Obie drużyny już dwukrotnie zmierzyły się w tegorocznej Lidze Narodów. W fazie interkontynentalnej aktualne mistrzynie świata dość niespodziewanie uległy Turczynkom 2:3. To była pierwsza i zarazem jedna z dwóch przegranych, jakie w tamtym czasie poniosły liderki tabeli. Amerykanki rewanż wzięły w Final Six, ale potrzebowały do tego ponownie pięciu setów. Starcie numer trzy zapowiadało się więc bardzo ciekawie.
Ekipa Karcha Kiraly'ego w rywalizacji z tureckim zespołem miała problem z dobrym wejściem w spotkanie. Tak było zarówno w Lincoln, jak i w piątkowym pojedynku rozpoczynającym turniej z udziałem sześciu najlepszych teamów. W niedzielnym finale historia znów zatoczyła koło. Jankeskom ogromnie dużo trudności sprawiało przyjęcie zagrywki i skończenie pierwszego ataku. Turczynki za to świetnie broniły, choć w kilku sytuacjach mogły mówić o pechu. Punkty dokładały serwisem. Na drugiej przerwie technicznej odjechały rywalkom na 16:10 i nie oddały przewagi do samego końca tej partii. Dobrą skuteczność zachowywała choćby Hande Baladin.
Trener Amerykanek dokonał zmiany. Zdjął z parkietu Michelle Bartsch-Hackley, która zdobyła najwięcej punktów (6), ale za to z przyjęciem zupełnie sobie nie radziła. Druga partia do pewnego momentu była wyrównana. Im dalej wchodziliśmy w seta, tym oglądaliśmy coraz dłuższe akcje. Mistrzynie świata poprawiły blok, dzięki któremu koleżankom łatwiej było bronić i wyprowadzać kontry. Swoje zrobiła także zagrywka. Efekt? 11:16 i bliżej wyrównania stanu meczu. Kluczowe mogło być pierwsze zatrzymanie w ataku Kimberly Hill, do której w tamtym czasie kierowana była niemal każda piłka. Jak się potem okazało, to ona wbiła gwoździa już przy pierwszej "setówce" (22:24).
Trzecia partia znowu nie była udana dla Bartsch-Huckley. Najpierw nie przeniosła piłki nad siatką w swoim pierwszym ataku, a potem dwukrotnie została zablokowana. Zaczęło się od 4:0. Rozgrywająca Carla Lloyd jakby na przekór wszystkiemu obdarzała swoją atakującą niesłabnącym zaufaniem. Trener Giovanni Guidetti miał słuszne pretensje do swoich podopiecznych. Co prawda, nie oddawały przewagi, ale z utrzymaniem jakości w grze bywało różnie. Ważne, że w decydującym momencie potrafiły zaskoczyć, jak choćby przy ataku z krótkiej Zehry Gunes. Przy stanie 21:16 coś się jednak zacięło i to na dobre. Amerykanki doprowadziły do remisu po 22, powinny skończyć partię i to dwukrotnie. Zbyt mocno po skosie zaatakowała Bartsch-Huckley i zrobiło się 1:2.
ZOBACZ WIDEO Michał Kubiak: To karygodne, co zrobiła z nami światowa federacja
Co zrozumiałe, więcej radości w grze towarzyszyło Turczynkom. Były bliżej celu. Po mistrzyniach świata nie było jednak widać jakiejś frustracji. Gdyby nie prosty błąd po jednym z ich ataków, już na pierwszą przerwę techniczną zeszłyby nawet z pięcioma "oczkami" więcej. Zostały dwa. Obaj szkoleniowcy szybko reagowali na boiskowe wydarzenia. Więcej emocji dało się odczytać z twarzy Guidettiego. Po raz trzeci z rzędu w rywalizacji turecko-amerykańskiej w Lidze Narodów zanosiło się na pięciosetową batalię. Po udanej kiwce w ósmy metr w wykonaniu Foluke Akinradewo tablica świetlna wskazała stan 13:20. Dołożyła jeszcze asa, a do tie-breaka doprowadziła Lloyd.
Kluczem do sukcesu dla mistrzyń świata był szybki atak do obu skrzydłowych oraz duże poświęcenie w obronie. Ani Hill, ani Bartsch-Hackley nie popełniały błędów. Turczynki łapały głębokie oddechy, widać było ich niepewność. Tym bardziej, gdy na rozegraniu podwójne odbicie zaliczyła Cansu Ozbay (4:8). Amerykanki wyraźnie poczuły krew. Podobnie jak przed dwoma dniami, wyszły obronną ręką i to one sięgnęły po złote medale w pierwszej edycji Ligi Narodów Kobiet.
Finał Ligi Narodów Kobiet:
Turcja - USA 2:3 (25:17, 22:25, 28:26, 15:25, 7:15)
Turcja: Erdem Dundar, Arici, Ercan, Baladin, Ismailoglu, Ozbay, Boz, Gunes, Alikaya, Sarioglu, Karakurt, Gizem Orge (libero) Sebnem Akoz (libero).
USA: Larson, Hancock, Lloyd, Adams, Dixon, Gibbemeyer, Kingdon Rishel, Drews, Murphy, Bartsch-Hackley, Hill, Akinradewo, Wong-Orantes (libero), Robinson (libero).