Zadanie zostało wykonane - podsumowanie drogi polskiej reprezentacji mężczyzn do ME w 2009 r.

Kiedy przed Czempionatem Starego Kontynentu w Moskwie nasze myśli krążyły tylko i wyłącznie wokół podium i rozgrywek Pucharu Świata, nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że w turnieju zajmiemy dopiero jedenaste miejsce. Od tej fatalnej lokaty zaczęły się nasze problemy z uzyskaniem awansu do ME w Izmirze i koszmar po tytułem "Belgia, Czarnogóra, Estonia i inne światowe potęgi".

Joanna Seliga
Joanna Seliga

Po zakończonych barażach z Belgami, polska siatkówka może wreszcie odetchnąć z ulgą. Nie ma co ukrywać, że każdemu kibicowi po spotkaniu w Kędzierzynie-Koźlu i przeliczeniu stosunku małych punktów spadł ciężki kamień z serca. Teraz kręta droga do Izmiru będzie tylko nie najprzyjemniejszym wspomnieniem. Można mieć przecież nadzieję, że skoro każdy sukces rodzi się w bólach, to na tureckim turnieju w 2009 r. coś może wreszcie ugramy...

Wtedy wszystko się zaczęło

Genezy turniejów eliminacyjnych należy upatrywać przede wszystkim w Mistrzostwach Starego Kontynentu w Moskwie. To w Rosji wszystko się posypało, czego konsekwencje odczuwamy do chwili obecnej. Polacy jechali na turniej w bojowych nastrojach. Wszyscy przecież liczyli na sukces i kontynuację medalowej passy, zapoczątkowanej w Japonii w 2006 r.

"Nieważne, jak mężczyzna zaczyna, lecz jak kończy" - w tym przypadku popularne słowa znanego polskiego polityka nie znalazły odniesienia w smutnej rzeczywistości. Tak jak źle zaczęliśmy, tak i skończyliśmy, a może i nawet gorzej. Na pierwszy ogień poszli Belgowie. Miało być szybko, łatwo i smacznie, a wyszło niestrawnie - przegraliśmy 1:3. Później przyszły jeszcze porażki z Rosjanami, Finami, Bułgarami i Włochami. Nasza rzekoma forma szybko uciekła w las, a pozostały po niej tylko pytania, na które nikt nie potrafił odpowiedzieć. - Cały czas twierdzę, że drużyna była dobrze przygotowana do mistrzostw. Ciężko trenowaliśmy, tak samo jak przed mistrzostwami świata. Myślę, że nieszczęście zaczęło się od fatalnego meczu z Belgią. Przegraliśmy spotkanie, którego nie mieliśmy prawa przegrać. To nas rozbiło i w następnych potyczkach zabrakło nam pewności siebie - mówił Daniel Pliński. Wtórowali mu także inni kadrowicze, twierdząc, że pod względem fizycznym czuli się bardzo dobrze. Najgorsze jednak było to, że odpowiedzi na najprostsze i jednocześnie najważniejsze pytanie o to, co się stało z naszą srebrną drużyną, nie znali nawet polscy szkoleniowcy.

Najgorszy występ od lat spowodował daleko idące konsekwencje. Po pierwsze - nie uzyskaliśmy awansu na turniej Pucharu Świata, który był pierwszą kwalifikacją olimpijską. Po drugie - jedenasta lokata spowodowała, że znaleźliśmy się w doborowym gronie ekip, które musiały walczyć o prawo gry w kolejnych mistrzostwach.

Memoriał Huberta Jerzego Wagnera pierwszym turniejem kwalifikacyjnym do ME

Stało się, co się stało i nie można było płakać nad rozlanym mlekiem. Co prawda oba turnieje kwalifikacyjne do Izmiru (w Olsztynie i Tallinie) rozbijały nam plan treningowy, który na celu miał przede wszystkim przygotowanie polskich siatkarzy do turnieju ostatniej szansy w Espinho, gdzie mieliśmy walczyć o prawo występu na Olimpiadzie w Pekinie, lecz każdy miał świadomość tego, że trzeba odprawić rywali z kwitkiem, aby dłużej nie zaprzątać sobie głowy przyszłorocznymi mistrzostwami. Poza tym, nasi rywale nie należeli do światowych mocarstw, więc turniej ten miał być jedynie formalnością. W związku z tym, że plan rozgrywek był wyjątkowo napięty, postanowiono, że Memoriał Huberta Wagnera będzie jednocześnie pełnił rolę turnieju kwalifikacyjnego.

