Maciej Brum: Naszą rozmowę rozpoczniemy od tego sezonu. Poprzedni zakończyłyście z Politechniką Koszalińską na czwartym miejscu. Zdobyłyście też Puchar Polski. W związku z tym rozbudzone były duże nadzieje. Skończyło się ostatecznie na szóstym miejscu. Jak możesz ocenić tegoroczne rozgrywki?
Iwona Łącz: Wszystko wskazywało na to, że będziemy walczyły jednak o miejsca medalowe. Każda z nas o tym marzyła, a w Koszalinie można było poczuć, że jest atmosfera na sukces – z roku na rok Politechnika pięła się w tabeli. No, ale stało się jak się stało - zimny prysznic, bo nikt się tego nie spodziewał, łącznie z nami.
Wygrałyście jednak pierwszy ćwierćfinałowy mecz z Łączpolem i wydawało się, że wszystko idzie w dobrą stronę. Drugi zdecydowanie przegrałyście. Trzecie decydujące spotkanie miałyście u siebie, ale musiałyście uznać wyższość rywalek. Co się stało?
- Już nie grałyśmy z tym samym Łączpolem. Taka jest prawda. W rezultacie przegrałyśmy tą jedną bramką (25:26 - przyp. red.). Zabrakło szczęścia i może też trochę konsekwencji. Trudno mi to ocenić, bo naprawdę wszystkie, bez wyjątku, miałyśmy ogromnego moralnego kaca. Naprawdę byłyśmy zawiedzione, złe na siebie. Później pokładałyśmy nadzieje w Pucharze Polski.
No właśnie. Puchar Polski to była możliwość, by ten sezon trochę uratować. I była na to szansa, bo przez większość czasu mecz toczył się na styku...
- Te 45-50 minut naprawdę się trzymałyśmy i nie dopuszczałyśmy w ogóle myśli do tego, że możemy ten mecz przegrać, choć nie byłyśmy faworytem. Wiadomo, że tytułu broni się dużo trudniej, niż się go zdobywa. Byłyśmy, więc w nieco gorszym położeniu. To była druga rażąca porażka zakończonego już sezonu. Trzecia to mecz o piąte miejsce (ze Zgodą Ruda Śląska - dod. red.). Przegrałyśmy wszystko, o co walczyłyśmy i o czym marzyłyśmy.
Bezpośrednio po finale Pucharu Polski, niejako z marszu, wygrałyście w Rudzie Śląskiej. Potrafiłyście się zmobilizować. W Koszalinie jednak niespodziewanie wysoko uległyście...
- To są takie trzy mecze. Nie trzy, dwa, bo z Łączpolem i ze Zgodą, których praktycznie nie można wytłumaczyć logicznie. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Byłyśmy przygotowane motorycznie i merytoryczne. Mobilizowałyśmy się też tak jak zawsze. Zabrakło szczęścia i, w pewnych momentach, zimnej głowy.
Zakończył się sezon. Co dalej z Iwoną Łącz?
- Tego nie wie sama Iwona Łącz. Dla mnie w tej chwili priorytetem jest rodzina. Muszę poukładać takie moje najważniejsze sprawy, w tym studia. Obecnie kończę licencjat, więc czeka mnie sesja, która już się rozpoczęła. Tak więc dwie rzeczy, na których muszę się skupić, to rodzina i uczelnia. Póki co, nie myślę o graniu.
Wiadomo jednak, że Koszalinie na pewno nie zostaniesz...
- Gdybym miała grać na w północnej części kraju, to tylko w Politechnice. Tam ponownie odżyłam - przeżyłam wiele pięknych chwil, poczułam, dlaczego watro grać w piłkę ręczną. Jednak decyzję już podjęłam - wracam do domu. Bardzo za nim tęsknię. Tamten rok był świetny i wspaniały. Ten Puchar Polski i atmosfera w tym Koszalinie, naprawdę... Jednak momentami podróże pomiędzy Koszalinem, a domem są wyczerpujące, nie mam siły na nic. 600 km to dużo. A do tego tylko przelotny pobyt w domu. Było ciężko.
Zawsze byłaś związana ze śląskimi klubami. Zaczynałaś w Zrywie Chorzów, potem były Ruch Chorzów i Sośnica Gliwice. Jak to się stało, że pojawiła się ta odległa Politechnika Koszalińska?
