Snowboardcross wszedł do programu igrzysk w 2006 r. w Turynie. Zuzanna Smykała w tym samym roku rozpoczęła przygodę ze snowboardem. Początkowo próbowała freestyle'u, jeździła w slalomie i slalomie równoległym. Na snowboardcross postawiła kilka lat później. Na Uniwersjadzie w 2013 r. zdobyła brązowy medal. Rok później była blisko wyjazdu na igrzyska do Soczi, ale ostatecznie musiała obejść się smakiem. Chorzowianka zdobyła wówczas inne doświadczenie, komentując olimpijskie zawody w TVP.
W tym sezonie już nikt i nic nie przeszkodziły 28-latce w wywalczeniu olimpijskiej kwalifikacji. Od początku sezonu zbierała punkty w Pucharze Świata (najwyższe miejsce - 17. - zajęła we francuskim Val Thorens), a pod koniec stycznia postawiła kropkę nad "i" na zawodach w tureckim Erzurum. Zawodniczka AZS AWF Katowice zajmuje obecnie 27. miejsce w PŚ. W Pjongczangu o medale w tej konkurencji (16.02.) powalczy trzydzieści zawodniczek z trzynastu krajów.
Michał Fabian, WP SportoweFakty: Cofnijmy się o cztery lata. Do startu w Soczi zabrakło pani bardzo niewiele. Co pani wtedy czuła?
Zuzanna Smykała: Rozczarowanie. Wprawdzie zdawałam sobie sprawę, że będzie mi ciężko się zakwalifikować, ale do końca, do ostatnich zawodów, walczyłam o zrobienie limitu. Moja sytuacja była trochę bardziej skomplikowana niż teraz. Byłam świeżo po kontuzji, całe przygotowania miałam przez to utrudnione, moja forma była niższa. Niestety zabrakło jednego miejsca. Byłam pierwsza na liście rezerwowej. Do końca wierzyłam w to, że się uda, ale niestety się nie udało. Oglądałam igrzyska z drugiej strony.
Wtedy powiedziała pani sobie: za cztery lata nie może mnie zabraknąć na igrzyskach?
To był trochę kopniak. Ta sytuacja zmotywowała mnie, żeby walczyć. Do końca wtedy jeszcze nie wiedziałam, co będzie za cztery lata, czy będę jeździć, w jakiej będę formie. Później jednak skupiałam się na tym, by być jeszcze lepszą i żeby następnym razem się udało. Przez cały poprzedni sezon, a także w tym sezonie - do końca stycznia - trwał okres kwalifikacji. Regularnie punktowałam w Pucharze Świata. Pozwoliło mi to na zrobienie kwalifikacji. Miejsca na igrzyskach byłam już raczej pewna przed świętami, po trzech zawodach PŚ, ale z drugiej strony wolałam być bardzo ostrożna. Nikomu nie mówiłam, że jadę. Nie chciałam tak myśleć, bo wiedziałam, że wszystko się może zdarzyć. Matematycznej szansy na to, żebym wypadła poza "trzydziestkę", nie było, ale wiadomo, że nasz sport jest bardzo ekstremalny, ryzykowny i kontuzje się niestety zdarzają. Do końca bałam się, że coś się wydarzy. Na szczęście nie wydarzyło.
Snowboardcross nazywany jest najbardziej widowiskową konkurencją snowboardową.
Z kilku powodów. Po pierwsze, duża prędkość, nawet do 80 km/h. Po drugie, przeszkody. Zdarzają się loty po 20-parę metrów. Trasa w Pjongczangu też taka będzie. Bardzo dużo czasu będziemy spędzać w locie. Ścigamy się ramię w ramię z innymi zawodnikami, na jednym torze. Przeważnie w szóstkach, czasami w czwórkach. Wszystko się może zdarzyć. Błędy innych zawodników, upadki, wyprzedzanie. Do ostatniego skoku nie można być pewnym kolejności na mecie.
Wspomniała pani o kontuzjach. Pani także nie ominęły.
Miałam dwa razy zerwane więzadło krzyżowe i uszkodzone łąkotki. Przeszłam dwa zabiegi operacyjne w odstępie bodajże czterech lat. Powrót po takiej kontuzji niestety trochę trwa, zanim dojdzie się do sprawności fizycznej i psychicznej. Czasami występują po tym blokady. Kontuzje są niestety wliczone w nasz sport, a w naszą konkurencję szczególnie. Ciężko znaleźć zawodnika snowboardcrossu na poziomie Pucharu Świata, który nie miał żadnej kontuzji. Zerwane więzadła krzyżowe to u nas niestety standard.
W którym momencie dochodzi do tego urazu?
Najczęściej przy lądowaniu, gdy jest duże obciążenie na deskę. Nie wytrzymują stawy. Często przez jakieś niedoloty, lądowanie na płaskim lub przelecenie skoczni. Tak też było w moim przypadku. Za pierwszym razem - to było jeszcze na zawodach juniorskich - skocznia była źle przygotowana. Przeleciałam ją, kolano uciekło w bok, nie wytrzymując tego obciążenia. Później zaś, na Pucharze Świata, skocznia miała bardzo dużo płaskiego. Nie nabrałam odpowiedniej prędkości i nie doleciałam, zrywając więzadła po raz drugi, na szczęście w tym samym kolanie.
