Mateusz Piechowski: Chciałbym, by kibice znowu w nas uwierzyli

WP SportoweFakty / Szymon Łabiński / Na zdjęciu: Mateusz Piechowski (z prawej)
WP SportoweFakty / Szymon Łabiński / Na zdjęciu: Mateusz Piechowski (z prawej)

To najmilsza niespodzianka 2019 roku w polskiej piłce ręcznej. Orlen Wisła Płock dokonała niemożliwego, z nawiązka odrobiła cztery bramki straty i zagra w najlepszej "16" Ligi Mistrzów. - Dopiero to do nas dochodzi - mówi Mateusz Piechowski.

Marcin Górczyński,WP SportoweFakty: Uwierzyliście w awans, czy jeszcze trzeba was uszczypnąć? 

Mateusz Piechowski, obrotowy Orlenu Wisły Płock: To było coś tak mało prawdopodobnego, że sukces nie docierał do mnie nawet dzień po spotkaniu. Dopiero zdaję sobie sprawę z awansu. Zresztą każdy z nas ma podobne odczucia.

Po pierwszym meczu, przegranym 22:26, wydawało się, że pojedziecie na rewanż jak na ścięcie. Co najwyżej, by obronić honor.  

Na pewno pojawiały się myśli, że jedziemy do Danii głównie po to, by pokazać się z jak najlepszej strony i honorowo pożegnać się z rozgrywkami. Trener twierdził jednak, że nie wszystko stracone, zwracał uwagę na niektóre elementy i przekonywał nas, że szansa pozostała. Mieliśmy określone zadanie - musieliśmy postawić własne zasady i zrealizować jego taktykę. Jeśli którykolwiek element by nie wypalił, to na pewno byśmy odpadli. Szczególnie mając bagaż czterech bramek z Płocka. Zakładaliśmy, że do 45. minucie będziemy grać jak równy z równym, potem odetniemy Sebastiana Skubego indywidualnym kryciem. Nikt nie dawał nam gwarancji, że to się powiedzie, ale chcieliśmy walczyć o każda piłkę w tym spotkaniu. Na starcie strata czterech trafień, fatalne statystyki w Płocku, naprzeciwko drużyna, która rzuca średnio 32 bramki na mecz. Wiedzieliśmy, że musimy to zredukować, jeżeli mamy nadzieje chociaż na wyrównaną walkę.

ZOBACZ WIDEO Wielkie emocje w Neapolu, dwie czerwone kartki i rzut karny! Juventus pokonał Napoli [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

A tu niespodzianka, pozwoliliście sobie rzucić tylko pięć goli po przerwie, byliście jak w transie. 

Koło 45. minuty spojrzeliśmy na tablicę i zorientowaliśmy się, że prowadzimy trzema bramkami. Niektórzy nie dowierzali, ale może to lepiej, nie czuliśmy presji. Generalnie podeszliśmy do spotkania bez wielkiego ciśnienia. W takich sytuacjach radzimy sobie chyba jednak lepiej niż z pozycji faworyta.

Po 13. minutach dostaliście jak obuchem przez głowę. Dwie czerwone kartki w kilkadziesiąt minut. Przez moment straciliście resztki nadziei na awans?

Te dwa wykluczenia w kilkanaście sekund to ponoć rekord Ligi Mistrzów. Nie było jeszcze zawieszonego Renato Sulicia, więc jechaliśmy tam z założeniem, że czeka nas ekstremalnie ciężkie zadanie. Akurat z pierwszą czerwoną kartką dla Dana mocno bym dyskutował, moim zdaniem zasłużył co najwyżej na dwie minuty kary. Pamiętaliśmy z pierwszego meczu, że sędziowie pozwalają na wiele, sami to odczuliśmy, więc chcieliśmy zaostrzyć grę w obronie. Skończyło się źle, ale wykluczenia wywołały w nas jeszcze większą agresję, obudziły jakieś ukryte pokłady energii. Adam Morawski robił to, co do niego należało, a nawet więcej. Na każda bramkę przeciwnik musiał solidnie zapracować, pomagaliśmy w obronie i wszystko zagrało jak należy. Zaczęliśmy rozmawiać, lepiej się komunikowaliśmy i nawet nie odczuliśmy tych braków, bo w końcu zagraliśmy na miarę naszych możliwości. Wiedzieliśmy, że jesteśmy na fali, uniknęliśmy przestoju jak w pierwszym meczu. Byliśmy drużyną, a to klucz do sukcesu.

Kiedy pomyśleliście, że awans jest naprawdę realny? Po 45. minutach, gdy wyszliście na czterobramkowe prowadzenie? Po fenomenalnych paradach Adama Morawskiego?

Paradoksalnie, nawet nie patrzyliśmy na wynik. Przy prowadzeniu 5-6 bramkami nie zadrżały nam ręce, jakbyśmy nie przejmowaliśmy losami dwumeczu. Po graczach Bjerringbro było za to widać, że nic im się nie układa. Zrobili się nerwowi, nie wiedzieli, co robić. W pośpiechu oddawali sobie piłkę, podejmowali złe decyzje. Takie było założenie - zmusić ich do nieprzygotowanych rzutów.

Dla pana był to jeden z najważniejszych meczów w karierze? Igor Źabić kontuzjowany, Renato Sulić zawieszony, cały ciężar na trzecim obrotowym, który grał najmniej w tym sezonie. Nie brakuje głosów, że zdał pan egzamin. 

Nie czuję się jakimś bohaterem, to przed Adamem Morawski czapki z głów. Po prostu jestem z siebie zadowolony, usłyszałem ciepłe słowa od kolegów. Zresztą ze świetnej strony pokazali się też inni zawodnicy, którzy rzadziej wychodzili na parkiet. Ziga Mlakar zagrał chyba najlepszy mecz w Płocku. Tomek Gębala po powrocie dostawał po kilka minut. Tym razem odpalił, pociągnął zespół w ataku i obronie. Po kontuzji kolana miał się dopiero wdrażać, a tu występ na najwyższym obrotach. Każdy z nas pokazał, że nie bez powodu jest zawodnikiem Wisły. Nawet trzeci gracz w kolejce, tak jak mówiło się o mnie, może udźwignąć ciężar.

Płock chyba potrzebował takiego sukcesu. 

Na pewno. Po raz pierwszy w historii klubu wygraliśmy w Danii, po trzech latach awansowaliśmy do fazy TOP 16. Kibice czekali na nas pod halą do późnego wieczora, by nam podziękować. Mam nadzieję, że ten sukces napędzi wszystko od nowa, przyciągnie widzów na trybuny. Tego nam brakowało. Chciałbym, by kibice znowu w nas uwierzyli. Jeszcze 3-4 lata temu, nawet na spotkaniach ligowych, pojawiało się mnóstwo osób. Pamiętam, że wchodząc na parkiet, nie tylko w Lidze Mistrzów, miałem ciarki na plecach.

To może się udać, bo pod halą witała was naprawdę duża grupka. 

Absolutnie nie spodziewaliśmy się, że spontanicznie przywita nas tyle osób, i to bardzo dobrze zorganizowanych. Zrobiło to na nas ogromne wrażenie. Na Bjerringbro świat się nie kończy, zrobimy wszystko, by przygotować się na Pick Szeged. Potrafiliśmy z nimi wygrać, więc wszystko jest możliwe. Chcemy udowodnić, że sukces w Danii nie był przypadkiem.

Źródło artykułu: