Ryk Maracany. Neymar w czasach zarazy
Złoto olimpijskie to w piłce nożnej tytuł ceniony najmniej. Brazylijczycy futbol traktują jednak jak religię, stawka meczu z Niemcami była więc większa niż życie. Wygrywającą kartę położył na stół Neymer, pokonując drogę od pogardy do uwielbienia.
Maracana to monument. Obiekt-legenda. Wchodzimy i czujemy, że oddychamy historią. Widząc ogromną przestrzeń trybun na nowo przeżywamy wyobrażenie Maracanazo - wielkiej ciszy, którą zaprowadził tu Alcides Ghiggia z rodakami, 66 lat temu pokonując gospodarzy w walce o mistrzostwo świata.
Zakrzyczeć ciszę
Teraz jest głośno, tłumnie, gwarno. Brazylijczycy śpiewają, jakby chcieli wspomnienie tamtej ciszy zatrzeć, zakrzyczeć. Jakby ta cisza wciąż tkwiła z nich, wydostawała się na zewnątrz i przemieniała w wielki ryk.
Jeśli kiedyś wydawało wam się, że na jednym z europejskich stadionów słyszeliście krzyk ostateczny, jesteście w błędzie. Nie było was na Maracanie.
Tu futbol przeżywa się inaczej. Każda akcja rodzi wrzawę, a ręce kibiców szybują do góry w niemym geście: triumfu, klęski czy przekleństwa. Trybuny pękają w szwach, widzów na pewno jest nadkomplet. Nie wiem, co wzbudza większą fetę: cudowny gol Neymara z rzutu wolnego czy skuteczne wybicie piłki poza pole karne po ogromnym, grożącym golem zamieszaniu.
ZOBACZ WIDEO Brazylia - Niemcy: karny Neymara i wielki wybuch euforii BrazylijczykówBrazylia - Niemcy: karny Neymara i wielki wybuch euforii BrazylijczykówNawet fala meksykańska jest tu inna. Podrywa się do niej każdy kibic siedzący na wysokiej na dwadzieścia metrów trybunie. I tylko umiera ona tam, gdzie zawsze. W okolicach miejsc dziennikarskich.
Tam siedzę i szukam słów, by tę Maracanę opisać. Wychodzi, że to serce. Żywe, bijące rytmem życia całego brazylijskiego narodu.
Cały kraj na boisku
Na Maracanę jedziemy pociągiem. Stacja jest tuż przy ogromnej rampie prowadzącej do wejścia na stadion.
Już sama podróż to doświadczenie ciekawe, każdy wagon sprawia bowiem wrażenie oddzielnej komórki społecznej. Zamkniętego ekosystemu, gdzie wśród pasażerów krążą sprzedawcy wszelkiej maści, u których zaopatrzyć można się w piwo, wodę, ciastka, ale i akcesoria do telefonów komórkowych. Jedni drugich przepuszczają, ustępują miejsca. Panuje wśród nich hierarchia, której kształt bez skutku usiłuję odgadnąć przez większość drogi.
W pewnym momencie pojawia się persona skrojony na kształt kaznodziei. Z jego podniosłego monologu, prowadzonego przy pomocy przytroczonego do pleców głośnika, wychwytuję powtarzane kilkukrotnie słowa "Jesus Christus". Na koniec odkłada on mikrofon i rusza w kierunku pasażerów, by prowadzić sprzedaż obwoźną produktów spożywczych. Biznes jest biznes.
Dwa światy
Okolice mijamy nieciekawe. Obdarte ściany, zamknięte sklepy. Kaskadowe zabudowania złożone z mieszkalnych budek tworzących fawelę. I ludzi, raczej szczęśliwych choć biednych, z krzeseł ogrodowych wystawionych przez budynek obserwujących pędzący lepszy świat.