W ostatnich latach udało się pani uniknąć poważnych urazów?
Tak, zdarzały się tylko drobniejsze kontuzje, głównie skręcenia kostki. No i raz doznałam wstrząśnienia mózgu. Film mi się urwał (śmiech).
Jak cel stawia sobie pani przed startem w Pjongczangu?
Dla mnie sam fakt, że znalazłam się w trzydziestce najlepszych dziewczyn na świecie, już jest sukcesem. Nie ma słabych, wszystkie są mocne. Będę walczyć o to, by zjechać jak najlepiej, jak najszybciej. A wynik pokaże, jak to będzie wyglądać.
Przed występem na igrzyskach sportowiec najczęściej słyszy pytanie o medal.
Na pewno będzie bardzo ciężko zająć jakieś wysokie miejsce, ale szanse ma każdy, wszystko się może zdarzyć. Nie mierzę w jakieś konkretne miejsca. Zobaczę, jak będę się czuła po treningu, jak będę sobie radziła na olimpijskim torze. Jest on wyjątkowo długi i trudny. W tym sezonie nie mieliśmy okazji na takich pojeździć. Z powodu problemów ze śniegiem trasy na zawodach były raczej krótkie.
Tor w Phoenix Snow Park znała pani przed przylotem do Korei Południowej tylko z internetu i opowieści innych?
Niestety nie miałam okazji na nim startować. Dwa lata temu była tam próba przedolimpijska, zawody Pucharu Świata. Nie udało mi się pojechać ze względów finansowych. Startował tam tylko Mateusz Ligocki, i to właściwie na własny koszt. Nie było pieniędzy w związku, żeby tam pojechać.
Co jest najtrudniejszym elementem olimpijskiego toru?
Start, który wygląda dość ciekawie. To jakaś nowość, wymysł. Brama startowa jest zbudowana na platformie na wysokości 4 metrów. Wychodzi się z bramy i skacze w dół. W przepaść. Lądowanie, a potem od razu podjazd pod taką konkretną ścianę, na którą trzeba wskoczyć. Czeka nas więc dość trudne zadanie. Z tego powodu trenowałam przed igrzyskami przez trzy dni w Austrii, gdzie zbudowano taką sekcję startową. To była dobra decyzja.
Zuzanna Smykała miała już okazję zapoznać się z olimpijską areną
Czy to właśnie start jest kluczowy w snowboardcrossie?
To zależy od toru. Od jego długości i od przeszkód. Często jest tak, że start ma bardzo duże znaczenie. Bywa jednak i tak, że zawodnicy, którzy są na starcie ostatni, potrafią dogonić i wyprzedzić rywali. Z ostatniego miejsca awansować na pierwsze. Myślę, że w Pjongczangu będzie gdzie wyprzedzać. Trasa jest szeroka, trochę skrętów, band. Powinno być dużo przetasowań.
Zanim zawodniczki staną do rywalizacji ramię w ramię, najpierw odbędą się kwalifikacje.
Kwalifikacje jeździ się pojedynczo, na czas. Są dwa przejazdy, zaliczany jest lepszy rezultat. Z trzydziestki zawodniczek do finałów awansują prawdopodobnie 24. Prawdopodobnie, bo dokładnego planu zawodów jeszcze nie znam. W Soczi, ze względów pogodowych, kwalifikacje w ogóle nie zostały rozegrane. Zawodnicy byli rozstawieni w finale po punktach rankingowych. Mam nadzieję, że w Pjongczangu kwalifikacje się odbędą i do finału przejdą 24 zawodniczki. W Pucharze Świata jest różnie. W tym sezonie - ze względu na warunki atmosferyczne: mało śniegu i brak możliwości zbudowania szerszych torów - do finału awans uzyskiwało tylko 16 kobiet. Od ćwierćfinałów startowało się czwórkami. Szkoda, że nie było okazji pościgać się w szóstkach.
Kto będzie faworytem w walce o medale w snowboardcrossie?
Czeszka Eva Samkova, z którą stałam na podium Uniwersjady w 2013 r. (Polka była trzecia, Czeszka wygrała - przyp. red.). Włoszka Michela Moioli, liderka Pucharu Świata, która na pewno będzie w doskonałej formie. Oprócz tego Amerykanki, Kanadyjki, Francuzki.
Zobacz finał Uniwersjady z 2013 r. - Samkova i Smykała stanęły na podium (od 1:45)
Na igrzyskach towarzyszy pani tylko jeden trener Mariusz Kufel. W porównaniu z przedstawicielami innych dyscyplin sztab wygląda dość ubogo.
