobie BKS-u beze mnie w sezonie 2010/11. Uległem namowom przez sentyment do piłki ręcznej i sympatię dla ludzi, z którymi wspólnie budowaliśmy sukcesy BKS-u w ostatnich kilku latach. Teraz zastanawiam się czy to była właściwa decyzja. Żaden sportowiec nie marzy o takim zakończeniu kariery, które pozostawia niesmak. Ale dla mnie to była sprawa honoru, jedyna słuszna droga: wycofanie się ze sportu wyczynowego.

Nie żałuje pan tej decyzji? Piłka ręczna była nieodłącznym elementem pańskiego życia i w pewnym momencie po prostu z niej pan zrezygnował.

- Jak już mówiłem sprawa dla mnie była honorowa i nie było w tym temacie w obliczu zaistniałych okoliczności innej opcji. Poza tym od pewnego już czasu byłem psychicznie przygotowany na zakończenie przygody ze sportem. Każdy sportowiec w pewnym momencie swojego życia musi przełknąć tą gorzką pigułkę. To integralna część sportowej doli.

Patrząc teraz z perspektywy czasu i tego, jak zakończyła się historia bocheńskiej drużyny, może pan jednak być chyba zadowolony, że nie brał pan udziału w tej "szopce" związanej z wycofaniem sponsora.

- Nie patrzę na wydarzenia, które miały miejsce w BKS-ie ani z zadowoleniem, ani bez niego. Nie mam żadnej satysfakcji z powodu zaistniałych okoliczności, gdyż nie jestem typem człowieka, którym kieruje zawiść lub zazdrość. To była potyczka pomiędzy Zarządem, a miastem. Ja natomiast przyglądałem się temu wszystkiemu z boku, bo tylko to mi pozostało. Podobnie jak kolegom z drużyny, której częścią byłem przez ponad pół sezonu. I dlatego podobnie jak im udzielały mi się emocje, bo bardzo zżyłem się z Bochnią.

Wycofanie Stalproduktu i upadek mozolnie budowanej drużyny zaskoczył pana?

- Zaskoczył podobnie jak wszystkich, którzy czuli się emocjonalnie związani z bocheńskim szczypiorniakiem. Do końca miałem nadzieję, że sprawy poukładają się pozytywnie, a BKS w kolejnych sezonach będzie się wzmacniał i któregoś dnia powalczy o Ekstraklasę. Ale stało się inaczej. Szkoda. Szkoda mi również kolegów z zespołu, młodych, zdolnych ludzi, którzy mogliby jeszcze dużo zrobić dla promocji Bochni.

Przez trzy i pół sezonu Krzysztof Chrabota był zdecydowanym liderem bocheńskiej drużyny

Jak zaczęła się pana przygoda ze szczypiorniakiem? Dlaczego zdecydował się pan na trenowanie piłki ręcznej?

- Przygodę z piłką ręczną rozpocząłem w SP nr 91 im. Janusza Kusocińskiego w Krakowie. Do klasy sportowej o profilu piłki ręcznej trafiłem nie przez przypadek. Będąc dzieckiem bardzo lubiłem wszelkie formy aktywności ruchowej. Sprzyjały temu czasy w jakich dorastało moje pokolenie. Nie było rozrywek w postaci ogólnodostępnego internetu, licznych kanałów telewizyjnych czy gier na konsolach. Komputery były prawdziwym rarytasem, którego mi nie było dane skosztować. Pozostawały zatem rozrywki w postaci szaleństwa na rowerach i grze do upadłego w piłkę. Pod tym względem to były wspaniałe czasy, które kształtowały nas motorycznie, a ponadto zaszczepiały w nas miłość do ruchu oraz ambicję do współrywalizacji. Osobiście wyróżniałem się na tle rówieśników wysokim wzrostem, a leworęczność okazała się dodatkowym atutem, który zadecydował o przypisaniu mnie do konkretnej dyscypliny sportu. Ostatecznie w wyniku naboru do szkoły sportowej, który rokrocznie odbywał się w SP nr 91, trafiłem na listę uczniów klasy o profilu piłki ręcznej. Do dziś pamiętam moment ogłaszania wyników, w którym przy moim nazwisku na liście pojawił się dopisek "piłka ręczna". Jej autorem był trener Jan Sowa. Nasze drogi na przestrzeni tych wszystkich lat krzyżowały się jeszcze wiele razy. Ostatnio nie tak dawno temu w BKS-ie.

Wiązał pan przyszłość ze sportem? Czy zdawał sobie pan wówczas sprawę, że piłka ręczna może okazać się pana zawodem?

- Nic podobnego. Nie można było snuć planów na przyszłość, zwłaszcza w klasie gdzie w pierwszych dniach roku szkolnego w ławkach zasiadało 52 uczniów. Było jasne, że wielu z nas będzie musiało odejść. Być może ja. Początkowo to była tylko zabawa i nauka podstaw gry w piłkę ręczną. Z czasem klasa się kurczyła, a ja wciąż tam byłem. W ostatniej, ósmej klasie, zostało nas 24 chłopców. Przez cztery lata ubyło nas ponad 50%. To był znak, że chyba nadaję się do tej dyscypliny sportu. Postanowiłem zatem kontynuować przygodę. Jako jeden z nielicznych trafiłem do klubu Krakus Kraków. Tutaj skończyła się zabawa, gdyż na treningi należało poświęcić swój prywatny czas. Do pracy dopingowały mnie ambicja i marzenia o grze w ekstraklasowym zespole Hutnika Kraków.

