Amerykańska saga z w Rosji zaczęła się na dobre od Lloya Balla, chociaż rodacy zjawili się tam już przed nim. Kiedy w roku 2006 podpisał kontrakt z Dynamem Kazań (obecny Zenit) klub dopiero rozpoczynał podbój Rosji i Europy. Już w pierwszym sezonie wygrał Superligę, a w 2008 Ligę Mistrzów, jeszcze z Wiktorem Sidelnikowem jako trenerem. Razem z Ballem te wszystkie sukcesy świętował Clayton Stanley. Obaj mistrzowie olimpijscy z Pekinu mieli gigantyczne pensje i byli warci każdego rubla, jaki w nich zainwestował Gazprom.
Żaden nie narzekał na małą, ciasną halę, w jakiej wówczas trenowali i grali mecze. Żaden nie skarżył się w wywiadach na działaczy, krzywdzące decyzje trenera, ślepą sprawiedliwość sędziów, inną mentalność rosyjskich kolegów i sąsiadów. Nie tracili czasu na zbędne refleksje. Bo oni przyjechali do Rosji przede wszystkim pracować i zarabiać kasę.
- Przed przyjazdem słyszałem dużo niedobrego o tym kraju. Mówiono o strasznej pogodzie, mrozach, złej władzy i niemiłych ludziach. Okazało się, że to wszystko bzdury - mówił Ball. Nie ukrywał jednocześnie, że suma, jaka co miesiąc wpływała na jego konto pozwalała skutecznie zapomnieć o wszelkich niedogodnościach.
Rosyjska liga przeżyła prawdziwą amerykańską inwazję tuż przed i po igrzyskach olimpijskich w Pekinie w 2008, gdzie USA zdobyło złoto. To właśnie w Rosji grała większość tego zespołu: Ball, Stanley, Ryan Millar, David Lee, Richard Lambourne, Tom Hoff, Sean Rooney, Riley Salmon. I potem młodsze pokolenie, obecni reprezentanci, Matthew Anderson, Maxwell Holt, bracia Erik Shoji i Kawika Shoji. Nie wszyscy rzucili na kolana swoją grą, ale żaden z nich nie zostawił za sobą "spalonej" ziemi. Dlaczego faceci ze słonecznej Kalifornii decydowali się spędzać większość roku w mroźnej, dalekiej Rosji?
ZOBACZ WIDEO Ferdinando De Giorgi: Młodych trzeba uczyć, jak się pracuje w pierwszej reprezentacji
Pierwsza rzecz, to oczywiście pieniądze. Zarabiali tam wielką kasę. - Życie w Rosji i przeżywanie wszystkiego, co niesie ze sobą mieszkanie tam jest trudne, zwłaszcza w Nowosybirsku. Jesteś w stolicy Syberii, więc zimą jest bardzo zimno, około - 40 stopni. Ale poza tym było bardzo dobrze. Świetna siatkówka, niezłe pieniądze. To są powody, dla których wszyscy przychodzą grać do Rosji - mówił Ryan Millar.
Powszechna opinia w Superlidze o Amerykanach jest taka, że praca z nimi jest bardzo prosta i wygodna. Wystarczy nakreślić odpowiednią sumę w kontrakcie i masz pewność, że siatkarz te pieniądze odpracuje, co do kopiejki. Sprowadzanie wszystkiego do samych pieniędzy to jednak zbyt duże uproszczenie. Sedno leży bowiem w odpowiedzi na pytanie: dlaczego to właśnie im, Amerykanom, te pieniądze chcieli w tej Rosji płacić?
Pierwszy powód to wielki profesjonalizm. Podczas niedawnego meczu Fakiełu Nowy Urengoj z Zenitem Kazań można było zobaczyć, na czym polega. Prosty przykład, meczowa rozgrzewka. Matt Anderson nie skończył jeszcze rozciągnąć i dogrzać połowy mięśni, a młodzi siatkarze z Fakieła już obracali piłki w dłoniach i czekali na ostatnią część rozgrzewki.
- Nie było w naszej lidze większych profesjonalistów. Uczyli się u nas grać w siatkówkę, ale my u nich podglądaliśmy, co to znaczy profesjonalne podejście do wykonywanego zawodu. Bez względu na warunki, w jakich wykonujesz pracę - twierdzi jeden z rosyjskich dziennikarzy sportowych.
Bariera językowa, czy uciążliwe podróże są dla Amerykanów sprawą drugorzędną. Mają jasno określony cel. To pozwala przetrwać wszystko. Pytany o to, jak znosi - 40 stopni Ryan Millar wyjaśniał, że to, co robi poza krajem jest ważne dla jego finansów i kariery, ale tak naprawdę nie ma porównania z igrzyskami olimpijskimi. Igrzyska to jest powód, dla którego gra się w siatkówkę.
Medal zdobyty w barwach narodowych to dla amerykańskiego sportowca cel, który uświęca wszelkie środki. Aby go osiągnąć są w stanie znieść nawet ciemność panującą w Kazaniu o 8 rano i 40 stopniowe mrozy w Kemerowie, Surgucie, Ufie, czy Nowym Urengoju. Kiedy w roku 2007 William Priddy otrzymał propozycję z Lokomotiwu Nowosybirsk nie zastanawiał się zbyt długo.
- Nie codziennie otrzymuje się zaproszenie na Syberię - mówił. - Wtedy to było dla mnie mnie dalej niż każde miejsce, w którym chciałem żyć. Jednocześnie wspomina, że decyzja, aby podpisać kontrakt zapadła w trzy dni i pojechał do Rosji bez najmniejszych kompleksów, jak po swoje. Był przecież przyszłym mistrzem olimpijskim i tak zawsze o sobie myślał.
