Piotr Przybecki - legenda Bundesligi odbudowuje Śląsk Wrocław cz.1

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

385 spotkań i 1405 goli w Bundeslidze. Mistrz Niemiec i zdobywca Pucharu EHF. O kim mowa? Poznajmy sylwetkę Piotra Przybeckiego, trenera Śląska Wrocław.

W okresie sukcesów Orłów Wenty polscy piłkarze ręczni stanowili o sile najlepszych klubowych zespołów świata w najmocniejszej lidze na naszym globie, niemieckiej Bundeslidze. Całą uwagę koncentrowano na Karolu Bieleckim, Bartoszu Jureckim i spółce. Nieco po cichu i stojąc z boku swoje niesamowite statystyki w lidze niemieckiej śrubował Piotr Przybecki. Przed nami opowieść o nieprzeciętnym rozgrywającym, któremu w odnoszeniu sukcesów nie przeszkodziła nawet fatalna kontuzja kolana.

Debiut z przytupem

Historia gracza rodem z Opola rozpoczyna się od nieco utartego schematu ojciec-syn. Otóż Antoni Przybecki razem ze Śląskiem Wrocław sięgał po najwyższe laury w Polsce (Puchar Polski i wicemistrzostwo kraju). Jako, że często niedaleko pada jabłko od jabłoni, Przybecki junior niemal skazany był na szczypiorniaka. - Wszystko się wzięło z domu. Wiadomo, że mój ojciec grał w Gwardii Opole, Śląsku Wrocław, Hutniku Kraków, czyli firmach, które były bardzo znane w Polsce. Poza tym grał w drużynie narodowej. Miał on bardzo duże umiejętności motoryczne i szybkościowe, po prostu był bardzo dobrym piłkarzem ręcznym i on mi pewne rzeczy przekazał. Na pewno nie zmuszał mnie do piłki ręcznej. W pewnym okresie zorientował się, że piłka ręczna podoba mi się najbardziej ze wszystkich dyscyplin, których próbowałem. Wtedy powiedział, że mi pomoże, ale inicjatywa musi wyjść ode mnie - wyjaśniał Przybecki.

Jeszcze będąc zawodnikiem macierzystej Gwardii Opole potencjał popularnego "Beckiego" został dostrzeżony przez trenerów kadry narodowej. Niby nic w tym dziwnego, ale naszej uwadze umknął jeden szczegół. Przybecki miał wtedy dopiero 17 lat! Jak na obecne realia, sytuacja dość nietuzinkowa. Co więcej, młody piłkarz nie zadowolił się samym powołaniem. Zawodnik zaskoczył samego siebie, wyrastając na gwiazdę debiutanckiego pojedynku z Norwegami. - Będąc w Gwardii zostałem powołany do kadry i w wieku 17 lat zagrałem w pierwszej reprezentacji w meczu z Norwegią. Dzięki temu zaistniałem, ale był to dla mnie prawdziwy kosmos. Sam nie wierzyłem potem, że udało mi się rzucić bodajże 8 bramek Norwegom w takim wieku. Troszeczkę było to dziwne, ale na pewno mnie to cieszyło - wspominał z uśmiechem obecny trener Śląska Wrocław. Start marzenie, ale to było zaledwie preludium.

Będąc Wojskowym

Gdyby taki występ przydarzył się w dobie internetu, Przybecki z miejsca otrzymałby tytuł zbawiciela kadry narodowej. Pojawiłoby się ogromne zainteresowanie mediów, a dodatkowo sam zawodnik mógłby liczyć na lawinę ofert. Na szczęście szczypiornista miał oparcie w bardziej doświadczonym ojcu, który wspomagał go w pierwszych latach kariery. To on poradził swojemu potomkowi, by skierował karierę na wrocławski tor. - Ojciec miał duży wpływ na moją decyzję o przejściu do Wrocławiu. Jemu bardzo na tym zależało, żebym tam się rozwijał. Pojawiały się jeszcze inne oferty, ale uznałem, że muszę jeszcze nabrać doświadczenia i wtedy wyjadę - zaznaczył.

