Jarosław Kazberuk: Chciałbym przejechać Dakar na wodzie

Materiały prasowe
Materiały prasowe

Jarosław Kazberuk, jeden z najbardziej doświadczonych polskich kierowców w rajdach terenowych, opowiada w rozmowie z WP SportoweFakty o swoich sportowych celach oraz o sytuacji z Rajdu Dakaru, która o mały włos nie skończyła się tragicznie.

W tym artykule dowiesz się o:

Z Jarosławem Kazberukiem rozmawialiśmy przy okazji promocji książki "Rajd Dakar. Ludzie, przygoda, kulisy" autorstwa fotografa Jacka Boneckiego. W książce znajdują się wywiady z najlepszymi polskimi kierowcami rajdowymi oraz unikalne zdjęcia Boneckiego dzięki, którym czytelnik może spojrzeć na tę legendarną imprezę oczami rajdowców oraz członków zespołów.

WP SportoweFakty: Kupno Porsche 911, czarny pas w judo, start w Camel Trophy i w końcu na Dakarze. Każde marzenie udaje się panu zrealizować?

Jarosław Kazberuk: Moje wszystkie marzenia rodziły się w dzieciństwie. Już jako dzieciak miałem wielki apetyt, aby zobaczyć i poznać świat. Dorastałem na Podlasiu, wydaje mi się, że ludzie stamtąd mają większą determinację, aby realizować swoje marzenia. Kiedyś pod choinkę dostałem samochodzik-zabawkę Porsche 911 i już wtedy postanowiłem, że jak dorosnę, kupię go. Wtedy to było wariactwo, bo w tamtych czasach szczytem marzeń było posiadanie zastawy stołowej albo Wartburga. U nas w rodzinie w ogóle nie mieliśmy auta, więc marzenie o Porsche 911 kończyło się tak, że ludzie patrzyli na mnie z politowaniem.

Dopiął pan swego i został kierowcą testowym tego samochodu. Skąd więc wzięła się fascynacja sztukami walki?

Jak każdy chłopak byłem pod wrażeniem Bruce'a Lee, fascynowało mnie to, jak radził sobie z większymi od siebie opryszkami. Wybrałem judo i czarny pas był odległym celem, ale przyszedł nadspodziewanie szybko. Potrafiłem trenować trzy razy dziennie, dodatkowo ćwiczyłem z bratem, więc przy każdej okazji jeden chciał udowodnić drugiemu, że jest lepszy, przez co nawzajem się motywowaliśmy do treningów. Nasze bieganie na 10 km zawsze kończyło się sprintem, bo nikt nie chciał być drugi.

Ostatecznie poświęcił się pan sportom motorowym. Decydującym momentem był start Camel Trophy, rajdzie uznawanym za najtrudniejszą wyprawę offroadową na świecie?

Udział w Camel Trophy zrobił ze mnie prawdziwego faceta. Żeby się tam dostać i reprezentować Polskę, musiałem przejść eliminacje i pokonać aż 20 tysięcy chętnych. Pojechałem tam, jako chłopak, a z rajdu wróciłem jako mężczyzna. To była dobra szkoła życia, sprawdzenia samego siebie. Wiedziałam już, że właśnie tą drogą chcę podążać. Przejechałem kolejne 100 rajdów, aż w końcu wystartowałem w Rajdzie Dakar.

Jest jeszcze jakieś marzenie, którego pan nie spełnił? Co teraz jest celem numer 1?

- Mam taką półkę z marzeniami i co jakiś czas ściągam je z tej półki. Na pewno dużym moim marzeniem jest pojechać Dakar, ale już w innym miejscu. Ściganie w Ameryce Południowej trochę już wszystkim się znudziło. Chciałbym, żeby Dakar przeniósł się do Azji, może na południe Afryki lub nawet Australii, gdzie są fantastyczne tereny. Drugim takim celem jest przejechanie Dakaru na wodzie, czyli wzięcie udziału w najtrudniejszych regatach żeglarskich Sydney-Hobart.

W Rajdzie Dakar startował pan już ośmiokrotnie. Trzy razy w samochodzie i pięć w ciężarówce. Co zdecydowało, że ostatecznie postawił pan na "wagę ciężką" Dakaru?

- Po pierwszym Dakarze przejechanym kiepskim samochodem zamarzyłem o ciężarówce. Strasznie mi imponowały. Ciężarówki mogą przejechać praktycznie przez wszystko, poza tym jadąc takim potworem, można pomagać załogom samochodów, które bardzo często zakopują się w piasku i ich dalszy udział w Dakarze zależy tylko od tego, czy ktoś ich stamtąd wyciągnie. Jedno szarpnięcie ciężarówki i zakopane do połowy auto wyskakuje z piachu. Jazda kolosem ważącym 9 ton, o mocy powyżej 1200 KM, daje niesamowitą frajdę.

