Janusz Sidło. Historia pewnego oszczepu
Faktem pozostaje, że Sidło przywiózł z Antypodów srebro. A w kolejnych latach nie obniżył lotów. Zdobywał medale i bił rekordy. Amerykański magazyn "Track&Field News" cztery razy z rzędu uznał go najlepszym oszczepnikiem roku (później ten sam periodyk przyznał Polakowi tytuł atlety wszech czasów).
Był kapitanem Wunderteamu i sportowym ulubieńcem kraju. Jerzy Suszko pisał, że na świecie popularnością można go było porównywać z Jessem Owensem i Emilem Zatopkiem.
Do Rzymu (1960) Polak jechał, marząc o złocie. W eliminacjach rzucił 85,14 metra, a Włosi pisali, że "zmiażdżył rywali". - Byłem pewny zwycięstwa - przyznawał później. W dniu konkursu nie zauważył jednak, że ze startu wycofał się Norweg Terje Pederson i liczba uczestników spadła z trzynastu do dwunastu. A on, zamiast drugi, miał startować jako pierwszy.
Ruszył na rozbieg z marszu, niedogrzany. Pierwszy rzut miał zapewnić mu złoto, a dał nadzieję rywalom. - Zacząłem się denerwować. Czułem się jak prymus, który nagle zapomina prostego wzoru matematycznego - wspominał. Był jak nie on i nie awansował do ścisłego finału. - Patrzyłem, jak Zbyszek Radziwonowicz i Szwed Fredriksen rzucają dalej ode mnie. Patrzyłem niewidzącymi oczami. Tylko ósme miejsce. Pakowałem przedwcześnie rzeczy i chciałem być jak najdalej od wszystkich.Zabójcza presja
Nie pierwszy raz przegrał z nerwami. Presja przygięła go do ziemi już na początku kariery, kiedy jako żółtodziób jechał na IO do Helsinek (1952). Mógł postraszyć najlepszych, a zawody skończył na półfinale. 62,16 metra. Podczas treningów już wówczas rzucał siedem metrów dalej.
Po niepowodzeniu w Rzymie dopadł go kryzys. Zaczął przybierać na wadze, odpuszczał treningi. Wreszcie został wykluczony z kadry. To był sygnał, impuls, przełom. Wrócił do gry. Pojechał na kolejne IO do Tokio. Już w pierwszej kolejce jego oszczep przekroczył osiemdziesiąt metrów, ale rywale byli lepsi. Skończyło się na czwartym miejscu.
W 1972 roku walczył jeszcze o wyjazd do Monachium, ale przegrał krajowe kwalifikacje. Kilkanaście miesięcy później zakończył karierę.
Być jak Dumbadze
Do lekkiej atletyki zabrał się jako piętnastolatek. Próbował wszystkiego, ale najbliżej mu było do dysku. Chciał być jak rosyjska rekordzistka świata Nina Dumbadze, którą zobaczył podczas zawodów w Chorzowie. Los miał jednak dla niego inny plan.
Po nieudanych zawodach dyskoboli Sidło pobiegł na konkurs oszczepników i zwyciężył. Miał do tego dryg. Wystarczył miesiąc, by pobił rekord Polski juniorów; kilka dni później dostał powołanie do kadry na mecz z Rumunią.
Wygryzł z drużyny Zygmunta Szelesta, który później został jego trenerem. W koszulce z orzełkiem zadebiutował na powojennych gruzach stolicy. To były złe miłego początki, bo zajął ostatnie miejsce.
Sidło pięć razy startował na igrzyskach olimpijskich, dwa razy był mistrzem Europy, czternaście razy sięgał po mistrzostwo Polski w oszczepie i dwukrotnie w... rzucie granatem.
Mówili o nim "Łokietek" i "Gruby". Władysław Komar pół żartem pół serio opowiadał, że był typem konfliktowym, a wszyscy kochali się w jego żonie Ewie. Córce, która urodziła się w roku rzymskich igrzysk olimpijskich, dał na imię Roma.
Po zakończeniu kariery Sidło został działaczem; pracował w Polskim Związku Lekkiej Atletyki oraz na Akademii Wychowania Fizycznego. Zmarł 2 sierpnia 1993 roku w Warszawie.
Zobacz inne teksty z cyklu "Olimpijski spokój" -->
Pisząc tekst, korzystałem ze "Wspomnień olimpijskich" Jana Lisa i Bogdana Tuszyńskiego, "Alfabetu Władysława Komara" Jana Otałęgi i Ireneusza Pawlika, reportażu "Lot drapaka" Jerzego Suszki ("Poczet polskich olimpijczyków 1924-1984) oraz książki tegoż autora "Cudowna drużyna królowej sportu".