Ówczesna sytuacja w klubie jako żywo przypominała obecne położenie Śląska. Wojskowi po spadku z ligi walczyli o powrót do grona najlepszych drużyn w kraju i o ich sile decydowała głównie bardzo utalentowana młodzież. W tym szaleństwie była metoda i po paru latach Śląsk wrócił do walki o najwyższe cele. Co prawda wrocławianie po półfinałowej porażce z Iskrą Kielce w sezonie 1993/94 musieli obejść się smakiem, ale był to znak, że szczypiorniak w stolicy Dolnego Śląska wraca na należne mu miejsce. - Próbowaliśmy bić się o najwyższe cele w Polsce. Kiedy trafiłem do Śląska, to znowu przydarzył się okres odbudowy. Wrocław wszedł wtedy do najwyższej klasy rozgrywkowej. Grałem z wieloma fajnymi zawodnikami, m.in. Jackiem Olejnikiem, który działa obecnie w klubie i z którym znamy się już od wielu lat. Był też w Śląsku Piotrek Dudzic, jeden z największych talentów w polskiej piłce ręcznej. Grałem z Waldemarem Strzelcem, Jarkiem Frąckowiakiem i paroma innymi ciekawymi graczami. Przegraliśmy półfinały z Iskrą Kielce, późniejszymi mistrzami. Po tym sezonie przeniosłem się na rok do Kielc – tak o ostatnich latach na krajowych parkietach mówił sam zawodnik.

Piotr Przybecki był jednym z liderów Śląska Wrocław na początku lat 90.
Piotr Przybecki był jednym z liderów Śląska Wrocław na początku lat 90.

Kierunek Niemcy

23 lata i już spore ligowe doświadczenie. Przybecki uznał, że nie ma na co czekać i po wspomnianym roku w Kielcach postawił wszystko na jedną kartę. Zawodnik wybrał karierę po drugiej stronie Odry i przyjął ofertę drugoligowego TV Huttenberg. Pozycja polskich piłkarzy ręcznych na świecie nie należała do najmocniejszych. Po okresie sukcesów reprezentacji w latach 70. drużyna narodowa przeżywała kryzys i Polakom trudno było wybić się na arenie międzynarodowej. - 2.Bundesliga była ciut słabsza od polskiej ligi, szczególnie od Kielc i innych zespołów z górnej części tabeli. Chciałem już wtedy wyjechać i spróbować się wybić. Problemem był fakt, że nasze kluby i kadra nie istniały na arenie międzynarodowej - zauważa były reprezentant kraju.

Ryzyko się opłaciło, choć szczęściu trzeba było sporo dopomóc ciężką harówką na treningach. W ciągu 2 lat w Huttenberg Przybecki okrzepł i wyrósł na gracza gotowego na sportowy awans. Naturalny kierunek awansu: DKB Handball Bundesliga. - To nie były łatwe czasy dla obcokrajowców, ponieważ tylko dwóch graczy spoza Unii mogło grać w zespole. Do 1.Bundesligi nie było tak łatwo się dostać, z tego względu, że nie miałem nazwiska wykreowanego przez występy w kadrze podczas wielkich turniejów. Po dwóch latach przebiłem się do pierwszej ligi. To był dobrze zainwestowany czas, aczkolwiek może trochę stracony. Możliwe, że wystarczyłby rok. Wiadomo, że poznałem kulturę, język. Wiedziałem, jak ta liga funkcjonuje i właściwie po tym pierwszym roku zacząłem się rozglądać za innymi klubami - wspomina Przybecki.

Słaby sezon Huttenberg (14 miejsce) nie przeszkodził Polakowi w znalezieniu silniejszego klubu. Dla 25-latka oferta od TUSEM Essen, czołowej niemieckiej drużyny przełomu lat 80. i 90., z pewnością była wielką nobilitacją. Zespół od pewnego czasu ulokował się co prawda w środku tabeli, ale z Essen było dużo bliżej do czołówki rozgrywek niż z 2.Bundesligi. Ówczesny szkoleniowiec, Rumun Petre Ivanescu, dostrzegł w Przybeckim lidera zespołu i zapewnił mu sporo minut na parkiecie. - Nie miałem większego problemu z przystosowaniem się do Bundesligi, ale to być może dlatego, że byłem trochę bardziej uzdolniony. Od razu się przestawiłem. Nie było jakiegoś okresu kwarantanny. Praktycznie od razu zostałem wstawiony do pierwszego składu. Trener widział, że jestem na odpowiednim poziomie i zasługuję na grę. Miałem pod tym względem szczęście, ale do tego wszystkiego doszła ciężka praca. Rzucono mnie na głęboką wodę, ale wiedzieli też, kogo rzucają - przyznał popularny Becki. Falowanie i spadanie

Przełomowy okazał się sezon 2000/2001. Wtedy Przybecki stanowił główną armatę Essen i zwrócił na siebie uwagę góry ligi. I to nie byle kogo, bo o Polaka starało się samo THW Kiel. Używając obrazowych futbolowych porównań, Przybecki wpadł w oko zespołowi klasy Bayernu Monachium. To była jedna z ofert z kategorii nie do odrzucenia. Polak znalazł się w gronie najlepszych graczy świata, prowadzonych przez świetnego serbskiego szkoleniowca Zvonimira Serdarusicia.