- To wynikało z moich podstawowych ambicji. Grając jeszcze w reprezentacji Polski, miałyśmy szansę na Igrzyska Olimpijskie. W momencie, gdy Sośnica spadła do 1 ligi nie wyobrażałam sobie przygotowywać się do występów w kadrze z zespołem, który występował w 1 lidze, dlatego podjęłam decyzję gry w ekstraklasie. Niestety na Śląsku nie było dla mnie miejsca. Pojawiła się Politechnika. Dziś naprawdę nie żałuję, że się tam znalazłam. Dla mnie, mimo wszystko, nie było to nowe środowisko, ponieważ grałam z dziewczynami, które wcześniej, razem ze mną, występowały w Sośnicy. Szybko ten kontakt odnowiłyśmy. Wiem, że było to bardzo dobre posunięcie.
A jak w ogóle rozpoczęła się przygoda Iwony Łącz z piłką ręczną?
- Myślę, że jak większości dziewczyn. W czasie jednych z zawodów międzyszkolnych, zostałam zauważona. Potem były nabory do klas sportowych. Rodzice się zgodzili na to, żebym mogła do takiej szkoły sportowej się przepisać. Dlatego od piątej klasy szkoły podstawowej zaczęłam trenować piłkę ręczną.
Czy w Twojej rodzinie były jakieś tradycje rodzinne?
- Nie. Jestem takim pierwiosnkiem.
Dlaczego akurat bramka? Wielokrotnie przecież mówiłaś, że ciągnęło Cię do gry w polu...
- Trudno mi do końca sobie to teraz przypomnieć. Od samego początku wiedziałam, że nie chcę grać w bramce i to podtrzymuję nawet do dziś. Zawsze było mi to za mało miejsca. Lubiłam się wybiegać i myślę, że dobrze bym sobie radziła gdzieś na boisku. Nie wiem, czy to się stało dlatego, że byłam odważna w 5 czy 6 klasie, czy może dziewczyny nie chciały wchodzić do tej bramki. Później już było tak, że jak zaczęłam grać na tej pozycji, zaczęli mnie wypożyczać do starszych klas na turnieje. Tam były jeszcze nagrody i to dodatkowo uniemożliwiało mi wyjście z bramki, musiałam w niej stać. I tak zostało do końca. Choć jeszcze w tym roku wiele radości sprawiało mi, kiedy na treningach trener pozwalał mi ćwiczyć razem z zawodniczkami z pola.
Miałaś jakiegoś idola sportowego, kogoś na kim się wzorowałaś?
- Jestem chyba dość dziwną zawodniczką, bo na żadnej z bramkarek się nie wzorowałam. Później pojawiła się Ala Główczak, ale mnie zawsze fascynowały zawodniczki z pola, naprawdę. Jako młoda dziewczyna przychodziłam na dwa mecze, bo wtedy był AKS i mój Ruch. Tam oglądałam Barbarę Kreft, naszą reprezentantkę Polski. Uwielbiałam patrzeć na jej grę. Nie ukrywam, że na treningach próbowałam różnych technicznych sztuczek, które podpatrzyłam na meczu. Ale z różnym skutkiem. Bramkarskich idoli nie miałam. Jednak coś się zmieniło, kiedy na mistrzostwach zobaczyłam, jak prezentuje się bramkarka reprezentacji Norwegii, chciałam zacząć grać według tych wzorców.
Jest może jakiś trener, któremu zawdzięczasz najwięcej? Taki, który miał największy wpływ na Twoją karierę?
- Trenerowi Romanowi Kalinowskiemu zawdzięczam, że mnie w ogóle znalazł. Dał mi tę możliwość sprawdzenia się w tej dyscyplinie. Później na mojej drodze stanął trener Adam Pecold i jemu naprawdę też dużo zawdzięczam. Dał mi szansę bycia tą pierwszą bramkarką. Dobrze się nam współpracowało. Miałam to szczęście, że od samego początku miałam kilku trenerów szkolących bramkarki, a tego obecnie brakuje obecnie w wyszkoleniu młodych adeptek piłki ręcznej. Wspomnieć muszę też trenerkę Machowską i Dedę, panią Pecold. Każda udzielała mi wielu wskazówek i naprawdę pod tym względem byłam dobrze ukształtowana. Ciepło myśleć będę też o trenerach, przez których wszystko mnie bolało, a nocami płakałam, bo nauczyli mnie pokory i walki ze sobą. Uodpornili mnie, nauczyli czegoś innego. Zapomnieć nie mogę o Haraldzie Tłuczykont, to była bardzo udana współpraca, fajne przeżycia związane ze zdobyciem medali, jak również dziewczyny z którymi było mi dane poznać i trenować. Na koniec oczywiście mój trener Waldemar Szafulski, którego cieszę się bardzo, że miałam okazje poznać i przeżywać wraz z zespołem wszystkie te dobra i ciut gorsze chwile. Z każdym miałam dobry kontakt, każdy mi ufał, ja to czułam i starałam się to podczas treningu i meczu oddać. Według mnie tym wszystkim wymienionym osobom zawdzięczam to, co osiągnęłam w sportowej karierze - byłam, grałam, a tego właśnie oczekuje zawodnik.
