Kiedyś żyło się łatwiej. Bez internetu, bez telewizji. Wyników zawodów sportowych trzeba było nasłuchiwać w radiu, albo czekać do poniedziałkowej prasy. Czasy się jednak zmieniają. Dziś mamy transmisje nawet z serii treningowych. W sieci czy mediach społecznościowych można zobaczyć materiały zza kulis.
Skoki też się zmieniły. Kiedyś zawodnicy zjeżdżali z belki startowej bez świadomości, że wiatr na dole skoczni jest porywisty, że na buli wieje im pod narty, a przy lądowaniu mają podmuchy w plecy. Przez to wyniki konkursów były loteryjne. Taki urok sportu, ale też i jego piękno. Na podobne zjawiska narażony jest każdy sport, który rozgrywany jest na świeżym powietrzu. Żużlowcy czasem muszą jechać w strugach deszczu, co nie wszystkim odpowiada. Piłkarze muszą kopać w piłkę na murawie wyniszczonej opadami czy słońcem, przez co walory tracą ci, którzy słyną ze świetnej techniki. I tak dalej, i tak dalej.
W skokach w końcu pojawiły się mierniki siły wiatru. Dzięki temu trenerzy, jak i kibice przed telewizorami, wiedzieli jakie warunki panują na skoczni. Aż zaczęły pojawiać się przerwy w konkursach. A to czekanie aż wiatr umilknie. Ci, którzy zaczęli obserwować Puchar Świata wraz z sukcesami Adama Małysza, doskonale w pamięci mają ten najgorszy wariant. Gdy ktoś oddawał daleki skok i jury konkursu decydowało się na zmianę belki. Nagle okazywało się, że część skoczków jeszcze raz musiała wjeżdżać na górę skoczni i powtarzać swoją próbę. Przeciągało to konkursy, nie wpływało pozytywnie na telewizyjną atrakcyjność produktu o nazwie skoki narciarskie.
Aż w końcu wymyślono wspaniały przelicznik. Ma on rekompensować wpływ wiatru na skok danego zawodnika. System niby jest prosty. Gdy skoczek wychodzi z progu to zaczyna działać fotokomórka, która włącza odpowiednie czujniki. Są one odpowiedzialne za ok. 150 pomiarów. Na ich bazie wyliczana jest średnia siła wiatru. Dodając do tego odległość skoku, wiemy ile sportowiec stracił lub zyskał wskutek warunków pogodowych.
ZOBACZ WIDEO Michał Bugno z Pjongczangu: Wzruszająca ceremonia otwarcia igrzysk. Stała się symbolem marzenia o zjednoczeniu
Testy systemu rozpoczęły się w 2009 roku, a na dobre wprowadzono go po igrzyskach olimpijskich w Vancouver. Mija zatem osiem lat odkąd on funkcjonuje. Czy sprawił on, że skoki stały się mniej loteryjne? Nie. Najlepiej pokazał to sobotni konkurs w Pjongczangu. Jak to zwykle bywa, żonglowano belkami. Simon Ammann to wchodził na nią, to z niej schodził. Obrazki, jak organizatorzy nakładają na niego koc, przejdą do historii. Czy tak powinno się traktować czterokrotnego mistrza olimpijskiego? Nie, to była żenada. Innych skoczków też wypuszczano w fatalnych warunkach. W pierwszej serii na najgorsze trafił Dawid Kubacki, w drugiej Kamil Stoch miał jedne z gorszych. Czy system, który przecież miał pomagać w takich okolicznościach, zadziałał? Nie.
Najlepiej świadczą o tym słowa Małysza. - Na koniec puszczali skoki na siłę. Nie chcę mi się wierzyć, że trzech ostatnich zawodników miało takie same przeliczniki za wiatr. Albo się coś zacięło, albo coś jest nie tak - powiedział polski mistrz w rozmowie z TVP Sport.
I trudno mu nie przyznać racji. Odnoszę wrażenie, że odkąd mamy system przeliczników, jury stosuje wolną amerykankę. Kiedyś musiało się kilkukrotnie zastanowić nad zmianą belki startowej, bo oznaczało to konieczność powtarzania skoków innych zawodników. Dziś wystarczą dwie, trzy udane próby sportowców, by kolejni ruszali z niższej pozycji startowej. Bo przecież kolejni otrzymają odpowiednią rekompensatę punktową za dokonaną zmianę.
To samo tyczy się wiatru. Bo to nie tylko skoki w Pjongczangu były loteryjne. W Zakopanem w fatalnych warunkach wypuszczono do boju Stocha, w Willingen to samo zrobiono z Freitagiem. Za dużo tych przypadków. Może wpływ na to ma obowiązujący system? Bo zawsze można powiedzieć, że dany skoczek otrzymał rekompensatę za wiatr i nie powinien czuć się skrzywdzony? Nie wiem. Wiem jedno. Zaczynam tęsknić za czasami, gdy do obliczenia sumy punktów za skok zawodnika nie był potrzebny Nobel z fizyki.
Nie ma nic gorszego dla dyscypliny, niż sytuacja, w której fani zbytnio nie rozumieją zasad jej rozgrywania i wyników. Osoby odpowiedzialne za skoki narciarskie powinny o tym pamiętać.