Radość nie trwała jednak długo. Wszystkie nadzieje na nowy sezon prysnęły jak bańka mydlana, gdy Przybecki przekonał się o "klasie" zawodników z niższych lig. - To był dla mnie najgorszy moment. W jednym z meczów kontrolnych, w dodatku z zawodnikami z niższej ligi zdarzył się bardzo głupi faul. Zawodnik wjechał mi od tyłu z nogi i wszystko poszło mi w kolanie. Uważano, że będę sportowym inwalidą. Nastąpił długi okres operacji, rehabilitacji i walki o powrót - przypomniał.

Pierwszy sezon w Kilonii był stracony. Przybecki zdążył zagrać tylko w jednym spotkaniu, ale dzięki temu może w swoim CV pochwalić się mistrzostwem Niemiec w 2002 roku. W kolejnych sezonach los oszczędzał Polaka, lecz kontuzja odcisnęła na nim spore piętno i znacząco naznaczyła dalszą karierę w ekipie Zebr. - Wyszedłem z tego, grałem dalej w Kilonii, ale nie było mi łatwo dojść do dawnej dyspozycji. W czasie kariery skakałem bardzo wysoko, korzystałem z motoryki i szybkości, wszystko zostało zaburzone. Nabrałem jednocześnie doświadczenia z innej strony - wspomina. Ostatecznie Przybecki zakończył przygodę z THW z dorobkiem 57 spotkań i 147 bramek, a warto przypomnieć, że lekarze nie dawali mu zbyt wielu szans na powrót do sprawności.

Od gwiazd handballu w Kilonii mogło się wówczas zakręcić w głowie. - Grał z nami Magnus Wislander, Henning Fritz, przyszedł Demetrio Lozano z Barcelony, był poza tym Nikolaj Jakobsen, obecny trener Rhein-Neckar Lowen. Mógłbym tak wymieniać bardzo długo. Nasza drużyna była bardzo ciekawa. Starsi zawodnikami połączyli się z młodym pokoleniem, które dopiero wchodziło na arenę międzynarodową. Kolejny sezon mieliśmy trochę słabszy, dużo zawodników odeszło, zespół był w przebudowie. Wygraliśmy w międzyczasie mistrzostwo i wicemistrzostwo Niemiec oraz 2 puchary EHF.

W THW Kiel roiło się od gwiazd szczypiorniaka fot.: archiv.thw-handball.de
W THW Kiel roiło się od gwiazd szczypiorniaka fot.: archiv.thw-handball.de

Na nowej ścieżce

Po 3 latach w Kilonii Przybecki powiedział dość. Nie oznacza to jednak, że nie otrzymał nowej oferty. Po doświadczeniach z kontuzjowanym kolanem działacze THW Kiel nie byli pewni, czy Przybecki będzie jeszcze w stanie wznieść się na wyżyny i dlatego z rezerwą podchodzili do długoterminowej umowy z Polakiem. Jak pokaże przyszłość, Polak zagrał im na nosie i udowodnił, że nie należało go przedwcześnie skreślać. - W Kiel wszystko było dobrze rozłożone. Oczywiście, że trzeba było dzielić parkiet z innym bardzo dobrym graczem. Problem leżał gdzie indziej. Lekarz THW stwierdził, że to kolano nie wytrzyma. Miałem możliwość zostania na kolejny rok i wtedy miałem podjąć decyzję, ale to było za bardzo pisane palcem po wodzie. Wtedy postanowiłem odejść do Nordhorn. Przekonałem się do tego transferu, ponieważ zespół prowadził Ola Lindgren i skandynawska szkoła trenerska zawsze mnie ciekawiła. Chciałem tego spróbować. Zresztą styl gry Nordhorn mi pasował. Miałem już wtedy duże doświadczenie, widziałem, jak grają zespoły i jaką filozofię wyznają trenerzy. Bardzo liczyłem, że moja wiedza mi pomoże - opowiada Przybecki.

