Paweł Fajdek: To nie głowa, to klątwa

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Miał pan kompleksy, że pochodzi z małego miasta?

Tak, dużo kompleksów, ale trwało to krótko. Nawet na obozach dostawałem gorsze ciuchy. Nie rozumiałem tego, nie chciałem się pogodzić. Wracałem, rozmawiałem z Jolą w samochodzie, w którym spędzaliśmy wiele godzin i jakoś mi przechodziło. Rodzicom nic nie mówiłem, nie chciałem ich zmuszać do wydawania pieniędzy. Wiedziałem, że to nie były rzeczy niezbędne do wygrywania. Sport pomógł mi za to pozbyć się innych problemów.

Jakich?

Nigdy nie byłem modelem, bożyszczem dla dziewczyn. Rzucając młotem, nie miałem kraty na brzuchu, nie miałem też pieniędzy. Sportem zabijałem kompleksy, mściłem się za całą resztę. Zdobyłem swoją miłość, jesteśmy razem, bo w którymś momencie zrozumiałem, że żeby rozmawiać z kobietami wcale nie trzeba być specjalnie fajnym, dobrze zbudowanym czy bogatym. Poszedłem w sport, a jak się jest mistrzem Polski, to zyskuje się na atrakcyjności.

Coś jeszcze ten sport panu dał?

Mówi się, że ze sportowcami na emeryturze albo takimi, którzy musieli skończyć karierę przez kontuzje najlepiej się pracuje. Że są ułożeni, zdyscyplinowani. Rzeczywiście sport przez swój reżim uczy obowiązkowości, wstawania rano do pracy, realizowania celów. W firmach w cenie jest także łatwość nawiązywania kontaktów, bo to nie każdemu łatwo przychodzi. Sportowcy są też obyci ze światem, z różnorodnością. Trzeba wiedzieć, kiedy lepiej się odwrócić, bo czegoś lepiej nie słyszeć, jak uniknąć odpowiedzi na niektóre pytania. To wszystko przez lata chłonąłem i wiem, jak to robić. Sport uczy też wiary w siebie. Nie wiem, czy to jest najlepsza droga, bo nie spróbowałem innych, ale nawet jeśli ktoś nie będzie miał złotych medali, to łapie kontakty, które mogą mu się później przydać. Jeden z moich kumpli, z którym grałem w piłkę, dalej mieszka w Żarowie, działa lokalnie, ale raz na jakiś czas przyjeżdża do niego mistrz świata w rzucie młotem i gadają sobie o różnych sprawach. On wie, że ja się nie zmieniłem, a ta znajomość jest równie ważna dla niego, jak i dla mnie.

Gdyby nie sport, mógłby pan skręcić w złą stronę? Ma pan wyrok w sądzie dla nieletnich.

Myślę, że miałem na tyle sztywnego ojca, że nie pozwoliłby mi zdurnieć do końca. Pod szkołą podstawową miał zarezerwowane miejsce parkingowe, bo bywał w mojej sprawie dwa razy w tygodniu. Sprawa była za przestawienie samochodu nauczycielce, kolega wsypał właśnie mnie, bo jako jedyny nie miałem wcześniej nic wspólnego z policją. Zrozumiałem, że mogę być z kimś ziomkiem w klasie, ale później mogę zostać sprzedany za cukierka. Kiedy zorientowałem się, co się dzieje, przeszedłem do kontrataku. Skończyło się wpisem do akt: zniszczenie mienia. Nic poważnego, mam doświadczenie z sądem i mi wystarczy.

Kiedy zrozumiał pan, że sport w pana życiu nie będzie tylko zabawą, ale też pracą?

Miałem 19 lat, kiedy zająłem czwarte miejsce na mistrzostwach świata juniorów. Do medalu zabrakło mi jedenastu centymetrów i teraz bardzo się z tego cieszę. Może wtedy zachłysnąłbym się sukcesem. A tak - musiałem dalej drapać i walczyć i po trzech latach byłem młodzieżowym mistrzem Europy. Wtedy odmówiłem bardzo kuszącym propozycjom wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Kolega z mojej miejscowości, który biegał przez płotki, wyjechał, spełnia się zawodowo, jest super wykształcony, ma świetną pracę i cieszy się życiem. Wszyscy mi te Stany polecali, bo kraj jest świetny, a ludzi mili, ale zdecydowałem się zostać w Polsce, bo chciałem być najlepszy na świecie. Czułem, że mam rezerwy, chciałem je wykorzystać, a żeby to zrobić musiałem zostać w kraju. W Stanach trenuje się tak naprawdę samemu, raz w tygodniu przychodzi ktoś skontrolować postępy. To nie dla mnie.

