Adam Kurek: Nawet mi się nie śniło, że można wygrać w sporcie tyle, ile wygrał Bartek

Newspix / Krystyna Paczkowska/Przegląd Sportowy / Na zdjęciu: Adam Kurek w barwach Stali Nysa
Newspix / Krystyna Paczkowska/Przegląd Sportowy / Na zdjęciu: Adam Kurek w barwach Stali Nysa

- Gdy tuż po finale MŚ na telefonie wyświetliło się: Bartek, pomyślałem, że to niemożliwe, bo przecież jest jeszcze na boisku. Ale to był on. Powiedział: "Jestem mistrzem świata" - opowiada Adam Kurek, ojciec najlepszego siatkarza Europy w 2018 roku.

Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Nysa to miasto, z którym jest pan związany od wielu lat. Był pan kapitanem miejscowej Stali, teraz pełni pan tam służbę w straży pożarnej. Co dla pana oznacza honorowe obywatelstwo miasta, którym kilka dni temu nagrodzono pana syna?

Adam Kurek, były reprezentant Polski w siatkówce, ojciec Bartosza Kurka: To dla niego bardzo fajne, prestiżowe wyróżnienie. Cieszyłem się, że Bartek wszedł do tego elitarnego grona. Ja jeszcze w nim nie jestem, mam za to tytuł zasłużonego dla Opolszczyzny.

Udało się panu osobiście mu pogratulować tego tytułu?

Nasza rozmowa w dzień meczu Stali Nysa z ONICO Warszawa wyglądała tak, że powiedziałem mu: "Bartek, muszę już iść, porozmawiamy innym razem" (śmiech). Przed meczami nigdy nie przeszkadzam synowi, a po nim był tak oblegany przez kibiców, że nie chciałem mu zawracać głowy.

Kiedy w 2005 roku syn wyjeżdżał z miasta, w którym się wychował, spodziewał się pan, że któregoś dnia wróci jako gwiazda, dla której po bilety ustawi się długa kolejka?

Jasne, że nie. Choć wiedziałem, że syn jest ambitny i pracowity i może dużo osiągnąć. W wieku 16 lat opuszczał dom z duszą na ramieniu. My z żoną też przeżywaliśmy ten moment, jechał do nowego miejsca, miał mieszkać sam w wynajętym mieszkaniu. Jednak jak wszyscy dziś widzą, poradził sobie świetnie.

ZOBACZ WIDEO Prezes PZPS walczy z białaczką. "Tacy twardziele jak on nie zwykli przegrywać"

Pamięta pan dzień, w którym po raz pierwszy przyprowadził go pan na trening Stali Nysa?

Nie pamiętam, ale na pewno to było bardzo wcześnie. Kiedy ja grałem w Stali, Bartek razem z moją żoną przychodził na wszystkie mecze, szybko poznał niezwykłą atmosferę starej hali naszego klubu.

A czy szybko zapragnął iść w pana ślady i zostać siatkarzem?

Jako dzieciak dla zabawy odbijał balon, a tak na poważnie zaczął się uczyć siatkówki w wieku 9-10 lat, gdy po trzeciej klasie szkoły podstawowej przenieśliśmy go do szkoły o profilu siatkarskim. Jego trenerem był tam Roman Palacz.

W latach pana gry w Nysie było tam zresztą więcej zawodników, których synowie też zostali siatkarzami.

Poza mną z synami na treningi przychodzili też Janusz Bułkowski i Piotrek Szczurek. W latach 90. Nysa była prawdziwie siatkarskim miastem. Zawodników Nysy znał tam każdy, a na podwórkach mało dzieciaków kopało piłkę, wszyscy na trzepakach grali w siatkówkę. Mam nadzieję, że to wróci. Nysa ma zapotrzebowanie na grę w PlusLidze i zasługuje na nią. Jestem przekonany, że jeśli uda się do niej wejść, na każdym meczu będzie komplet publiczności.

Czytaj także: Kryspin Baran, prezes Warty Zawiercie: Czasem otwiera się nóż w kieszeni. Ale nie będę stał na czele barykady
 
Bartosz w Stali najpierw podglądał pana na treningach, podawał piłki, był mopersem, aż w końcu, już jako 16-letni chłopak, zaczął grać u pana boku.

