O projekcie mówiono od dłuższego czasu, poszukiwano tylko odważnych, którzy wzięliby testy na siebie. Pionierami chcieli zostać Duńczycy, ale bardzo przejechali się na tym pomyśle (ZOBACZ).
Wystarczył miesiąc, by władze klubów solidarnie podjęły decyzję o rezygnacji z pilotażowego programu. Powód? Mnóstwo nieporozumień, zawiłe zasady i przeciągająca się w nieskończoność wideoweryfikacja.
W teorii plan był prosty - każdy trener miał prawo poprosić o jedną analizę wideo. Jeśli jego drużyna jest w posiadaniu piłki i nie ma racji, to traci przerwę na żądanie. Jeżeli przeciwnik rozprowadza akcję, a wniosek jest bezzasadny, to sędziowie dyktują rzut karny. Regulamin okazał się jednak bardziej skomplikowany - co w wypadku, gdy szkoleniowiec wykorzysta wszystkie przerwy?
ZOBACZ: Pierwszy Japończyk w Superlidze!
To tylko jeden z powodów zamieszania. Gubili się nawet... sędziowie. Zdaniem ekspertów i zawodników, wypaczali w ten sposób wyniki spotkań. Ich decyzje podlegały publicznej ocenie, bo VAR był dostępny jedynie w spotkaniach transmitowanych na żywo. Po kilku niefortunnych werdyktach kluby powiedziały dość i podziękowała za nowinkę na ponad miesiąc przed zaplanowaną analizą wstępną.
Wideoweryfikacja jest możliwa w imprezach mistrzowskich, ale jedynie na wniosek pary sędziowskiej i delegata.
ZOBACZ WIDEO: ME siatkarzy. Polska - Niemcy. Heynen wzorowo rozpracował rywali. "Książeczka Vitala była przeogromna"