Testy antydopingowe, których wyniki poznaliśmy podczas igrzysk w Rio de Janeiro, pogrążyły Adriana Zielińskiego. Okazało się, że polski sztangista stosował nandrolon, choć on sam na każdym kroku zapewnia, że nie sięgał po niedozwolone środki.
Komisja do Zwalczania Dopingu w Sporcie nie uwierzyła w zapewnienia mistrza olimpijskiego z Londynu. Konsekwencją była aż czteroletnia dyskwalifikacja, która w przypadku 27-latka może oznaczać koniec kariery. Zieliński początkowo był załamany, ale wygląda na to, że radzi sobie z tym coraz lepiej.
- Ludzie pytają, czy jestem załamany tym, co się wydarzyło w ostatnich miesiącach, ale odpowiadam, że śmiało spoglądam w lustro, bo robiłem wszystko tak, jak powinienem. Nie uważam, że popełniłem gdzieś błąd - mówi w "Przeglądzie Sportowym".
Zieliński odniósł się także do zarzutów, że w Rio wyglądał tak, jakby stosował zabronione środki. Wskazywał na to intensywny trądzik na twarzy. Polski sztangista ma jednak na to wytłumaczenie.
- Wiem, że wyglądałem jak po niezłej kuracji. Po igrzyskach poszedłem do dermatologa. Okazało się, że mam gronkowca. Podjąłem leczenie antybiotykiem, które trwa do dziś. Ludzie się z tego śmiali, ale nie życzę nikomu takiej choroby - podkreśla.
27-latek zdradził, że obecnie jego największym marzeniem jest zmniejszenie kary. Pozwoliłoby mu to wrócić do podnoszenia ciężarów.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: 50 kg na sztandze. Prawie tyle, ile waży Radwańska. Dała radę?