Tak właśnie było. Musiał zapracować na swoją szansę. Biegał z mopem, wycierał parkiet. Potem zaczął trenować z pierwszym zespołem Stali, co zresztą było dla mnie wielkim zaskoczeniem. Jak miał 15 lat, przyszedł do mnie świętej pamięci Jurek Salwin, nasz ówczesny trener i powiedział: "Słuchaj Adam, to jest czas, żeby Bartek wszedł do pierwszej drużyny". Ja mu na to, że może jeszcze nie, że przecież to wciąż dzieciak, ale on na to: "Dawaj, spróbujemy". I się to zaczęło. Muszę przyznać, że syn od początku świetnie dawał sobie radę.

Kto się bardziej denerwował przed jego pierwszym treningiem z seniorami Stali? Pan czy syn?

Myślę, że ja i to zdecydowanie. Natomiast fakt, że byłem wtedy bardzo doświadczonym graczem i kapitanem drużyny, na pewno ułatwił Bartkowi wejście do zespołu.

Instruował go pan? A może on pytał się "tata, co mam robić?".

Nie, powiedziałem mu, żeby nie patrzył na mnie, tylko na trenera, że on jest odpowiedzialny za jego wychowanie i rozwój siatkarskich umiejętności, jego ma się słuchać. Ja się nie wtrącałem. W czasie wspólnych treningów czy meczów starałem się być bardziej jego kolegą z boiska, niż ojcem.

Zdarzyło mu się kiedyś uciec ze szkoły, żeby szybciej przyjść na wasz trening?

Na pewno nie. Bartek zawsze był niezwykle sumienny. Z perspektywy rodzica to jest złote dziecko, w czym wielką zasługę ma moja żona. W szkole lubił wszystkie przedmioty, miał bardzo dobre oceny.

Przeciwko komu po raz pierwszy zagraliście razem?

Chyba przeciwko AZS-owi Politechnika. Głowy nie dam, ale na pewno ten wyjazdowy mecz w Warszawie w 2005 roku bardzo utkwił mi w pamięci. Trenerem męskiej reprezentacji był wtedy Raul Lozano. Z kolei mój kolega Witek Roman był menadżerem kadry. Po meczu przyszedł do mnie i tak zrelacjonował swoją rozmowę z Argentyńczykiem.

- Ci zawodnicy z numerami 12 i 9, kim oni są? To bracia?
- Nie, to ojciec i syn.
- Jak to ojciec i syn? Przecież to niemożliwe!

Byłem świadkiem tej rozmowy, bo siedziałem wtedy na trybunach dwa rzędy za Lozano i Romanem. Potwierdzam jej prawdziwość. Miał pan kiedy okazję z nim porozmawiać?

Niestety nie, natomiast prosiłem kiedyś Bartka, żeby przekazał mu podziękowania. Mam do niego sentyment, bo on jako pierwszy zaryzykował i powołał mojego syna do reprezentacji, gdy ten miał zaledwie 18 lat.

Czytaj także: Łukasz Kaczmarek o triumfie ZAKSY w Pucharze Polski. "Pokazaliśmy to, co nas charakteryzuje"

Nie tylko Lozano dziwił się wówczas, że w jednej drużynie siatkarskiej na boisku występują razem ojciec i syn. To był ewenement na skalę światową, gdzie się nie pojawiliście, przyciągaliście uwagę.

Oczywiście, że tak. Na pewno Bartek wtedy nie odstawał, a pod koniec sezonu stał się nawet wiodącą postacią zespołu. Natomiast z pewnością było to niezwykłe, że graliśmy razem. Może gdzieś indziej też się zdarzyło, żeby w jednej drużynie występowali ojciec i syn, ale na pewno nie miało to miejsca w najlepszych krajowych rozgrywkach.

Kolega dziennikarz wspominał, jak w ubiegłym roku na finałach Pucharu Polski w Nysie jeden z kibiców krzyczał, że tak jak Bartosz Kurek grał w Nysie jako 16-latek, to potem nie grał już nigdy. Pewnie po mistrzostwach świata ten kibic zmienił zdanie.