Nikt nie różni się pod tym względem od Amerykanów bardziej, niż Rosjanie. Dlatego taki Ball, czy Lee imponowali kolegom nie tylko siatkarskimi umiejętnościami, ale jeszcze bardziej optymistycznym podejściem i pewnością siebie (nie mylić z nonszalancją i arogancją). Dlatego ich nie tylko lubili, ale przede wszystkim szanowali i podziwiali za to.
To było coś nowego dla chłopaków, którym od dziecka wmawiano, że jak jeszcze raz zepsują atak, wylecą z zespołu i nikt, nigdy, nie podpisze z nimi profesjonalnego kontraktu. Tymczasem amerykańskim dzieciom od małego tłumaczą: "Jesteś najlepszy ze wszystkich". I codziennie im to powtarzają. Dlaczego potem mieliby w siebie wątpić?
To, co podoba się w Amerykanach to również ... brak głębszej, nadmiernej refleksji. Kiedy siatkarze zza oceanu podpisują kontrakty, nie rozmyślają, czy sobie poradzą w Superlidze, tylko po prostu ciężko pracują, aby tak się stało. Wierzą, że dadzą radę. To kolejna rzecz, którą Rosjanie bardzo w nich cenią i zazdroszczą. Bo rosyjscy siatkarze często wątpią w swoje możliwości i łatwo zachwiać ich wiarą w siebie. Siergiej Grankin, Siergiej Tietiuchin, Aleksander Wołkow, Nikołaj Pawłow, Dmitrij Muserski - oni znają swoją wartość, ale zdecydowana większość, nawet uznanych gwiazd jak Maksym Michajłow, już niekoniecznie.
To zupełnie odwrotnie, niż Amerykanie. Nawet jeśli trener zdejmie ich z boiska, wymieni na innego gracza, w ich nastawieniu nic się nie zmienia. Tak było np. kiedy ze znanych tylko sobie powodów Andriej Woronkow trzymał na ławce Davida Lee. Zamiast niego wolał Aleksandra Abrosimowa. Amerykanin nie skarżył się mediom i kolegom, że nie tego się spodziewał wracając do Nowosybirska. Znał po prostu swoją wartość. Dlatego trenerom tak świetnie się z nim współpracuje.
Ta pewność siebie imponuje nie tylko kolegom z boiska, ale też szkoleniowcom. To nie przypadek, że pierwszą osobą do której jesienią 2014 zadzwonił po ratunek i dobrą radę Władimir Alekno był Lloy Ball. Matt Anderson odszedł wtedy nagle z zespołu, Wilfredo Leon wracał po kontuzji, a wielki trener zdał sobie sprawę, że postawił na złego konia na rozegraniu (w zespole był Igor Kobzar i Siergiej Bagriej). I wcale nie Bruno Rezende, Benjamin Toniutti, czy Saeid Marouf to było pierwsze nazwisko, jakie przyszło Aleknie do głowy.
Na czele listy kandydatów był student amerykańskiego uniwersytetu Micah Christenson, który miał za sobą prawdziwy debiutancki sezon w kadrze i wygraną w Lidze Światowej. Gdyby Amerykanin nie odmówił wówczas wielkiemu klubowi ze względu na obowiązki studenckie, Marouf nigdy by do Kazania nie przyjechał. Alekno stracił jednego Amerykanina i natychmiast pomyślał o kolejnym. Wiedział, że zatrudniając siatkarza z tego kraju, nie zaliczy transferowego pudła.
Znamienne jest to, że od 10 lat w najlepszym zespole rosyjskim zawsze grał przynajmniej jeden Amerykanin. Nie Włoch, nie Brazylijczyk, nie Kubańczyk, ale siatkarz rodem z USA. Granie w Zenicie Kazań to wielkie pieniądze, ale i wielka odpowiedzialność. Nie ma przyzwolenia na najmniejsze potknięcie. Kto poradzi sobie lepiej z ciągłą presją wygrywania od facetów, którzy już urodzili się zwycięzcami?
Dla Rosjan nowością było również podejście kolegów zza oceanu do mediów. Oni zawsze mieli czas dla każdego, kto chciał z nim porozmawiać po meczu. Nie było mowy, aby któryś uciekł bez słowa do szatni, powoli i cierpliwie odpowiadali na wszystkie pytania zadawane łamaną angielszczyzną. To kolejna rzecz, jakiej Rosjanie się od nich nauczyli.
Nasi wschodni sąsiedzi cenią też bardzo Amerykanów za to samo, co fani na całym świecie. Można nie kibicować tej drużynie, ale trudno usłyszeć negatywne opinie na jej temat. Nie wszystkim podoba się włoski teatr na boisku, kłótnie Brazylijczyków z sędziami, buta Irańczyków, czy gesty niektórych polskich siatkarzy w stronę rywali. Amerykańscy siatkarze nie tracą na to czasu.
W każdym turnieju po prostu wychodzą na boisko i grają najlepiej jak potrafią, bez uśmieszków, zaczepek pod siatką, groźnych spojrzeń. Wiedzą, że w wielkich meczach szkoda na to sił. Wtedy liczy się to, czego nauczyli się w hali treningowej i wypracowali na siłowni. Dlatego skupiają się na wykonywanej pracy i nie myślą, co będzie, jak się nie uda, tylko zawsze: "Yes, we can". Za to amerykańskich siatkarzy uwielbiają kibice i cenią eksperci. I za to właśnie w Rosji płacili im wielkie pieniądze.
W Polsce tez wielu Amerykanow gralo i kilku gra w tem sezonie. Mozna to samo o nich powiedziec i za to samo ich cenic.