Hołowczyc, Kazberuk, Sonik, Małysz, Gryszczuk, Czachor – wywiady z najlepszymi polskimi kierowcami rajdowymi oraz unikalne zdjęcia Jacka Boneckiego w książce "Rajd Dakar. Ludzie, przygoda, kulisy"
Hołowczyc, Kazberuk, Sonik, Małysz, Gryszczuk, Czachor – wywiady z najlepszymi polskimi kierowcami rajdowymi oraz unikalne zdjęcia Jacka Boneckiego w książce "Rajd Dakar. Ludzie, przygoda, kulisy"

Zdarzało się, że pomagaliście też polskim załogom w tarapatach?

- Czasami zbaczaliśmy mocno z trasy, aby komuś pomóc. Pamiętam, jak w oddali widzieliśmy dwie zakopane polskie załogi. Podjechaliśmy do nich i pomogliśmy wydostać się z piasku. Ta, której pomogliśmy jako drugiej, miała pretensję, że nie pomogliśmy najpierw im, ale nie dało się wyciągnąć obu aut naraz. Startując w Dakarze, zawsze mamy taką filozofię, że jak możemy, to pomagamy.

Rajd Dakar uchodzi za najcięższy rajd świata. Co jest w nim najtrudniejszego?

- Dakar to piekło. Warunki, jakie panują na pustyni, temperatury przekraczające 50 stopni Celsjusza, a dodatkowo organizator wybiera najwredniejsze miejsca na świecie. W tym roku doszła jeszcze jazda na wysokości przekraczającej 4 tys. metrów n.p.m. Masakra.

Z powodu tej wysokości olbrzymie problemy miał Adam Małysz, który mówił, że były chwile, kiedy myślał, że głowa mu eksploduje.

- Po powrocie Adama do kraju rozmawialiśmy chyba z godzinę o tym, co się działo. Powiedział, że przeżył prawdziwy Dakar. Co chwilę musiał się zmagać z najróżniejszymi problemami. Stwierdził, że ten piąty dla niego Dakar był dużo trudniejszy niż pierwszy. Pomimo tylu trudności, powiedział mi: "Warto było coś takiego przeżyć". Adam pokazał charakter. Kiedy patrzę na to, co robi w rajdach terenowych, to ewidentnie widać jego profesjonalizm. Zmienił dyscyplinę, ale nie zmienił podejścia. Ma wszystkie cechy mistrza, który przez wiele lat poświęcał się temu, aby być najlepszy. To powoduje, że jak się za coś bierze, to osiąga sukces.

W pana karierze na Dakarze również nie brakowało momentów, które mogły skończyć się tragicznie.

- Zdarzały się sytuacje, w których oblewał mnie zimny pot. Jazda na centymetry, kiedy po obu stronach ma się urwisko do najprzyjemniejszych nie należy. O tych sytuacjach jednak szybko się zapomina. Sytuacja, którą zapamiętam na zawsze, zdarzyła się w górach, kiedy za kierownicą siedział akurat mój zespołowy kolega Robin Szustkowski, a ja obserwowałem jego jazdę z prawego fotela. Jechał dobrym tempem, ale do jednego zakrętu nie wyhamował wystarczająco. Wiedzieliśmy, że jak nie zmieści się w ten zakręt, to z nami koniec, bo prosto była 100-metrowa przepaść. Nie udało się skręcić i wystrzeliliśmy w przepaść. Tych kilka sekund to była wieczność, myślałem, że to koniec. Na szczęście okazało się, że kilka metrów niżej miejsca, w którym wypadliśmy, była skalna półka, na której ciężarówka osiadła. Musiał nad nami czuwać Anioł Stróż i to chyba nie jeden. Udało nam się przeżyć, pojechaliśmy dalej, ale przez dłuższą chwilę w kabinie panowała zupełna cisza. Nie pozwoliłem Robinowi wysiąść zza kierownicy, musiał jechać i poradzić sobie z tym, co się stało. To była dobra decyzja, Robin nie zablokował się, zostawił tę sytuację za sobą. Dopiero na mecie, wieczorem przy szklance whsiky przegadaliśmy sprawę i wszystko wyjaśniliśmy.

Jak reagują bliscy, kiedy jedzie pan na kolejny Dakar?

- Moja żona bardzo przeżywa ten czas. Czasami pojawiają się informacje z trasy o wypadku jakiejś załogi, ale nie wiadomo, kto to był. To są te momenty, w których przeżywa duży stres, ale powiedziała mi, że po tylu latach zdążyła się już trochę do tego przyzwyczaić. Mój 1,5-roczny synek jeszcze jest za mały, aby wiedzieć, gdzie jego tata jedzie, ale kiedy pojawiam się w telewizji, to mnie rozpoznaje i się cieszy.

Co jest więc takiego w Rajdzie Dakar, że człowiek rok po roku chce tam wracać i znów ryzykować swoje życie?

To najtrudniejszy i najbardziej prestiżowy rajd na świecie. Przejechałem setki rajdów i ciężko mi znaleźć podobny do Dakaru, on jest jedyny w swoim rodzaju. Ta magia, emocje przyciągają człowieka. Każdy facet, który kocha się ścigać, marzy o wystartowaniu w Dakarze.

Rozmawiał Maciej Rowiński

Komentarze (0)