Drugi dzień etapu maratońskiego przebiegał bez przygód. Wszystko dlatego, że Rafał Sonik jechał spokojnie i nie próbował gonić rywali, którzy złapali wiatr w żagle. - Doskonale znam to zjawisko, kiedy zawodnicy, którzy nie mają szans na wynik końcowy, ścigają się na zabój w ostatnich etapach, żeby udowodnić sobie, swoim sponsorom, partnerom i kibicom, że są dobrzy. Pozwoliłem im się dzisiaj ścigać między sobą, bo mój cel jest zupełnie inny - mówił quadowiec.
[ad=rectangle]
Decyzji kapitana Poland National Team trudno się dziwić, bo najmniejszy błąd może mu odebrać marzenie i cel, na który pracował przez ostatnie siedem lat. Zwłaszcza, kiedy warunki nie sprzyjają rozwijaniu dużych prędkości. - Było straszne ryzyko. Można było ugrać kilka minut, a stracić godziny, albo jeszcze więcej. Jeździliśmy w górach, po bardzo wąskich półkach skalnych i nad głębokimi przepaściami. To po co miałem się tam wygłupiać? - pyta retorycznie.
Na całe szczęście środowy wypadek i uderzenie w skały nie pozostawiły dotkliwych śladów, ale nie ma też jeszcze mowy o pełnej sprawności. - Po tym "dzwonie" nie doszedłem jeszcze w pełni do siebie, więc tym bardziej muszę się oszczędzać, uważać i jechać ostrożniej.
Do mety w Buenos Aires pozostały już tylko dwa dni rywalizacji, ale organizatorzy zadbali o to, by zawodnicy nie mieli okazji choćby pomyśleć o chwili rozluźnienia. W piątek zaplanowano najdłuższy etap w historii południowoamerykańskich edycji tego rajdu - 1024 km, w tym niemal 300 km odcinka specjalnego. - Jeszcze nigdy nie pokonałem takiej odległości na quadzie za jednym razem, więc jestem bardzo ciekawy tego wyzwania - skomentował z uśmiechem Rafał Sonik.