Niestety. Na pewno jest to dla nas utrudnienie, bo przydałby się drugi trener. Ciężko jest jednej osobie ogarnąć to wszystko. Trener Mariusz Kufel ma dwie opcje. Pierwsza - może stanąć w połowie trasy i przekazywać nam przez radio, jak jedzie reszta zawodniczek. To są dla nas bardzo ważne informacje. Na bieżąco trener mówi, jaką linią jechać, czy się wybijać na skoczni, czy "tłumić". Takie informacje zapobiegają także kontuzjom. Druga opcja - trener stanie na starcie i będzie przygotowywać deski. U nas jest bardzo ważne smarowanie, przygotowywanie sprzętu. Trzeba to robić praktycznie po każdym przejeździe.
Trener się nie rozdwoi. Co w tej sytuacji?
Być może będziemy mieć jakąś pomoc ze strony innych ekip, na przykład alpejczyków. Mam nadzieję, że nawiąże się współpraca między teamami i sobie poradzimy. Jest to jednak dla nas dodatkowy stres.
Od 2014 r. snowboard trafił pod skrzydła Polskiego Związku Narciarskiego. Czujecie się traktowani po macoszemu?
Wiadomo, że w PZN na pierwszym miejscu są skoki narciarskie, my jesteśmy niestety trochę na uboczu. Ale nie ma co narzekać.
Czy z uprawiania snowboardu można się utrzymać?
Niestety nie da się. Zawodnicy żyją przeważnie ze stypendiów, ale nie są one wysokie. Na wszystko nie starcza. Nie ma też opcji, żeby się gdzieś zatrudnić czy sobie dorabiać. Jeśli chcemy być najlepsi, osiągać najlepsze wyniki, musimy być cały czas w treningu. To jest niestety duży problem. W innych krajach wygląda to lepiej, ponieważ zawodnicy trafiają do służb mundurowych. Włoch, Francja, Austria, Szwajcar, Niemcy - wszyscy snowboardziści są w armii. To na pewno ułatwia im przygotowanie do zawodów, mają z tego tytułu dochód. W Polsce musimy liczyć na indywidualnych sponsorów, ale o to też jest ciężko.
ZOBACZ WIDEO: Adam Małysz: Wkładam na siebie, ile tylko mogę, ale twarz totalnie mi odmarzała
A premie w Pucharze Świata?
Nagrody finansowe w zawodach są tylko dla pierwszej dziesiątki. Za pierwsze miejsce to ok. 9000 euro, ale później spada to bardzo szybko. Za dziesiąte miejsce - 200 euro.
Trudno to w ogóle zestawić z zarobkami np. piłkarzy.
Dokładnie. W ostatniej lidze są większe pieniądze niż u nas na poziomie Pucharu Świata (śmiech).
Napisała pani pracę magisterską pt. "Przyczyny zakończenia kariery sportowej snowboardzistów". Główny powód nasuwa się sam…
Niestety, zawodnicy często kończą karierę zbyt wcześnie przez względy finansowe. To jest dla nas duże utrudnienie, bo jednak na tym poziomie nie można powiedzieć, że sport to zdrowie. Może rekreacja to zdrowie. Ryzykujemy bardzo, a nie mamy z tego niestety za wiele. Trochę nas to boli.
16 lutego spełni pani olimpijskie marzenie. Pjongczang będzie ukoronowaniem kariery, czy może pani myśli sięgają np. startu w Pekinie w 2022 roku?
Pekin to na razie dość odległy termin. Nie mówię "nie", wiele zależy od wyniku w Pjongczangu i od reszty startów w tym sezonie, a także od finansowania. Na pewno przyszły sezon chciałabym jeszcze przejeździć. Będą rozgrywane mistrzostwa świata, mam nadzieję, że moje wyniki i forma pozwolą na to, żeby się na nich dobrze zaprezentować. Nie chcę jednak mówić, że będzie to mój ostatni sezon. Teraz, przed igrzyskami, ciężko mi się na ten temat wypowiadać. Na pewno w przyszłości będę chciała być blisko sportu. Może wystartuję w jakiejś innej dyscyplinie?
Surfing i kolarstwo. Te dyscypliny widnieją w pani notce na stronie igrzysk olimpijskich w rubryce "hobby".
Surfing to chyba najtrudniejszy sport, jaki kiedykolwiek próbowałam. Natomiast w rower rzeczywiście się trochę "wkręciłam". Nie dość, że jest to dobry trening pod snowboard, to sprawia mi to ogromną frajdę. Być może więc pójdę w tę stronę.
Może przejdzie pani do historii jako uczestniczka nie tylko zimowych, ale także letnich igrzysk?
Mówi pan to samo co mój fizjoterapeuta! Byłam u niego tuż przed wylotem do Korei, zaczął mnie namawiać na BMX. Twierdzi, że wspaniale bym się do tego nadawała. Powiedział mi, że skoro tak lubię jeździć na rowerze, to na takim małym rowerku musiałabym tylko szybko kręcić nogami.
Czyli po Pjongczangu kolarstwo BMX na igrzyskach w Tokio?
2020 rok, mało czasu… Musiałabym się bardzo spiąć w dwa lata (śmiech).