Pamiętasz swój pierwszy mecz seniorski?
- Dokładnie nie pamiętam. Przez pewien czas jeździłam jako druga bramkarka z Basią Henne. Wiadomo, że dużo się nie nagrałam. Przeważnie to był jeden karny na mecz, a większość tych spotkań to była tylko trasa w tę i z powrotem. Ale pamiętam taki jeden z moich pierwszych meczów. Grałyśmy w Szczecinie, który był wtedy jedną z potęg piłki ręcznej. Grała tam Mirela Mierzejewska i właśnie do niej na karnego wystawił mnie trener Pecold. Pamiętam to może dlatego, że dostałam „bombę” w twarz. Ale obroniłam. Także pomalutku. Długo to trwało, zanim zostałam pierwszą bramkarką. Basia odeszła i zostałam sama w bramce. Byłam więc zmuszona szybko dostosować się do poziomu ekstraklasy. Czy sobie poradziłam, trzeba by zapytać trenera Pecolda.
Bardzo szybko trafiłaś też do reprezentacji Polski. W wieku 21 lat zagrałaś spotkania z Rumunią i Związkiem Radzieckim. Jak wspominasz te pierwsze mecze?
- Kadrę pamiętam od samego początku, bo praktycznie już od juniorek na nią jeździłam, więc nie było to dla mnie coś nowego. Ale wiadomo, to straszne wyróżnienie zagrać, a naprawdę jechałam wtedy z dosyć mocną ekipą w reprezentacji Polski. Wtedy byłam bardzo zapatrzona w nasze reprezentantki. Ten poziom jaki wtedy prezentowała Europa. Rosja była w tym czasie taką potęgą. I udało mi się wystąpić w każdym z tych meczów. Pamiętam, że dostałam proporczyk Związku Radzieckiego z podpisami, więc jest to tym bardziej symboliczna nagroda. Cieszę się, że od tego czasu zaufanie do mnie było. Od tamtego czasu w kadrze zawsze się pojawiałam, choć nie grałam zbyt wiele.
Po tych meczach miałaś kilka lat przerwy w grze w kadrze. Dopiero w drugiej połowie lat 90-tych zadomowiłaś się w niej na dobre. W 1997 roku zaliczyłaś udział w pierwszej imprezie mistrzowskiej, w Niemczech. To były Mistrzostwa Świata...
- To był chyba dla mnie taki rozkwit kariery. Zmieniłam klub, przeszłam do Sośnicy. Tam byłam jedną z podstawowych bramkarek, bo broniłyśmy z Basią (Henne - dod. red.) na pół. I miałam naprawdę dobry sezon. W tym czasie reprezentacja przygotowywała się już do tych Mistrzostw Świata w Niemczech, ale bez mnie. To chyba trener Ciepliński w ostatniej chwili zmodyfikował skład bramkarek i tak właśnie, przez przypadek, trafiłam do tej kadry. Od tamtej pory właściwie zaczęłam już jeździć bardzo regularnie.
Rok później (1998 rok) Mistrzostwa Europy w Holandii. Zajęłyście 5 miejsce. Czy była szansa na coś więcej?
- Czy była szansa na coś więcej? Tak. Miałyśmy przecież naprawdę fajny skład i wierzyłyśmy bardzo, że stać nas na medal, ale to jest tylko sport. Potknęłyśmy się w tym najważniejszym meczu, w którym mogłyśmy się do tej strefy medalowej przybliżyć. Naprawdę fajnie jest być na takiej imprezie i zobaczyć jak to wszystko idzie do przodu, znaleźć się tam. Ja zawsze traktowałam reprezentację bardzo poważnie i dla mnie każde powołanie było wyróżnieniem. Nigdy nie migałam się od tego gry w reprezentacji.
Obecnie wiele mówi się o tym, że zawodniczki niechętnie przyjeżdżają na zgrupowanie. Często zgłaszają różnego rodzaju urazy. Jak to wyglądało dawniej? Czym dla zawodniczek była gra w reprezentacji Polski?
