Mistrzostwa świata za ponad pół roku, do rozegrania góra cztery mecze eliminacyjne. Wystarczyłyby dwa tygodnie i po sprawie, nikt by nie biadolił, że ograbiono go z marzeń. Co robi EHF? Odwołuje eliminacje ze strachu przed koronawirusem (CZYTAJ), przeciwnikiem niezwykle podstępnym i nieprzewidywalnym, który jednak prawdopodobnie będzie nam towarzyszyć do końca roku. Albo i dłużej. Z którym trzeba nauczyć się żyć.
Wiadomo, EHF ma dużo na swoją obronę, troszczy się o bezpieczeństwo zawodników i całych sztabów, nie zamierza przepełniać kalendarza. Chociaż bardziej wygląda na to, że władze piłki ręcznej schowały głowę w piasek, nawet nie siliły się na jakiekolwiek alternatywy, po prostu wybrały najwygodniejsze rozwiązanie.
Idąc tym tropem, pod dużym znakiem zapytania stoi cała Liga Mistrzów w sezonie 2019/20. Skoro zrezygnowano w ogóle z dwóch zagranicznych wypadów, to jak dopuścić do serii podróży po Europie? Ciekawe, czy EHF działałaby tak raptownie, gdyby wielcy europejskiej piłki ręcznej zupełnie zawalili mistrzostwa Europy (to na ich podstawie wybrano uczestników MŚ 2021). A tak popsioczą, pojęczą, a karawana pojedzie dalej, bo poważnych graczy nie zabraknie.
ZOBACZ WIDEO: Reprezentantka Polski była podejrzana o zarażenie koronawirusem. "Wszystko wyglądało jak z jakiegoś horroru"
Może ta decyzja tak by nie bolała, gdyby nie korzystne losowanie. Inaczej podchodzilibyśmy do dwumeczów z Francuzami, inaczej do spotkań z Białorusinami, bodaj jedyną europejską drużyną z szeroko pojętej czołówki, której Polacy regularnie potrafili się postawić. W ciągu trzech ostatnich lat dwie nieznaczne porażki i zwycięstwo. Jeśli wskazywać wymarzonego rywala w kwalifikacjach, to padłoby chyba własnie na Białorusinów.
Polacy sami sobie zgotowali taki los przeciętnymi czy wręcz słabymi wynikami w ostatnich latach. Z drugiej strony ostatnie mistrzostwa Europy, choć zakończone bez punktów, dawały jakąkolwiek iskierkę nadziei na przyszłość. Coraz więcej obiecujących graczy, powolne, ale stopniowe postępy. Aż tu nagle obuchem przez głowę. Cały wysiłek ostatnich miesięcy jak krew w piach.
Decyzja boli tym bardziej, że Polacy rzadko ścierają się z najlepszymi w Europie. Nawet dwumecze z Litwinami w prekwalifikacjach, a potem ewentualne starcia z Białorusinami byłyby cennym doświadczeniem dla kadry na dorobku. Co gorsze, to może być dopiero wierzchołek góry lodowej.
W czerwcu losowanie el. ME 2022. Polacy w trzecim koszyku, co oznacza, że będą musieli pokonać przynajmniej jednego solidnego przeciwnika, by wejść do turnieju. Tym razem nie prześlizgną się psim swędem po remisie z Kosowem i porażce z Izraelem. Druga nieobecność z rzędu w wielkiej imprezie to niestety realny scenariusz. I nagle nadejdą MŚ 2023, organizowane razem ze Szwedami. Trzy lata po ostatnim meczu w imprezie mistrzowskiej. Nie chcę być złym prorokiem, ale taki scenariusz wieściłby raczej katastrofę niż jakikolwiek sukces.
Nawet nie chodzi o samo zbieranie doświadczenia. Piłka ręczna już dawno, po igrzyskach w Rio de Janeiro, wyszła z mody. Nie ma wyników, nie ma zainteresowania, sponsorzy mniej garną się do sportu. Właśnie przy okazji imprez mistrzowskich szczypiorniści mogli ponownie zaistnieć w świadomości kibiców.
Jak mawiał trener Michał Probierz, teraz tylko strzelić sobie whisky. Bo co innego zostaje.
Albo liczyć na dziką kartę. W domyśle na szerokie kontakty prezesa Andrzeja Kraśnickiego.