Polakom przyszło grać w nieco odmienionym składzie. Nikt jednak nie robił z tego powodu tragedii, gdyż w trakcie sezonu ligowego zabłysnęli tacy zawodnicy, jak Piotr Nowakowski, Marcin Wika oraz Paweł Woicki. - Na pewno to bardzo dobry sprawdzian możliwości innych graczy, sprawdzian drużyny w nowym ustawieniu - mówił przed Memoriałem Ireneusz Mazur. Zgodnie z oczekiwaniami, Polacy wreszcie pokazali swoje możliwości, grając mądrze i kombinacyjnie. W pewnym sensie odżyliśmy po ostatnich negatywnych występach, co dobrze rokowało przed olimpijskimi kwalifikacjami. Polska w stu procentach sprostała roli faworyta, wygrywając cały turniej bez straty seta. - W Olsztynie polski zespół zrobił to, co do niego należało - powiedział wiceprezes Polskiego Związku Piłki Siatkowej d/s szkoleniowych Waldemar Wspaniały. Z perspektywy czasu w podobnej tonacji wypowiedział się wspomniany już wyżej Mazur. - Jeśli chodzi o turnieje kwalifikacyjne do ME, to z wyjątkiem turnieju rozgrywanego w Olsztynie, trudno tutaj mówić o jakiś "fajerwerkach" - wyznał na łamach naszego serwisu.

W maju wszystko wydawało się więc jasne i przejrzyste. Do Izmiru pozostawał tylko jeden mały kroczek - postawienie kropki nad "i" w Tallinie i dopełnienie formalności w rewanżowych starciach z olsztyńskimi przeciwnikami. Jak się jednak później okazało, to wszystko wcale nie było takie proste...

Blamaż w Tallinie

Gdyby ktoś przed turniejem w Tallinie obstawił w zakładach bukmacherskich zwycięstwo nad Polakami i bezpośredni awans do ME ’09 Estonii, prawdopodobnie zgarnąłby fortunę. Niestety coś, co nie śniło się podopiecznym Lozano w najgorszych snach, stało się faktem.

Turniej zaczął się tak, jak przewidywaliśmy. Do składu wrócili Paweł Zagumny, Michał Winiarski i Łukasz Kadziewicz. W efektownym stylu zwyciężyliśmy w potyczce z Węgrami, ponownie nie pozwalającym swoim rywalom na ugranie choćby jednej partii. Jednak w najmniej spodziewanym momencie gra w naszej narodowej drużynie się po prostu zacięła. Najpierw niezagrożeni prowadziliśmy z konfrontacji z Czarnogórcami 2:0 w setach, by po chwili walczyć o uratowanie spotkania w tie-breaku. Niestety, w decydującej partii punkty zdobywaliśmy w głównej mierze dzięki błędom serwisowym rywali, którzy z uśmiechem na ustach w niczym nam nie ustępowali. Co więcej - z piłki na piłkę rozkręcali się, by wreszcie osiągnąć chyba największy sukces w dotychczasowej historii młodziutkiej drużyny - wygrać z wicemistrzami świata. - To jest nasz największy sukces w historii, zostanie zapisany złotymi zgłoskami - powiedział po meczu szczęśliwy trener Veselin Vukovic. A nam pozostała jedynie gorzka pigułka do przełknięcia...

Tym sposobem mecz, który miał być tylko zwieńczeniem sukcesu, okazał się potyczką, której stawką był bezpośredni awans z pierwszego miejsca do Mistrzostw Europy w Izmirze. Niestety, jak się później okazało, był on smutnym déjà vu. Polscy siatkarze zgotowali nam kolejny dreszczowiec, do tego znowu bez happy-endu. Estończycy z początku nie mogli uwierzyć w przebieg wydarzeń z meczu Polski i Czarnogóry, lecz później zrozumieli, że i oni mogą nas pokonać. - Mamy szansę awansować do mistrzostw Europy. Jeśli chcemy ją wykorzystać, to musimy skoncentrować się na więcej, niż sto procent i zrobić wszystko, by wykorzystać sprzyjający splot wydarzeń - mobilizował swoich podopiecznych Avo Keel. Jak więc sobie Estończycy postanowili, tak też zrobili. Spotkanie ponownie rozpoczęło się po myśli biało-czerwonych, którzy bez większych problemów objęli prowadzenie 2:0. Wtedy do kontry przystąpili rywale. Po wygranej w bardzo wyrównanym trzecim secie, dostali wiatr w żagle i doprowadzili do tie-breaka. W ostatniej partii wydawało się, że po nerwowych chwilach wreszcie opanowaliśmy sytuację. Prowadziliśmy nawet pięcioma oczkami (9:4). Jednak stało się wtedy coś, czego nie można określić innym mianem, niż tylko katastrofą. Polacy dosłownie stanęli w miejscu i tak stojąc przegrali swoją szansę na wakacje we wrześniu. Sensacja, która od trzeciej partii wisiała w powietrzu, stała się faktem, a nas czekały barażowe spotkania o "być albo nie być" w ME ’09.

