Łukasz Luciński: Jak ocenia pan kolejną odsłonę Świętej Wojny?
Artur Góral: Mecz był na szczycie, szkoda tylko, że już w 2 kolejce. Na takie mecze czeka się przecież cały sezon. Niestety taki jest regulamin, ale mam nadzieje, że może związek coś zmieni np. pierwsza czwórka byłaby rozstawiana, bo wtedy mogłoby być ciekawiej. Obawialiśmy się Vive, które rozgromiło wcześniej Stal, jednak byłem na tym meczu i widziałem, że Mielec przyjechał z myślą aby przegrać jak najniższą różnicą bramek, a to się mści. Z drugiej strony nie byliśmy pewni swojej formy po tym niespodziewanym remisie w Gorzowie, ale mimo wszystko chwała zawodnikom, że podjęli walkę. Nie jestem zwolennikiem wyróżniania pojedynczych zawodników, gdyż w jednym meczu lepiej zagra jeden, w innym drugi, ale końcowy wynik to zasługa całej drużyny. Gdybyśmy mieli dwa punkty z Gorzowa i dwa zdobyte dzisiaj byłbym w pełni zadowolony, a w tej sytuacji czuję pewien niedosyt. Sądzę jednak, że remis w Gorzowie zaprocentuje, bo zawodnicy przekonali się, że nie można żyć przeszłością i jako mistrz Polski jesteśmy wyjątkowo traktowani. Wszyscy się na nas sprężają , mamy przecież w bramce olimpijczyka Marcina Wicharego, więc nasi ligowi bramkarze chcą pokazać, że nie są od niego słabsi. Podobnie jest z innymi pozycjami.
A czy nie sądzi pan, że to magia "Blaszak Areny" tak działa na zawodników Wisły?
- Myślę, że ta hala ma specyficzny charakter i urok. Spędziłem tu swoją całą karierę i wiem, że przy pełnej hali, przy naszej publiczności polegnie tu jeszcze nie jeden wielki rywal. Mimo, iż może narażę się komuś tą wypowiedzią, lecz z całym szacunkiem dla łąckiej hali sądzę, że gdybyśmy swoje mecze Ligi Mistrzów rozgrywali na Chemiku to moglibyśmy pokusić się o kilka niespodzianek, jak to było chociażby w meczu z THW Kiel.
Czy pamięta pan początki Świętej Wojny?
- Święta wojna została zapoczątkowana kilkanaście lat temu. Kiedyś dla każdego chłopaka zwycięstwo z Kielcami to był punkt honoru zgodnie z powiedzeniem "przegrać z każdym, ale nie z Kielcami". Sądzę jednak, że te mecze zawsze wychodzą i nam, i Kielczanom na dobre.
A jak ocenia pan szanse Wisły w Lidze Mistrzów?
- Sport jest nieprzewidywalny. Na papierze jesteśmy na straconej pozycji, ale będziemy walczyć do końca. Każdy z chłopaków stoi przed wielkim wyzwaniem, gdyż zapracowali oni sobie na grę w Lidze Mistrzów ciężką pracą w ubiegłym sezonie. Gdyby w naszej grupie była Karvina to na pewno byłoby dużo łatwiej, bo przecież Lwy są czwartą czy piątą drużyną Bundesligi, która pod względem kadrowym jest silniejsza niż nasza narodowa reprezentacja.
Nowym trener Vive jest selekcjoner Bogdan Wenta. Czy widzi pan jakieś podobieństwa gry kielczan i reprezentacji?
- Taktyka jest przenoszona z kadry na klub, bo każdy trener ma swój warsztat pracy, który się nie zmienia.
Czy przygotowywaliście się specjalnie pod drużynę Vive?
- To ciężkie pytanie. Obserwując zawodników widziałem, że każdy z nich czuł ten mecz i już w Gorzowie byli myślami przy meczu z Kielcami.
Czy zatem sądzi pan, że to właśnie przez to Wisła straciła punkt w Gorzowie?
- Nie. Myślę, że byliśmy przekonani, że tam wygramy. Mecz zaczęliśmy bardzo dobrze, później było troszkę gorzej. Ja jednak pamiętam czasy, gdy Wisła będąc beniaminkiem jechała na mecz z ówczesnym finalistą Pucharu Europy - Wybrzeżem Gdańsk, była spisywana na sromotną klęskę, jednak udało nam się zremisować na parkiecie rywala. W sporcie liczy się charakter i podejście, a nie siła drużyny na papierze.
Czy myśli pan o objęciu posady pierwszego trenera Wisły?
- Do tego jeszcze daleka droga (śmiech). Robię to, co potrafię najlepiej. Może kiedyś, jednak obecnie mogę trenować najwyżej swojego syna (śmiech).
Największą gwiazdą Wisły w ubiegłym sezonie był Witalij Nat. Dziś widać było że daleko mu do optymalnej formy. Co się stało z Ukraińcem?
- Większość okresu przygotowawczego Witalij miał stracony, gdyż naderwał mięsień czworogłowy. Jego gra polega na błyskotliwości i szybkości, a ten uraz uniemożliwił mu treningi nad tymi elementami. Minie jeszcze trochę czasu zanim dojdzie do optymalnej formy.
Co pan sądzi o nowym bramkarzu Wisły - Mortenie Seierze?
- Morten wszedł w bardzo ciężkim momencie, gdy graliśmy w osłabieniu. Musi on ciężko pracować na zaufanie trenera takie jak ma Marcin, który zapracował sobie na nie świetnymi meczami w klubie i kadrze. W Gorzowie Seier wyszedł w ciężkim momencie i zagrał bardzo dobre zawody. Niestety ma barierę językową, bo nie z każdym może porozumieć się po angielsku, poza tym dopiero poznaje kolegów z drużyny, ale sądzę, że zasłużył na to, żeby dać mu jakiś kredyt zaufania. Samo jego podejście do treningu było dla mnie ogromnym zaskoczeniem, gdyż on cały swój harmonogram, dnia, łącznie z lekcjami polskiego układa pod kątem treningów.
A jak ocenia pan pozostałą dwójkę bramkarzy - Przemysława Witkowskiego i Andrzeja Marszałka?
- Przemek to bardzo wielki talent, co pokazał w meczach przygotowawczych. Andrzej natomiast w każdym momencie jest gotów stanąć między słupkami, by pokazać, że nie odstaje od pozostałych bramkarzy.
Kiedy nauczycie Mortena słynnego polskiego powiedzenia: "W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie"?
- To nie jest pytanie do mnie (śmiech). Ja staram porozumieć się z nim po angielsku, choć do tej pory spotykałem się głównie z zawodnikami zza wschodniej granicy, co troszkę mnie denerwowało, gdyż uczyłem się języka angielskiego, a musiałem porozumiewać się z nimi po rosyjsku (śmiech).