W ciągu kilku lat zespół z liczącego 52 tysiące mieszkańców Nordhorn przebił się do ligowej czołówki. Drużyna z pogranicza niemiecko-holenderskiego miała kim straszyć przeciwników. W kadrze nie brakowało reprezentantów czołowych reprezentacji świata, jednak głównym bombardierem był nie kto inny jak Piotr Przybecki. HSG Nordhorn prowadzone przez Szweda Olę Lindgrena szczyt swoich możliwości osiągnęła w 2008 roku, zdobywając Puchar EHF. – Grali z nami Ljubo Vranjes, Peter Gentzel, jeden z najlepszych bramkarzy świata, Jan Filip, jeden z lepszych skrzydłowych świata. Nie można zapomnieć o Holgerze Grandorfie. Na papierze Nordhorn to mała wioska, ale jak się zobaczyło skład, to zmieniało się zdanie. Wielu naszych graczy poszło do dobrych klubów, m.in. Rastko Stojković, który zrobił furorę w Polsce. Działacze mieli rękę do sprowadzania ludzi, którzy pasowali do tego zespołu. Pojawił się nasz styl gry - wspomina były reprezentant kraju.

Eldorado nie trwało w nieskończoność. W 2009 roku pojawiły się kłopoty finansowe, klub ogłosił upadłość, a zawodnicy zostali zmuszeni do poszukiwania nowych pracodawców. Przybecki na swój, jak się miało potem okazać, ostatni przystanek w karierze wybrał Hannover. Tamtejszy TSV Hannover-Burgdorf awansował do Bundesligi i potrzebował lidera zarówno na boisku jak i w szatni. - Chciałem już szczerze mówiąc wracać, ale porozmawiałem z trenerem Hannoveru, młodym Niemcem. Zachęcił mnie do gry w klubie, który po 30 latach wchodzi do Bundesligi i potrzebują doświadczenia. Mieli wówczas mnóstwo zawodników nieopierzonych. Postanowiłem pomóc, ale miało to być na 50 procent. Okazało się, że grałem od dechy do dechy jeszcze trzy lata. Ten klub się bardzo rozwinął i spokojnie mieści się teraz w środku tabeli, nawet niedawno grał w pucharach. Grał ze mną Jacek Będzikowski, przez chwilę Adam Weiner zastępował też naszego kontuzjowanego bramkarza - przypomniał.

Tak staje się legendą

W ostatnim sezonie ponownie odezwały się stare problemy. Kolano odmówiło posłuszeństwa i przyspieszyło niełatwą decyzję Polaka o pożegnaniu z parkietem. - Nie przykładałem wagi do ostatniego meczu, grałem już tyle czasu i cieszyłem się każdą chwilą. Pod koniec trochę się męczyłem z kolanem, znowu musiałem mieć jakiś zabieg na łąkotkę. Nawet chyba na ostatni mecz ligowy nie mogłem przyjechać, bo byłem w szpitalu.

Osiągnięcia Przybeckiego zostały nieco przyćmione przez sukcesy polskich piłkarzy ręcznych w XXI wieku. Nie można jednak zapominać, że to właśnie pokolenie Przybeckiego przetarło szlak Orłom Wenty i wyrobiło w Niemczech dobrą opinię o polskich graczach. Należy przypominać, że Polak zdobył ponad 1000 bramek w najlepszej lidze świata. Dzięki uporowi w dążeniu do celu udowodnił niedowiarkom, że nie należało go przedwcześnie przekreślać.

- Tyle mi się w życiu udało, pomimo tych trudności. Z całości mojej kariery minimum straciłem 2,5 roku na dochodzenie do formy. Trochę przeciągnąłem moją karierę. Raz, że nie spodziewałem się, że będę w stanie tak długo grać po poważnej kontuzji. Fakt faktem, że musiałem spędzić podwójną ilość czasu na niektórych ćwiczeniach, żeby utrzymać się na odpowiednim poziomie. Rzeczywiście to się udawało i grałem do 39 roku życia - podsumował Przybecki, polski gladiator, bo bez wątpienia ten tytuł mu się należy.

* W kolejnej części Piotr Przybecki opowie o reprezentacyjnej karierze i niełatwych początkach w roli szkoleniowca.

Źródło artykułu:
Komentarze (1)
juno
10.08.2015
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Co do przecierania szlaków, to chciałbym tylko przypomnieć 1189 bramek śp. J. Klempela w Bundeslidze, oraz to że był 3-krotnie królem strzelców tej ligi.