Pierwszym pana oficjalnym klubem był właśnie krakowski Hutnik. Jak wyglądała pana kariera w tym klubie?

- Do Hutnika trafiłem mając 18 lat czyli jeszcze jako junior. Różnica jakościowa i ilościowa w treningu była kolosalna, ale jakoś dawałem radę. Pierwszy rok w zespole seniorskim polegał głównie na trenowaniu i przyglądaniu się starszym kolegom. Była to adaptacja do innego poziomu sportowego, w zasadzie nauka dorosłej piłki ręcznej. Szanse gry w meczach ligowych starałem się wykorzystywać należycie. W drugim roku grałem już dużo więcej, nabierałem doświadczenia. Zespół prowadzony był wówczas przez trenera Boguchwała Fularę, doświadczonego szkoleniowca pod wodzą którego krakowski klub świętował swoje największe sukcesy. Jemu zawdzięczam najwięcej, gdyż to on ukształtował mój warsztat pracy, zwłaszcza tej indywidualnej, na którym bazowałem przez wszystkie lata sportowej kariery. Praca pod okiem trenera Fulary zaowocowała występami w reprezentacji Polski prowadzonej przez trenera Jacka Zglinickiego. Wtedy zdałem sobie sprawę, że gra w piłkę ręczną może być przez jakiś czas patentem na życie, swego rodzaju zawodem. Nie miałem świadomości, że potrwa to aż 15 lat.

Potem przyszedł transfer do Iskry Kielce. Proszę nam zdradzić szczegóły tego transferu.

- Sezon 1996/97 był dla krakowskiego Hutnika bolesny, bo był ostatnim na parkietach ekstraklasy. Kłopoty finansowe klubu powodowały, że z sezonu na sezon ubywało zawodników, którzy stanowili o sile zespołu. Jacek Kośmider, Robert Nowakowski, Rafał Bernacki kolejno opuszczali krakowski klub i przenosili się do Kielc. Po degradacji Hutnika do niższej klasy rozgrywek ja również podpisałem kontrakt z Iskrą, która dostrzegła moje walory.

Z kieleckim zespołem został pan m.in. mistrzem Polski w sezonie 1998/99. Jak wyglądała atmosfera w tym zespole?

- Mistrzowskie medale z Iskrą zdobywałem dwukrotnie. Pierwszy złoty medal w sezonie 1997/98, a drugi tuż po nim, w sezonie 1998/99. Pierwsze złoto było wspaniałym sukcesem, choć nie pierwszym tego rodzaju dla Kielc. To była detronizacja odwiecznego rywala, płockiej Petrochemii, powrót na najwyższy stopień podium w wielkim stylu, z bardzo dużą przewagą punktową nad drugim zespołem. Olbrzymią zasługę w tym sukcesie miał trener Stanisław Hojda, który rozpoczął pracę z nami już w trakcie sezonu. To był trener, który nie miał doświadczenia w prowadzeniu grup seniorskich, jednak jego styl pracy bardzo nam odpowiadał. Z łatwością trafiał w nasze potrzeby i oczekiwania. Był świetnym psychologiem i fantastycznym człowiekiem. Za to wszystko zespół odwdzięczał mu się łatwo zdobywanymi punktami. Śmiało można powiedzieć, że to było jego mistrzostwo. Drugi złoty medal smakował inaczej, nie wiem czy nie lepiej nawet od pierwszego, gdyż obrona tytułu mistrza Polski wymagała od nas potwornego wysiłku. To drugie mistrzostwo wywalczyliśmy w odmienionym składzie osobowym i bez trenera Hojdy, wokół którego w poprzednim sezonie powstawały wielkie zawirowania. O mistrzowskie punkty walczyliśmy do ostatniej ligowej kolejki. Pamiętam, to był prawdziwy maraton. Ostatecznie wpadliśmy na jego metę z jednym punktem przewagi nad drugą Petrochemią Płock. Nie bezpodstawne jest twierdzenie, że trudniej jest mistrzostwo obronić, niż je zdobyć. Sezon 1999/2000 zakończyliśmy na czwartym miejscu w ligowej tabeli czyli bez medalu. Było w nim jednak miejsce na mały sukces. Wywalczyliśmy Puchar Polski.

Jak wspomina pan rywalizację kielecko – płocką? Czy wówczas mecze "świętej wojny" miały podobną otoczkę, dramaturgię i atmosferę jak obecnie?

- Dramaturgia i emocje niczym nie odbiegały od dzisiejszych potyczek obu drużyn, a atmosfera była nie mniej gorąca. Zmienił się jednak wymiar "świętej wojny". Po pierwsze z ciasnych hal zespoły przeniosły się do potężnych obiektów sportowych, których wypełnione po brzegi trybuny dostarczają większych emocji. Po drugie, wymiar lokalny swego czasu, dzięki telewizji zmienił się na ogólnopolski, dając wszystkim sympatykom szczypiorniaka w kraju możliwość śledzenia tego szczególnego wydarzenia sportowego.

Druga część rozmowy z Krzysztofem Chrabotą ukaże się w niedzielne popołudnie.

Komentarze (0)