Pan musiał czuć bat?

Był taki moment, kiedy po igrzyskach rozstałem się z trenerem Cybulskim, że rzeczywiście nie było mi łatwo utrzymać reżim. Byłem zawiedziony startem w Rio, a Jola, zamiast krzyknąć, zaczęła się o mnie troszczyć. Mówiłem, że źle się czuję i nie idę na trening, po czym cały dzień spędzałem przed konsolą do gier, bo miałem zły dzień. Ale każdy przecież czasem idzie na L4. Powrót do Joli dał mi ostatecznie komfort pacy w godzinach, które mi pasują, ułożenia sobie planów treningowych, które mi odpowiadają. Trener Cybulski decydował za mnie - jechaliśmy gdzieś, bo odpowiadała mu tam kuchnia, mimo że dla mnie nie była najlepsza. Teraz mam w końcu świetną atmosferę pracy, Jola robi wszystko, żeby było dobrze, żebym czuł że pracuję nad sukcesem na zasadzie współpracy, a nie wykonując polecenia. Rozmawiamy, kiedy chcę, mogę się wyspać i trenować po południu, a nie codziennie rano stawiać się na zbiórce. Potrafię się podporządkować, ciężko trenować, ale wiem też, kiedy można trochę odpuścić. Cybulski nie do końca to rozumiał.

Kiedyś powiedział mu pan: "Dzisiaj taki dzień, że tylko pójść po flaszkę"?

To sytuacja, która nie wynikała z lenistwa, tylko z tego powodu, że nic nie wychodziło. Byliśmy trzeci miesiąc na zgrupowaniu - trzy tygodnie obozu klimatycznego, tydzień przerwy. I tak przez kwartał. Ciągle te same twarze, bardzo ciężkie zajęcia. Byłem zaorany, sam trener widział, że nie jestem w stanie rzucać, że byłem wolny, zmęczony, że byłem cieniem siebie. Cybulski bywał też człowiekiem, więc rzeczywiście wtedy flaszka się znalazła. Przyznał się ostatnio, że potrafił z zawodnikami wypić piwo albo drinka, ale nigdy nikomu o tym nie mówił.

Mogę sobie pozwolić na parę uchybień w regulaminie, które innym sportowcom nie uszłyby płazem. Zostałem stworzony do rzutu młotem, a to, że potrafię połączyć sport z dobrą zabawą to moja dodatkowa zaleta.


Kiedy trafił go pan młotem w nogę podczas treningu to na pewno był przypadek?

To pytanie, które często pojawiało się, kiedy żartowali ze mnie koledzy. W tym wypadku jest trochę mojej winy, trochę trenera, trochę osoby, z którą się zagadał. Nie powinniśmy zaczynać zajęć, kiedy trener siedział w tym miejscu. Nie wiem, czy się zamyślił czy zakładał, że rzucam innym młotem. To był świetny rzut, wyszedł mi doskonale technicznie. Jak tylko puściłem młot, przeraziłem się, że trafi trenera w głowę, zacząłem wrzeszczeć, żeby uciekał. Trener miał takie krzesełko rybackie, wstał z niego, zarzuciło go na prawo, chciał uciekać w lewo i dostał w prawe kolano. Jakby siedział, to byłaby głowa. Cybulskiego zawinęło, trafiłem jak w domek z kart, widziałem to wszystko z daleka, ale jakby w zwolnionym tempie. Powiedziałem tylko, że nie idę tego oglądać. Podszedłem na miejsce po dłuższej chwili i usłyszałem pytanie: "Gdzie jest mój zegarek?". Ten zegarek miał pewnie z 50 lat, ale trener go bardzo lubił. Zadawał takie pytanie pewnie będąc w szoku. Wszędzie było mnóstwo krwi, ale młot na szczęście trafił w nogę, która była w górze, gdyby trafił w tą, na której stał, na pewno skończyłoby się gorzej. Czekaliśmy na pogotowie całą wieczność. To było tuż przed osiemdziesiątymi urodzinami trenera, zrobiłem mu straszny prezent.

Jest pan rock and rollowcem wśród sportowców?

Każdy w środku ma trochę rock and rolla, ale czasami potrzeba iskry, kogoś, kto to brzmienie obudzi i to właśnie jestem ja. Jestem jak lont od dynamitu. Czasami bardzo długo muszę namawiać swoich kolegów, żeby zrobić coś szalonego, nie chce im się, ale kiedy w końcu ulegną, są zachwyceni i chcą powtórki. Potrafię zrobić coś z niczego, rozerwać towarzystwo.

Czy Paweł Fajdek wywalczy medal igrzysk olimpijskich w 2020 roku w Tokio?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×