Ryk Maracany. Neymar w czasach zarazy

Getty Images / Laurence Griffiths / Na zdjęciu: Neymar
Getty Images / Laurence Griffiths / Na zdjęciu: Neymar

Złoto olimpijskie to w piłce nożnej tytuł ceniony najmniej. Brazylijczycy futbol traktują jednak jak religię, stawka meczu z Niemcami była więc większa niż życie. Wygrywającą kartę położył na stół Neymer, pokonując drogę od pogardy do uwielbienia.

Maracana to monument. Obiekt-legenda. Wchodzimy i czujemy, że oddychamy historią. Widząc ogromną przestrzeń trybun na nowo przeżywamy wyobrażenie Maracanazo - wielkiej ciszy, którą zaprowadził tu Alcides Ghiggia z rodakami, 66 lat temu pokonując gospodarzy w walce o mistrzostwo świata.

Zakrzyczeć ciszę

Teraz jest głośno, tłumnie, gwarno. Brazylijczycy śpiewają, jakby chcieli wspomnienie tamtej ciszy zatrzeć, zakrzyczeć. Jakby ta cisza wciąż tkwiła z nich, wydostawała się na zewnątrz i przemieniała w wielki ryk.

Jeśli kiedyś wydawało wam się, że na jednym z europejskich stadionów słyszeliście krzyk ostateczny, jesteście w błędzie. Nie było was na Maracanie.

Tu futbol przeżywa się inaczej. Każda akcja rodzi wrzawę, a ręce kibiców szybują do góry w niemym geście: triumfu, klęski czy przekleństwa. Trybuny pękają w szwach, widzów na pewno jest nadkomplet. Nie wiem, co wzbudza większą fetę: cudowny gol Neymara z rzutu wolnego czy skuteczne wybicie piłki poza pole karne po ogromnym, grożącym golem zamieszaniu.

ZOBACZ WIDEO Brazylia - Niemcy: karny Neymara i wielki wybuch euforii Brazylijczyków

{"id":"","title":""}

Nawet fala meksykańska jest tu inna. Podrywa się do niej każdy kibic siedzący na wysokiej na dwadzieścia metrów trybunie. I tylko umiera ona tam, gdzie zawsze. W okolicach miejsc dziennikarskich.

Tam siedzę i szukam słów, by tę Maracanę opisać. Wychodzi, że to serce. Żywe, bijące rytmem życia całego brazylijskiego narodu.

Cały kraj na boisku

Na Maracanę jedziemy pociągiem. Stacja jest tuż przy ogromnej rampie prowadzącej do wejścia na stadion.

Już sama podróż to doświadczenie ciekawe, każdy wagon sprawia bowiem wrażenie oddzielnej komórki społecznej. Zamkniętego ekosystemu, gdzie wśród pasażerów krążą sprzedawcy wszelkiej maści, u których zaopatrzyć można się w piwo, wodę, ciastka, ale i akcesoria do telefonów komórkowych. Jedni drugich przepuszczają, ustępują miejsca. Panuje wśród nich hierarchia, której kształt bez skutku usiłuję odgadnąć przez większość drogi.

W pewnym momencie pojawia się persona skrojony na kształt kaznodziei. Z jego podniosłego monologu, prowadzonego przy pomocy przytroczonego do pleców głośnika, wychwytuję powtarzane kilkukrotnie słowa "Jesus Christus". Na koniec odkłada on mikrofon i rusza w kierunku pasażerów, by prowadzić sprzedaż obwoźną produktów spożywczych. Biznes jest biznes.

Dwa światy

Okolice mijamy nieciekawe. Obdarte ściany, zamknięte sklepy. Kaskadowe zabudowania złożone z mieszkalnych budek tworzących fawelę. I ludzi, raczej szczęśliwych choć biednych, z krzeseł ogrodowych wystawionych przez budynek obserwujących pędzący lepszy świat.
[nextpage]Pod Maracaną jest inna rzeczywistość. Rozkrzyczana, roześmiana. Co chwila spotykamy kogoś oferującego nawrócenie. Sposoby są różne: rozmowa, ulotki, praca z grupą. Przy zejściu z rampy stoją dziewczęta z kartonami "free hug from Jesus". A kilka minut po rozpoczęciu meczu obok stadionu przechodzi niewielka manifestacja z hasłami miłości chrystusowej na sztandarach.

Tłum płynie, tętni swoim życiem. Batalion koszulek w narodowych barwach. Na większości napis: "Neymer". A jeśli nie Neymar, to chociaż właściwy numer. Magiczny numer dziesięć.

Na tym tle wybija się jeden ubiór biało-błękitny. Na tle kolorowej flagi tańczy z brazylijskimi kibicami karzeł przebrany za Diego Maradonę. Roześmiany pozuje do zdjęć, ściskając puchar za mistrzostwo świata.

Oczy na Neymara

Tego dnia wszystkie oczy są skierowane na jednego piłkarza. Kilkanaście dni temu Neymar był dla rodaków nikim. Ot, rozkapryszony dzieciak lekceważący swój kraj. - Nie jest żadną gwiazdą. Moim zdaniem Robert Lewandowski jest od niego dużo lepszy - powiedział nam nawet jeden z brazylijskich kibiców.

W ciągu kilku dni zmieniło się wszystko. Zmarniała drużyna olimpijska (zaczęła turniej od dwóch bezbramkowych remisów) rozwinęła skrzydła, rozbiła trzech kolejnych rywali i pod przywództwem gwiazdy z przytupem wkroczyła do finału. Rozkwitł też lider. Stali się nadzieją na złoto. Ostatnie piłkarskie trofeum, którego Brazylia nie ma w kolekcji.

Skończyło się jak w bajce. Sztuce, której role zostały dawno rozpisane. Upadły gwiazdor znalazł odkupienie, strzelił jedynego gola, wykorzystał decydujący rzut karny. - To jedna z najszczęśliwszych rzeczy, które kiedykolwiek mi się przydarzyły - rzekł Neymar, już z medalem na szyi.

A przecież jeszcze niedawno kibice chcieli mu odebrać opaskę kapitana, dzieciaki zaś na koszulkach zamazywały jego imię, zastępując je "Marthą" - przydomkiem gwiazdy piłki kobiecej.

Radość narodu

Widzimy, jak Brazylijczycy oglądali rzuty karne. Kilkadziesiąt osób stłoczonych przed oknem malutkiego "baru" (takie "bary", jadłodajnie i sklepy organizowane w przydomowych ogródkach, salonach czy nawet drzwiach wejściowych to na obrzeżach faweli widok pospolity; kiełbaski, Capirinha, piwo prosto z lodówki) wpatruje się w kilkunastocalowy telewizor raz za razem wyrzucając ręce w geście triumfu.

To maść na rany w okresie wielkiej smuty, która zaczęła się w brazylijskiej piłce po laniu, jakiego na własnym mundialu gospodarze dostali od Niemców właśnie (1:7). Kibice od tamtej pory chodzą jakby w cierniowej koronie, a piłkarze marnymi popisami na boisku wbijają im w serce kolejne sztychy - podczas ostatniego Copa America nie wyszli nawet z grupy, w eliminacjach mundialu są na szóstym miejscu.

Nikt nigdy nie nazwie Neymara "radością narodu". Tak mówiło się tylko na Garrinchę. Tym razem potrafił jednak dać rodakom namiastkę szczęścia w czasach kryzysu.

Kamil Kołsut z Rio de Janeiro

Zobacz wszystkie korespondencje z Rio de Janeiro -->

ZOBACZ WIDEO Jak świat zapamięta Rio po igrzyskach? (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

Komentarze (0)