Do Rio leciał bez wielkich oczekiwań, na mistrzostwach świata w Amsterdamie był ósmy. Konkurs otworzył jednak nieźle - 65,77 metra. To pewnie wtedy Małachowski po raz pierwszy pomyślał to, o czym opowiedział po zawodach: - Najbardziej obawiałem się Daniela. Mocno zaczął, jest młody, a młodość potrafi być szalona.
Do szóstej kolejki ten wynik dawał mu podium. Wtedy jednak coś się na Stadionie Olimpijskim zmieniło, jakby zaczęło wiać pod narty. Jasinskiego wyprzedził Martin Kupper, on w odpowiedzi dołożył mu pół metra. Wysunął się w klasyfikacji konkursu na drugie miejsce. Dalszy bieg historii już znamy. Każdy ma w życiu swojego Hartinga.
Polski dom w Niemczech
Z Jasinskim spotykamy się dzień po medalu. Hucznego świętowania nie było, spać położył się wpół do drugiej w nocy. Nie wszyscy zdążyli się nacieszyć jego sukcesem. Wciąż zbiera gratulacje, jeden z przyjaciół podbiega, skacze, wiesza się mu u szyi. Niedługo ma przyjechać Mirosław Jasiński. Niegdyś dyskobol, dziś trener. Prywatnie - ojciec Daniela.
W domu Jasinskich mówi się po polsku. Daniel wysławia się elegancko, ze swobodą. Znacznie lepiej niż Franciszek Smuda. Urodził się we Frankfurcie, rodzice wyjechali do Niemiec w 1984 roku. Dziś mieszkają w Bochum. Myślę: "Bochum" i rzucam: "Tomasz Zdebel." - Nie nie, ja na piłce znam się słabo, wolę koszykówkę - odpowiada Jasinski. - Ale kojarzę, że był u nas w VfL Dariusz Wosz.
ZOBACZ WIDEO "Halo, tu Rio": historia pomnika Jezusa Odkupiciela (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
- Moje serce jest trochę w Polsce. Mam tam rodzinę, jako dziecko często jeździliśmy do Bydgoszczy. No i rozpiera mnie duma, że mówię po polsku - podkreśla. Ma dwóch braci. Filip gra w tenisa i studiuje, Julian uprawia koszykówkę. Wszyscy to chłopy na schwał, mają po dwa metry wzrostu. Ale w święta jedzą karpia i ubierają razem choinkę.
Smartfon na pomoc
Jasinski studiuje international management. Goethego zna, z Mickiewiczem gorzej. - Próbowałem czytać polskie książki. Czułem, że to ważne. Było jednak bardzo ciężko. A pisanie? Teraz są smartfony, tłumacze, autokorekta... Jest łatwiej - przyznaje.
Polskę odwiedza często. Był w Warszawie, Gdańsku, Bydgoszczy czy Poznaniu. Szczególnie zapadł mu w pamięci Hel. Śmiejemy się, że z takim zasięgiem ramion mógłby jednocześnie chwycić piasek po obu brzegach. Był też w w Tatrach na nartach. Kolejną wizytę planuje pod koniec sierpnia, przy okazji Memoriału Kamili Skolimowskiej.
Na dłoni ma obrączkę. Od dziewczyny, nie są jeszcze narzeczeństwem. - Ona świadczy o tym, że należymy do siebie - wyjaśnia. On sportowiec, ona florystka. Jakby z dwóch innych światów, dwóch biegunów delikatności.
Przyjaciele z koła
Przyjaciele to Polacy. Blisko trzyma się z Małachowskim, Robertem Hartingiem (starszy z braci), Robertem Urbankiem. - Widzimy się często na zawodach, tak się poznaliśmy. Wspólne imprezy też były - mówi. Czy atleci potrafią się zabawić? - No pewnie! - odpowiada i wybucha śmiechem. Głośnym, tubalnym. Szczerym. To też dla niego charakterystyczne. Otwarty, autentyczny, zaraża optymizmem. Bardzo Fajny Gigant.
W sobotę stał na podium z Małachowskim i Hartingiem młodszym. Pytam o tego drugiego. - Jest specyficzny, nie mamy ze sobą zbyt wiele do czynienia. Jest taki "dla siebie", spędza głównie czas z rodziną, innych traktuje z dystansem - mówi. A Małachowski to przyjaciel. Podpuszczam, że pewnie z jego medalu ucieszyłby się bardziej. W odpowiedzi znów zaczyna się głośno śmiać.
Centrum życia
Dlaczego Niemcy? - Tam się urodziłem, chodziłem do przedszkola, szkoły. To centrum mojego życia - przyznaje. Nie było momentu, w którym stałby przed wyborem: Polska czy Niemcy. Przyszło naturalnie. W domu nikt nie naciskał, nie wskazywał kierunku. Podobnie było ze sportem, choć przecież tata to atleta, a mama - zapalona biegaczka maratonów.
Na początku pchał kulą. Pękł mu jednak dysk w nadgarstku, więc po operacji przerzucił się na... dysk. Zaczął trenować w wieku 15 lat. Wcześniej pływał, grał w koszykówkę i tenisa. Padło na lekką atletykę, bo chciał być jak tata. Na wyobraźnię zadziałało też patrzenie, jak ojciec trenował w klubie medalistę mistrzostw świata Michaela Mollenbecka.
Zawsze pasjonowały go samochody. Kiedy był mały (podobno kiedyś był), dostawał od rodziców resoraki. Grał też w orkiestrze. Na gitarze, perkusji i kontrabasie. Dziś na rozrywki nie ma już czasu. Planów na przyszłość snuć nie chce, choć marzenie ma. Wiadomo jakie: złoto w Tokio. Może tam znów stanie na podium z Małachowskim.
Kamil Kołsut z Rio de Janeiro