Pewnie tak. Po złotym medalu mistrzostw w telewizji i internecie przewijało się nagranie z debiutu syna w Stali Nysa, można więc porównać jak wyglądał wtedy i jak wygląda teraz. Proszę zwrócić uwagę, jak zmienił się fizycznie. Z "pająka", jak fajnie powiedział o nim Piotrek Łuka, zmienił się w gladiatora.

Co powiedział pan synowi, kiedy w 2005 roku wyjeżdżał z Nysy do Kędzierzyna?

"Uważaj na siebie", nic więcej. Martwiliśmy się wtedy, jak będzie sobie radził, gdy zamieszka sam, bo w domu wszystko miał podane pod nos przez żonę. Tam sam musiał dbać o jedzenie, pranie, szkołę, o wszystkie te przyziemne sprawy. Dawał sobie jednak radę. Bardzo pomagała mu w tamtym czasie szkoła w Kędzierzynie, do której chodził. Dbano o niego, pani gotowała mu obiady. Za okazaną pomoc mamy do tej szkoły duży sentyment i zawsze będziemy jej wdzięczni.

A co usłyszał pan od niego, gdy po wygranym finale mistrzostw świata udało mu się na chwilę wyrwać do szatni i zadzwonić do was, dosłownie minuty po wywalczeniu złota?

Byłem wtedy niesamowicie zaskoczony. Siedzieliśmy z żoną w domu, uradowani sukcesem syna, i w pewnym momencie dzwoni telefon. Żona patrzy na wyświetlacz: Bartek. Powiedziałem, że to przecież niemożliwe, bo oni wszyscy stoją jeszcze na boisku. Odebraliśmy i usłyszeliśmy od Bartka: "Zrobiliśmy to, wygraliśmy. Jestem mistrzem świata". Nasze wzruszenie było wtedy ogromne, poleciały łzy.

Bardzo się pan denerwował, oglądając mecze naszej drużyny o medale?

Ja zazwyczaj jestem nerwusem, mam chwile zwątpienia, a żona mnie uspokaja, ale w czasie meczu z USA nie wiedzieć czemu byłem spokojny i w trudnych dla naszej drużyny momentach przekonywałem małżonkę, że damy radę.

A jak było w czasie finału z Brazylią? Na przykład jak pan zareagował na potężny atak syna z drugiej linii, punkt na 22:17 w drugim secie?

Tomek Swędrowski dobrze wtedy skomentował, że to jest atak na mistrzostwo świata. Miałem podobne odczucie. Nabrałem wtedy przekonania, że nie ma takiej siły, która odbierze naszej drużynie zwycięstwo. Grali w jakimś amoku, nawet gdyby zebrali sześciu najlepszych siatkarzy na świecie na swoich pozycjach, to myślę, że nie daliby naszym rady.

Ponoć po tym spotkaniu musieliście zrobić sobie długi spacer, żeby uspokoić nerwy i emocje?

Gdy mecz się skończył, pojechaliśmy do Czech, do Dolni Moravy i zrobiliśmy sobie "spacer w chmurach". W tamtejszych górach jest taka wysoka, kręta wieża, która nazywa się właśnie "ścieżka w chmurach". Po wygranej z USA spacerowaliśmy jej serpentynami, żeby wyczyścić głowy. Bardzo fajne miejsce, polecam każdemu.

To pewnie dobrze pan rozumie Vitala Heynena, który robi sobie bardzo długie spacery i wchodzi na Rysy dwa razy w ciągu kilku dni?

Vitala na razie nie rozumie chyba jeszcze nikt. Powoli zaczynają rozumieć go siatkarze, natomiast kibicom, ludziom spoza drużyny, jeszcze długo się to nie uda.

Spotkał się pan kiedyś z Belgiem?

Tak, ale dawno temu i przez siatkę. On na pewno nie będzie tego pamiętał, ale graliśmy przeciwko sobie w europejskich pucharach. Vital jako zawodnik był specyficzny, nerwowy, czasem agresywny. Miałem z nim wtedy małe spięcie o jakąś piłkę.

Co mówi o Heynenie syn, gdy rozmawiacie na jego temat?

Bardzo go chwali, głównie za podejście do siatkówki. Na pewno trener naszej kadry podchodzi do niej trochę inaczej, niż inni trenerzy.

