18 sierpnia 2016 roku, Slisković w składzie reprezentacji Chorwacji na ćwierćfinał z Polską. Wtedy nawet nie przypuszczał, że długo będzie wspominał ten występ. Nie tylko ze względu na ogromne rozczarowanie i koniec marzeń o medalu, ale głównie ze względu na początek osobistego dramatu.
Od inauguracji igrzysk nie był sobą. Apatyczny, przygaszony, jakby pozbawiony wigoru. Z pierwszoplanowego zawodnika stał się szarakiem. Tylko na moment - w meczu z Francją wrócił stary Sliskovic (trzy gole). Potem było tylko gorzej. Ćwierćfinał z Polską zakończył z jednym golem.
Zawodnik wielkiego Veszprem gasł w oczach. Po odpadnięciu z turnieju zabrał się za siebie. Usłyszał diagnozę: mononukleoza. Pewnie wklepał hasło w wyszukiwarkę i pomyślał: "mogło być gorzej". I rzeczywiście, mononukleoza to nie wyrok. To choroba zakaźna, powszechna głównie wśród nastolatków, nazywana "chorobą pocałunków". Spora część społeczeństwa nosi w sobie wirusa EBV, powodującego mononukleozę, ale na schorzenie zapada znacznie mniej osób, głównie w okresie dojrzewania bądź w późniejszym wieku.
Slisković miał pecha. Dolegliwości często ustępują bez wielkiej ingerencji, przeważnie wystarczy leczenie przeciwgorączkowe. W przypadku Chorwata skończyło się jednym z najczęstszych powikłań - zespołem przewlekłego zmęczenia. Zamiast kilkutygodniowej absencji, rozpoczął walkę o powrót na parkiet. Ostatni raz wyszedł na parkiet na początku września 2016 roku.
ZOBACZ WIDEO: Zawodniczki pole dance odcinają się od klubów go-go. Duże perspektywy przed nowym sportem
Mononukleoza nie dawała za wygraną przez 15 miesięcy. Slisković co najmniej dwa razy szykował się do powrotu. Za każdym razem nie wytrzymał obciążeń treningowych. W styczniu 2017 roku mówił: - Wciąż dochodzę do siebie. Infekcja i ogólne wyczerpanie zachwiało równowagę w moim ciele, więc musi minąć jeszcze trochę czasu. Trenuję, ale samotnie w narożniku, kiedy reszta zespołu ćwiczy na pełnych obrotach. Jestem daleko od optymalnej formy i muszę uważać na obciążenia.
Miesiące mijały, skończył się sezon, a Chorwat wciąż nie mógł dojść do siebie. Veszprem zaczęło tracić cierpliwość. Potrzebowali zawodnika na już, takiego, który pomoże im wygrać upragnioną Ligę Mistrzów. 26-latek miał potencjał, by stać się główną armatą mistrzów Węgier, potwierdził to szczególnie w sezonie 2015/2016. Dla klubu jego rekonwalescencja trwała zdecydowanie za długo. Bez sentymentów pożegnano się ze Sliskoviciem, choć kontrakt obowiązywał jeszcze przez trzy lata. Trudno się dziwić Veszprem, bo niedługo miało minąć 12 miesięcy absencji.
Ta historia może mieć jednak szczęśliwy finał. 15 miesięcy po ostatnim spotkaniu lewy rozgrywający odnalazł nadzieję. Podpisał kontrakt z uczestnikiem Ligi Mistrzów Celje Pivovarna Lasko. W stolicy słoweńskiego piwa przez lata wyrobił sobie markę wyborowego strzelca. Fani w Zlatorog Arenie do tej pory pamiętają, że Slisković dołożył cegiełki do mistrzostw kraju i ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Wkrótce pewnie znowu zobaczą go na parkiecie, bo Browarnicy zmagają się z plaga kontuzji i okazji do gry na pewno nie braknie.
- Jestem bardzo wdzięczny, że Celje w mojej sytuacji dało mi szansę powrotu do piłki ręcznej. Za mną bardzo trudny okres. Mam nadzieję, że pokażę jeszcze, do czego jestem zdolny. Nie wiem jednak, ile czasu potrzebuję. Po pierwsze muszę zacząć trenować z resztą zespołu. Chcę wrócić na dawny poziom - zapowiedział po złożeniu podpisu.
Wypada tylko kibicować i czekać na powrót na parkiet. Przecież dwa lata temu bez Sliskovicia trudno było wyobrazić sobie chorwacką kadrę. W maju 2016 roku zagrał w finale Ligi Mistrzów przeciwko VIVE Kielce, kilka miesięcy wcześniej przywiózł brąz z mistrzostw Europy i był wówczas jednym z najlepszych Chorwatów. Teraz to już nieważne. W wieku 26 lat jego kariera tak naprawdę rozpoczyna się od nowa.