Los ponownie splótł ze sobą ścieżki Polski i Belgii

Widocznie tak już miało być. Koszmar rozpoczął się właśnie w spotkaniu z Belgią i w dwumeczu z tą właśnie drużyną miał się też zakończyć. Zadanie tym jednak trudniejsze, że do konfrontacji z podopiecznymi Claudio Gewehra przystępowaliśmy w mocno okrojonym składzie. Kontuzje dopadły czterech graczy, którzy w Pekinie grali w pierwszej szóstce - Pawła Zagumnego, Mariusza Wlazłego, Krzysztofa Ignaczaka, a także Michała Winiarskiego. Dodatkowo niewykorzystana szansa na awans do półfinału turnieju olimpijskiego co chwila odbijała nam się czkawką. Trzeba jednak było zebrać drużynę i naprawić, to co zostało zepsute. - Mamy do odrobienia pracę domową, którą zawaliliśmy w maju - nikt nie miał żadnych wątpliwości co do słuszności słów Raula Lozano. Bo choć mieliśmy grać w innym składzie, to nikt nie dopuszczał do siebie myśli o ewentualnej porażce, która skazywałaby nas na wypadnięcie ze światowego obiegu na półtora roku.

Pierwszy mecz odbył się na obcym terenie, w Antwerpii. Pierwsze piłki po części mogły nas uspokoić - pokazaliśmy całkiem niezłą formę. Niestety, ponownie nie uchroniliśmy się od przestoju w grze, który kosztował nas przegranie seta. Mecz obfitował w zmienne nastroje. Niekiedy popisywaliśmy się pomysłowymi zagraniami, niekiedy zupełnie bez sensu traciliśmy punkty. Zwycięzca miał zostać wyłoniony w tie-breaku. Na szczęście Polacy, obudzeni od czwartego seta, zagrali wreszcie w sposób, jakiego wszyscy się domagaliśmy. Nie schodząc poniżej określonego poziomu, podziękowali za grę Belgom, którzy zdołali ugrać tylko dziewięć oczek. Plan minimum został więc wykonany.

Po pierwszym spotkaniu Belgowie wręcz pluli sobie w brodę, nie mogąc uwierzyć, że dali się ograć biało-czerwonym, prowadząc w meczu 2:1. - W tie breaku dobił nas Sebastian Świderski, który zagrał końcówkę meczu rewelacyjnie - stwierdził Kristof Hoho. Mimo porażki, Belgowie nie zamierzali oddać walkowerem rewanżu. Wciąż wierząc w końcowy sukces, zapowiadali walkę do samego końca, co zapowiadało ciekawą konfrontację w Kędzierzynie-Koźlu.

Rewanżowe spotkanie pomiędzy Polską a Belgią było bardzo nerwowe, szczególnie w wykonaniu polskich zawodników. Po pierwszym secie, przegranym do 20, nasza sytuacja wyglądała nieciekawie. Mając na względzie fakt, iż w przypadku, w którym rewanż wygraliby 3:2 Belgowie, o awansie decydować miały sety. Polacy jednak wygrali drugą partię, dając nam realne nadzieje na zwycięstwo w czterech partiach. Na to też się i zanosiło, bo w trzeciej odsłonie meczu wypracowaliśmy sobie całkiem pokaźną przewagę. Na nasze nieszczęście, za sprawą fantastycznie spisującego się w polu zagrywki Gertjana Claes’a, utraciliśmy cały zapas punktów i w konsekwencji przegraliśmy drugiego seta. W tym momencie robiło się już naprawdę źle. Marząc o Czempionacie w Izmirze, musieliśmy co najmniej doprowadzić do tie-breaka. Na całe szczęście tak też się stało. Po podliczeniu stosunku małych punktów, okazało się, iż do szczęścia brakuje nam już tylko trzech oczek w tie-breaku. Jednak mimo pewnego już awansu Polaków, nasi rywale nie poddali się i wygrali cały mecz 3:2, pokonując nas w walce na przewagi 17:15. Nam pozostało się radować z awansu, przyćmionego jednak stosunkowo słabym występem przeciwko Belgom i zakończeniem sezonu reprezentacyjnego porażką. - Walczyliśmy nie tylko z przeciwnikiem, ale także z naszymi problemami zdrowotnymi - wyjaśniał po meczu naszą sytuację trener Polaków. To prawda, w Kędzierzynie-Koźlu zabrakło kolejnych dwóch zawodników – Krzysztofa Gierczyńskiego oraz Michała Bąkiewicza. Mimo to, całkiem dobrze spisali się młodzi zawodnicy - Zbigniew Bartman i Bartosz Kurek, którzy w przyszłości mogą stanowić o sile naszej reprezentacji.

Cóż - kręta droga do Izmiru, na jaką sami się skazaliśmy, na szczęście dobiegła już końca. Nie w wielkim stylu i nie wśród burzy oklasków, ale najważniejsze, że pomyślnie. Co tu dużo mówić - trasa do Turcji, jaką obraliśmy, wiodła nie tylko przez Estonię i Belgię. Była na tyle długa, że po drodze zwiedziliśmy chyba pół kontynentu europejskiego. Ale teraz to już nieważne. O stylu, w jaki uzyskaliśmy awans, już niedługo nikt nie będzie pamiętał. Zaś fakt, że uciekliśmy spod gilotyny, na długo pozostanie w naszej świadomości. Zadanie zostało więc wykonane.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×