Natalia Bugiel: Kiedy rozmawialiśmy pod koniec zeszłego sezonu mówiłeś z uśmiechem, że czekasz na telefon od Julio Velasco. Byłeś zaskoczony, że trener rzeczywiście zadzwonił?
Jose Luis Gonzalez: Trzy, może cztery miesiące temu, trener Velasco zadzwonił do mnie i zaprosił na zgrupowanie reprezentacji Argentyny. Oczywiście nie spodziewałem się, że mogę zagrać najpierw w Lidze Światowej, a następnie mistrzostwach świata. Jestem szczęśliwy, że szkoleniowiec mi zaufał.
Julio Velasco jest jednym z najbardziej utytułowanych trenerów na świecie. Jak wygląda praca z tak doświadczonym szkoleniowcem?
- Nigdy wcześniej nie spotkałem takiego trenera. Szczerze przyznaję, że Julio Velasco jest niesamowity. Podczas kilku miesięcy pracy z nim nauczyłem się bardzo wiele. Możliwe, że więcej niż w całej mojej karierze. Trener jest przede wszystkim profesjonalistą. Swoją postawą pokazał argentyńskiej federacji, jak pracować z zespołem, by ten wkrótce stał się jednym z najlepszych na świecie. Teraz muszę potwierdzać swoją dobrą dyspozycję w Bielsku-Białej, bowiem chciałbym również w przyszłym sezonie zagrać w drużynie narodowej.
[ad=rectangle]
Czego oczekiwaliście przed startem mundialu w Polsce?
- Założyliśmy, że w grupie musimy powalczyć przede wszystkim z reprezentacją Serbii. Niestety przegraliśmy 1:3 i zaczęliśmy analizować porażkę. To nas zgubiło. Na szczęście szybko skupiliśmy się na kolejnych przeciwnikach - Kamerunie oraz Australii. Bardzo zależało nam, aby awansować do drugiej rundy i rozpocząć ją z pozytywnym nastawieniem.
Uważasz, że w Bydgoszczy zaprezentowaliście się lepiej niż we Wrocławiu?
- Myślę, że możemy być zadowoleni z meczów, które rozegraliśmy w Łuczniczce. Pojedynek z Iranem, chociaż przegrany, był dowodem na to, że potrafimy walczyć. Po tej porażce wiedzieliśmy już, że nie mamy szans na grę w najlepszej szóstce. Zagraliśmy na totalnym luzie, bez zbędnej presji. Chcieliśmy bawić się siatkówką. Moim zdaniem w spotkaniach z Włochami oraz USA pokazaliśmy naszą prawdziwą twarz.
Presja była waszym największym wrogiem?
- Myślę, że tak. Sparaliżowani zagraliśmy pierwszy mecz na mundialu z reprezentacją Wenezueli. Dla mnie oraz kilku moich kolegów z zespołu był to debiut w tak wielkiej imprezie. W kolejnych pojedynkach było już lepiej.
Było lepiej, ale w meczach z Serbią oraz Polską także nie pokazaliście swojego prawdziwego oblicza.
- Moim zdaniem z Serbią przegraliśmy przede wszystkim w bloku. Z kolei Polacy od początku zdominowali nas w każdym elemencie, czego nie udało nam się przełamać przez cały mecz. Wiedzieliśmy, że będzie bardzo trudno. Szczególnie wtedy, gdy biało-czerwonych dopingowało kilka tysięcy ludzi.
[b]
Bilans pięciu zwycięstw i czterech porażek, to maksimum możliwości Argentyny podczas tegorocznych mistrzostw świata?[/b]
- Wydaje mi się, że tak. Przyjechaliśmy do Polski, aby zebrać doświadczenie. Jesteśmy młodym zespołem, który próbuje okiełznać nowy szkoleniowiec. Mistrzostwa świata były świetną nauką na przyszłość. Wiedzieliśmy, że nie jesteśmy faworytami mundialu, bowiem jest kilka silniejszych drużyn od nas. Naszym celem są przede wszystkim igrzyska olimpijskie w Rio de Janeiro. Myślę, że w ciągu dwóch lat wraz z trenerem Velasco jesteśmy w stanie awansować do światowej czołówki.
Dwa ostatnie zwycięstwa pozwoliły wam podbudować się psychicznie?
- Oczywiście. W końcu pokonaliśmy dwa bardzo utytułowane zespoły. W tym sezonie Amerykanie zwyciężyli Ligę Światową, a Włosi zajęli w niej trzecie miejsce. Trener Velasco powiedział nam, żebyśmy grali dobrą siatkówkę. Po pierwsze mieliśmy myśleć o tym, aby akcja po akcji prezentować się poprawnie, a dopiero później zdali sobie sprawę, że możemy pokonać przeciwnika. To taka filozofia Julio Velasco, która przyniosła nam ogromne korzyści.
W meczu ze Stanami Zjednoczonymi do walki zagrzewała was polska publiczność, która w Łuczniczce zjawiła się w liczbie ponad pięciu tysięcy. Niezapomniane wrażenie dla całego zespołu?