Wszyscy zastanawiają się, co odmieniło naszą drużynę przed pierwszym meczem z Serbią. Może pan wie?

Nie wiem. Drużyna ma swoją tajemnicę i Bartek nawet nam jej nie zdradził. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie zdradził nam tego sekretu. Wszystko zostało między zawodnikami.

Złoty medal mistrzostw świata piękna nagroda dla syna za to, że zawsze jako pierwszy był krytykowany, no i rekompensata za mundial w 2014 roku, gdy w ostatniej chwili pożegnał się ze złotą jak się później okazało drużyną.

Zdecydowanie tak. Zawsze było tak, że jak Polska czegoś nie wygrała, jako pierwszy obrywał Bartek. Nikt już nie pamięta, że to on był naszym najlepszym graczem na igrzyskach w Rio w 2016 roku, pamięta się tyle, że siatkarze wrócili do domu z pustymi rękami. Puchar Świata 2015 - Bartek też był najlepszy w zespole. Nie zdobyliśmy jednak olimpijskiej kwalifikacji i znów mu się oberwało. Ale teraz, po wygranych mistrzostwach świata, też wszystko spadło na niego, i z tego już się bardzo cieszę (śmiech).

Jak syn przeżył skreślenie przez Stephane'a Antigę przed poprzednimi mistrzostwami, jak przeżył to pan?

Byliśmy na meczu Memoriału Wagnera w Krakowie, po którym wszystko się posypało. Bartek był oczywiście rozgoryczony. Jak się pracuje tyle lat, jest się liderem, podstawowym graczem, a potem wypada się z kadry na mistrzostwa świata rozgrywane we własnym kraju, to musi być dołek. Dobrze, że syn występował wtedy w zagranicznym klubie, że nie został w Polsce. Na szczęście później szybko się ze Stephane'em dogadał i wrócił do reprezentacji. On nie ma pretensji do trenera, bardziej do siebie, bo wie, że pewne rzeczy mógł zrobić inaczej.

Bardzo się zmienił od tamtych wydarzeń?

Na pewno. Teraz ma 30 lat, jest doświadczonym zawodnikiem i w pełni dojrzałym facetem. Jest też zakochany z wzajemnością, a to bardzo dużo pomaga. Każdy mi zresztą mówi, że Bartek jest teraz szczęśliwy i zadowolony z życia, a jak układa się w życiu prywatnym, to w sportowym jest łatwiej.

Myśli pan, że bez swojej narzeczonej syn nie osiągnąłby tego, co osiągnął?

Wydaje mi się, że Ania bardzo Bartka zmieniła mentalnie, bardzo mu pomogła. Bez niej byłoby mu niezwykle trudno dojść do takich sukcesów.

Rozmawiamy głównie o pana synu, a przecież pan też rozegrał w reprezentacji Polski prawie sto spotkań i dwukrotnie grał w mistrzostwach Europy.

Tyle, że w tamtych latach polska siatkówka nie święciła triumfów. Dwa razy zajęliśmy siódme miejsce. Brakowało nam potencjału, żeby bić się o medale. Jakimś sukcesem było drugie miejsce na Uniwersjadzie w Buffalo. Jednak na podium najważniejszych imprez wdrapali się dopiero ci, którzy weszli do kadry jakieś dziesięć lat po mnie.

W lidze sporo pan jednak wygrał.

Dwa złote medale mistrzostw Polski z AZS-em Częstochowa, Puchar Polski ze Stalą Nysa, srebrne medale z tym klubem. Można więc powiedzieć, w polskiej siatkówce klubowej zdobyłem wszystko, co najważniejsze.

Co pana skłoniło, żeby po zakończeniu kariery w 2005 roku wstąpić do straży pożarnej?

Wstąpiłem do niej już dużo wcześniej. W schyłkowych latach komuny, od 1988 do 1990 roku, w nyskiej straży odrabiałem służbę wojskową. I kiedy w roku 2003 roku postanowiłem znów do niej wstąpić, wiedziałem już, co mnie czeka i znałem tę pracę. Dlatego się na nią zdecydowałem.

Lubi pan tę pracę?