- Wydaje mi się, że dopóki były stypendia to było regularne jeżdżenie. Jeśli była kontuzja, to wtedy się nie jeździło. Ale to był wyjątek, jedyne usprawiedliwienie absencji na zgrupowaniu. Były przygotowania i wszystkie się stawiały. Były sukcesy, była atmosfera. W 2000 roku wszystko się urwało. Wtedy żadna nie chciała jeździć na kadrę. Mimo tego jak się słyszy, że nie wiadomo ile się zarabia na kadrze, to naprawdę nie było stypendiów. Dziewczyny, które jeździły na zgrupowania do czasu wygranych preeliminacji z Kielcach, nie dostawały pieniędzy lub były dniówki za obozy. Tam przyjeżdżały zawodniczki, które naprawdę chciały lub te, którym klub nie kazał wybierać. Bo tego nie można inaczej nazwać. Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że to była moja wewnętrzna potrzeba. I jeśli któryś z trenerów widział mnie w swoim składzie, że wierzy w to, że mogę pomóc, nigdy nie kalkulowałam tylko przyjeżdżałam. Muszę przyznać, że byłam w takiej sytuacji, kiedy klub chciał, żebym nie jechała na zgrupowanie, bo jestem im potrzebna. Lecz dla mnie było jasne, i rozmawiałam o tym z trenerem, że jeśli jest zgrupowanie, to pojadę i nikt mnie nie zatrzyma. Myślę, że to jest takie indywidualne podejście każdej z zawodniczek. Każda musi wiedzieć czy chce się doskonalić, sprzedać swoje umiejętności za granicę. Mnie to nie było nigdy potrzebne. Wszystko robiłam dla tego orła, i miałam z tego satysfakcję. Moim zdaniem powinno jednak tak być, że reprezentantka powinna coś zarabiać. A nikt nie wierzy, że kadrowiczka przyjeżdża na zgrupowanie za darmo.
Powiedziałaś, że nigdy nie zależało Ci na promowaniu własnej osoby. Czy dlatego nigdy nie opuściłaś Polski i nie zdecydowałaś się wyjechać za granice, bo na pewno pojawiały się takie propozycje?
- Ja należę do skromnych osób i to, co robiłam dedykowałam przede wszystkim swojej rodzinie i sobie. Wyjazd wiązałby się z tym, że moje życie diametralnie by się zmieniło. Nie wiem, czy było mnie stać na coś takiego. Propozycji miałam dużo. Nawet się dziwię, że nawet w ostatnich latach. Dla mnie to też było wyróżnienie, ale mimo wszystko jestem lokalną patriotką i dla mnie Śląsk jest prawdziwym domem.
W Sośnicy wywalczyłaś dwa srebrne medale w 1999 i 2001 roku. Później jednak temu klubowi wiodło się słabiej. Nie chciałaś wyjeżdżać za granicę, ale na pewno miałaś również propozycje z czołowych klubów Polski...
- Tak, ale nie miałam odwagi, żeby Śląsk opuścić. Człowiek zostając w klubie nie zakłada, że będzie coraz gorzej. Ma nadzieje na dobry sezon, na walkę. Była szansa, że mogłam w pewnym momencie przejść do Kielc, ale tak się nie stało. Nie dogadaliśmy się, zostałam w Sośnicy, ale tam to była już tylko kwestia czasu.
Rozmawiamy przy okazji Meczu Gwiazd. Jak oceniasz ten pomysł. Mówisz o kryzysie żeńskiej piłki. Jest to chyba sposób na jej popularyzację. Powinny jednak grać zdecydowanie najlepsze zawodniczki, a różnie z tym jest tu, w Nowym Sączu...
- Sam pomysł zorganizowania meczu jest naprawdę super. Tym bardziej, że pamiętam, jak to było te 10 lat temu (w 1999 roku w Lublinie - dod. red.). Wtedy miałam szansę zaistnieć przy Ali Główczak. Patrzyłam w nią jak w obrazek. Naprawdę czułam się wyróżniona. Nie chciałabym, żeby to ktoś źle odebrał, ale ważny jest głos trenerów, ważny jest głos tych, którzy cały czas zajmują się sportem, a nie patrzą tylko przez pryzmat mniej lub bardziej udanych ostatnich meczów. Ja mecz gwiazd wyobrażałam sobie właśnie w ten sposób, choć na początku myślałam, że zagrają zawodniczki, które w minionym właśnie sezonie spędziły na boisku najwięcej minut, rzucały bramki, były filarami zespołów w swoich klubach. Nie było powiedziane, że to jest mecz gwiazd dziesięciolecia tylko mecz gwiazd po tym sezonie. Była wpadka z łamaniem kodów w głosowaniu przez jakiegoś zagorzałego kibica. Ale tak nie może być, przecież to nie tylko zabawa. My, wyróżnione, podchodziłyśmy do tego poważnie. Nie można głosować na zawodniczkę, bo jest ładna. Trzeba brać pod uwagę jej boiskowe umiejętności. Moim zdaniem to była dobra decyzja, że trenerzy wybierali tą drugą siódemkę, bo ja nie wyobrażam sobie „meczu gwiazd” bez Asi Obrusiewicz. Dla mnie nie pojęte było to, że tak mogłoby się stać. Jednak takie mecze muszą być organizowane, ponieważ należy promować piłkę ręczną. Jest mnóstwo miejsc w Polsce, w których nie ma ekstraklasy, a takie spotkania są dla nich, także młodych zawodniczek, które skądś wzorce muszą czerpać.
Jeśli już jednak te zawodniczki zostały wybrane to powinny się pojawić i podziękować kibicom za ten sezon, pokazać się...
- Tak, ale to już jest indywidualna sprawa każdej z zawodniczek. Tutaj nie ma dzieci, więc odpowiedzialność zaprezentowania się tutaj spoczywa na nich. Zdarzało się, że dziewczyny zaplanowały sobie coś już wcześniej i to jest usprawiedliwione.
Iwona Łącz. Zawodniczka, która rozegrała kilkaset meczów w ekstraklasie, 185 razy wystąpiła w reprezentacji Polski a tak naprawdę nie osiągnęła większych sukcesów. Dwa srebrne medale z Sośnicą Gliwice, w poprzednim sezonie wywalczony Puchar Polski z Politechniką Koszalińską. Czujesz się spełniona jako zawodniczka?
- Ambicje są ambicjami, człowiek zawsze ma duże. Każdy jest kowalem własnego losu. Zdaję sobie sprawę, że wiele mogło się zmienić, kiedy dostałam dwie najważniejsze propozycje. Jedną z Sośnicy, druga z Lublina. Obie w tym samym czasie. To było rozdroże, na którym się wtedy znalazłam. Wybrałam jakąś drogę. Na początku wydawało się, że podjęta decyzja była dobra - zdobyłyśmy dwa wicemistrzostwa Polski. Jednak dla rozwoju kariery powinnam wtedy zmienić klub. Jednak na pewno nie żałuję. Postanowiłam być blisko rodziny, bo to ona w najtrudniejszych momentach jest podporą. Pomaga realizować moje marzenia, bo grając w piłkę ręczną się je spełnia. Kiedyś usłyszałam, że wchodząc na boisko człowiek jest wolny i o wszystkim zapomina, nie ma problemów, tylko oddaje się wszystkiemu, co może w danej chwili zrobić. I ja według tego działam.
Czy widzisz obecnie wśród zawodniczek grających kogoś, kto mógłby zająć Twoje miejsce?
- Ile ich jest... Magda Chemicz, której nie wiem dlaczego tutaj (w Nowym Sączu - dod. red.) nie ma. To jest dla mnie zagadka numer jeden. Jest Kowal (Beata Kowalczyk - dod. red.) na którą trzeba stawiać, jest Iza Czarna, jest Ryba (Małgorzata Sadowska - dod. red.). Później, i to jest prawda, jest taki okres słabszych roczników. Ale teraz one wchodzą do gry. Tylko trzeba z tymi dziewczynami pracować, bo mają szansę. Ale cały czas muszą być doskonalone, bo bez treningu nie da się nigdzie zajść, tym bardziej na tej pozycji, wszystko idzie do przodu. Myślę, że trenerzy też pod tym kątem powinni się szkolić. Nie z tych starych książek z lat 60-tych (myślę o bramce). Tylko też niech szukają tych kierunków skandynawskich, duńskich, niemieckich czy francuskich.
Jeżeli zdecydujesz się zakończyć karierę, na co wiele wskazuje, to co będziesz robiła?
- Na pewno chciałabym tak delikatnie przejść na tę drugą stronę. Jest kilka pomysłów. Można prowadzić trening z bramkarkami, bo chciałabym najpierw od tego zacząć. Nie chciałabym się rzucać na głębokie wody z jakimiś zespołami tym bardziej, że jeszcze praktycznie studia są w realizacji. Sądzę, że jako trenerka bramkarek miałabym coś do przekazania i myślę, że nawet ciągnie mnie do tego, żeby czegoś takiego się podjąć.
Może przy kadrze. Można by wykorzystać Twój autorytet...
- W tej chwili jest tak, że moje życie jest trochę do góry nogami i ja muszę sobie to wszystko poukładać, ale na pewno nie będę od tego uciekać. Będę takiego kontaktu szukać.