- Gram w polskiej lidze, dlatego nie było to dla mnie zaskoczeniem, ale czułem się świetnie. Wiedzieliśmy doskonale, że Polacy kibicują nam nie bez powodu (śmiech). Nasze zwycięstwo dawało polskiej reprezentacji awans do trzeciej rundy. Jednak wspaniale było usłyszeć, gdy cała hala krzyczała "Argentyna, Argentyna!". Dla kolegów z drużyny było to na pewno coś niezapomnianego, czego nie przeżyli nigdy wcześniej.
Patrzyliście na wyniki innych spotkań i na to, jak wasze zwycięstwo wpłynie na układ tabeli w grupie E?
- Graliśmy wyłącznie dla siebie. Chcieliśmy udowodnić, że trzeba się z nami liczyć. Możliwe, że Amerykanie zagrali na luzie, będąc pewnymi swojego awansu. Tak się jednak nie stało. Jak wspominałem już wcześniej, to trener Velasco wmówił nam, że jesteśmy w stanie pokonać najlepszych. Na pewno zwycięstwo z USA podbudowało nas psychicznie i dało impuls do jeszcze lepszej pracy w kolejnym sezonie.
Można to nazwać w ten sposób, że po prostu odpłaciliście się dobrym przyjęciem w Polsce?
- Po części na pewno tak. Podoba nam się przede wszystkim to, jak ludzie w Polsce czują siatkówkę. W innym kraju na pewno hale nie byłyby pełne kibiców, którzy żywiołowo reagują na każdą akcję. Myślę, że właśnie z tego powodu ja, Facu (Facundo Conte - przyp. red.) i Nico (Nicolas Uriarte - przyp. red.) postanowiliśmy kontynuować nasze kariery w polskich klubach.
Oglądałeś ceremonię otwarcia mistrzostw świata?
- Niestety nie. Obejrzeliśmy tylko skróty tego wydarzenia, a także meczu Polska - Serbia. W tym samym czasie, kiedy w Warszawie rozpoczynał się mundial, my mieliśmy trening we Wrocławiu.
Pojedynek na Stadionie Narodowym, przy ponad sześćdziesięciu tysiącach kibiców, był dobrym pomysłem?
- Moim zdaniem, to był szalony pomysł. Cieszę się, że nie jestem zawodnikiem reprezentacji Serbii. Nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie gry na stadionie. Ogromna przestrzeń, tłum ludzi, a do tego olbrzymia presja. Wszystko to miało wpływ na dyspozycję obydwu zespołów.
[b]
Twoim zdaniem Serbowie czuli się przytłoczeni tym wydarzeniem?[/b]
- Oczywiście, że tak. Serbia zdecydowanie nie zagrała na swoim poziomie. Można powiedzieć, że Polacy zmiażdżyli swoich rywali. Taka jest prawda. Na Stadionie Narodowym bardzo trudno złapać jakikolwiek punkt odniesienia. Piłka gubi się w ogromnej przestrzeni, co na pewno nie jest korzystne dla atakujących. Możliwe, że gdyby odbyli tam kilkadziesiąt treningów, wtedy byłoby o wiele łatwiej.
Polacy oraz Serbowie mieli zaledwie dwa treningi przed meczem otwarcia.
- No właśnie. To niewiarygodne, aby w tak krótkim czasie przyzwyczaić się do tego obiektu. Zdecydowanie to był szalony pomysł z którym lepiej poradzili sobie reprezentanci Polski.
Sto trzy mecze mistrzostw świata za nami. Które spotkanie utkwiło ci najbardziej w pamięci?
- Myślę, że nasz pojedynek z reprezentacją USA oraz mecze Polaków z Brazylią. Przed pojedynkami zdecydowanymi faworytami byli Canarinhos, ale Polacy pokazali ogromny charakter. Podobnie jak my pod koniec drugiej rundy mistrzostw świata.
Wierzyłeś, że reprezentacja Polski jest w stanie wygrać "grupę śmierci", a następnie zdobyć mistrzostwo?
- To było naprawdę bardzo trudne. Polacy musieli zagrać rewelacyjne dwa spotkania z lepszymi od siebie zespołami. Nie oszukujmy się, ale Brazylijczycy i Rosjanie byli głównymi kandydatami do złotego medalu. Po wygraniu grupy wiedziałem już, że biało-czerwoni są w stanie osiągnąć znakomity wynik przed własną publicznością.
Kto był twoim faworytem do tytułu mistrzów świata?
- Jeżeli miałbym wskazać przed turniejem, która drużyna będzie najlepsza, to postawiłbym na Brazylię. Jednak w trakcie mistrzostw serce mówiło mi coś innego.
Francja, Niemcy, Polska, czy może jeden z zespołów, który nie awansował do najlepszej czwórki?
- Osobiście bardzo liczyłem na Francuzów. Trójkolorowi pokazali zespołowość, której pozostałym drużynom trochę brakowało. Podobał mi się również ich styl gry. Wprowadzili coś innego, co niewątpliwie zaskoczyło przeciwników.
[b]W Bielsku-Białej rozmawiała Natalia Bugiel
[/b]