Bardzo, a to dlatego, że jest ona bardzo podobna do sportu. Mamy do czynienia z dużym stresem w krótkim czasie. Wyjazdowi na akcję towarzyszą podobne emocje, jak meczowi siatkarskiemu. Stres niewyobrażalny, bo nie wiadomo co się dzieje na miejscu, jak będzie trzeba działać, jak sobie z tym poradzić. A jak akcja się kończy, jest ulga i poczucie dobrze wykonanej roboty. Jako sportowiec cały czas się szkoliłem poprzez trening, jako strażak też szkolimy się bardzo dużo, przygotowujemy się do trudnych zadań, które mogą na nas czekać.

Były takie akcje, które szczególnie dobrze pan zapamiętał?

Takich pojedynczych to nie, ale mam ich za sobą mnóstwo. Czy to związanych z pożarami, czy z wypadkami. Potem się zdarza, że przychodzą do nas ludzie i dziękują za uratowanie życia swojego czy członka rodziny.

Często zdarzają się takie wizyty z podziękowaniami?

Dość często.

A bywało tak, że osoba, której płonął dom, chwalił się, że gaszeniem tego domu zajmuje się taka postać, jak pan?

Bywało (śmiech). I wciąż bywa, bo w powiecie nyskim, gdzie pracuję, ludzie mnie znają. Kiedyś mówili: "zobacz, to przecież Adam Kurek". A teraz mówią raczej, że to ojciec tego słynnego siatkarza.

Jest pan w swojej jednostce dowódcą sekcji. Na czym polega praca w takiej roli?

Dowodzę zastępem, który jedzie do zdarzenia. Zastęp to jeden samochód i sześciu ludzi. Przy jakiejś większej akcji tych zastępów może być więcej, na miejscu może się pojawić nawet czterdziestu strażaków. I trzeba nimi wszystkimi kierować.

Jeden zespół, sześciu ludzi - to jak w siatkówce.

Dokładnie. I w takim zespole też działamy jak drużyna, mamy swoje zadania i musimy współpracować. W pojedynkę strażak niczego nie zdziała.

W siatkówce są zawodnicy od przyjęcia zagrywki, od bloku, obrony, rozegrania. A jaki jest podział ról w zespole strażackim?

Jest dowódca, który zarządza zespołem, dwóch ludzi odpowiedzialnych za zaopatrzenie wodne - ich zadaniem jest zlokalizowanie hydrantów i ustalenie, jaki mamy zapas wody. Kierowca, który odpowiada za samochód i dwóch specjalistów od akcji gaśniczej - przodownik roty i jego pomocnik.

Pracując jako strażak nie zerwał pan z siatkówką. Wywalczył pan medal mistrzostw świata służb mundurowych.

Świetny wyjazd, to było w 2006 roku. Turniej odbywał się w Australii, a my zdobyliśmy srebro. Poza tym jestem też trenerem reprezentacji Polski strażaków i muszę powiedzieć, że mamy naprawdę silną drużynę. Wszyscy zawodnicy występują w zespołach z niższych lig. Sport w straży pożarnej stoi na bardzo wysokim poziomie. Siatkówka, pływanie, piłka nożna, strażakiem jest przecież też mistrz olimpijski w łyżwiarstwie szybkim Zbigniew Bródka.

Po zakończeniu kariery syn będzie służył razem panem w straży, tak jak kiedyś grał razem z panem na siatkarskim boisku?

Chyba raczej nie. Póki co chciałbym, żeby Bartek jeszcze przez kilka lat pograł na wysokim poziomie. Już teraz osiągnął tyle, że mi nawet się nie śniło, że można w sporcie tyle wygrać. Brakuje mu jeszcze sukcesu na igrzyskach olimpijskich i chciałbym, żeby w Tokio udało mu się sięgnąć po medal. W tym roku nadchodzą konkretne posiłki, mam na myśli Wilfredo Leona, więc szanse na podium w Japonii są naprawdę duże.

A po spełnieniu tego marzenia Bartosz wróci do Nysy?

Wszystko wskazuje na to, że po sportowej karierze właśnie tam zamieszka. Kupił pod miastem dom i czuje się jego mieszkańcem.

Źródło artykułu: