Kryspin Baran, prezes Warty Zawiercie: Czasem otwiera się nóż w kieszeni. Ale nie będę stał na czele barykady

Newspix / Rafal Rusek / PressFocus / Na zdjęciu: Kryspin Baran
Newspix / Rafal Rusek / PressFocus / Na zdjęciu: Kryspin Baran

Prezes klubu z Zawiercia nie bał się mówić otwarcie o tym, co nie podoba mu się w polskiej siatkówce na jej najwyższych ligowych szczeblach. - Nie potrzebujemy rewolucji, ale dialogu - przekonywał w rozmowie z naszym portalem Kryspin Baran.

Michał Kaczmarczyk, WP SportoweFakty: Mam wrażenie, że Aluron Virtu Warta Zawiercie trochę nie pasuje do całej PlusLigi. Oglądamy jeden z najbardziej szalonych sezonów w ostatnich latach, a tymczasem u was jest dziwnie spokojnie, nic się nie wali z hukiem na ziemię. Panu to chyba nie przeszkadza?

Kryspin Baran, prezes Aluronu Virtu Warty Zawiercie: Nie wiem, czy o tym powinienem mówić, ale po kilku pozytywnych opiniach na temat naszego klubu pewna osoba z PLS-u zwróciła mi uwagę: "klubom nie podoba się to, że ciągle jesteście na świeczniku i mówicie, jacy to jesteście najlepsi, najpiękniejsi i najfajniejsi". Dlaczego podkreślamy, że jesteśmy wypłacalni, kiedy inny klub przechodzi trudny okres, albo dlaczego mówimy o naszej organizacji, kiedy komuś się wytyka jej brak... A potem zasugerowano mi, żebyśmy przekierowali naszą komunikację na poziom lokalny, czyli na przykład wycieczki do przedszkoli i szkół.

I ja wierzę, że w tej opinii nie było celowej złośliwości, tylko kryła się w niej poczucie solidarności i trzymania się w jednym szeregu. A skoro Zawiercie wyskakuje trochę ponad ten poziom, to należy reagować. Trochę tak jest, że chwalenie się nie jest w polskim stylu, zwykle zaczynamy prywatne rozmowy od tego, co nas boli albo na co ostatnio chorowaliśmy. Amerykanie zaś zaczynają od tego, co im się udało.

Domyślam się, że autor tej wypowiedzi dostał kilka telefonów od klubów, które żaliły się na to, że w Zawierciu bez przerwy mówią tylko o sobie. To wymowne, ale cały czas wierzę, że nie było w tym żadnej złośliwości. Może bardziej chodziło o małe rozżalenie, bo kiedy spotykam się z innymi prezesami, to jestem witamy co prawda sympatycznymi, ale jednak szpilkami: "gdzie nie spojrzę, tam ciągle Kryspin i Zawiercie!". Staramy się zatem nie przedawkować, ale z drugiej strony chcemy opowiadać o tym, co może mały klub, jakie ma ograniczenia i co może być dla niego niebezpieczne.

Nie chcemy sprawiać wrażenia, że możemy absolutnie wszystko: jedziemy teraz na turniej finałowy Pucharu Polski i ktoś wspomniał, że stać nas na sukces, bo rok temu wygrał Trefl Gdańsk, co miało być sporą niespodzianką. Ale wtedy pomyślałem, że to była ekipa z Schulzem, Nowakowskim, Miką i Szalpukiem. To jaka to była niespodzianka?

Co czeka polskich siatkarzy w 2019 roku? "Najważniejsze będą kwalifikacje do igrzysk"

Zaskoczyła mnie wypowiedź, że celujecie w zwycięstwo w Pucharze Polski. Wiadomo, że nie jedzie się na turniej finałowy, by przegrać albo nie skompromitować się, ale ile jest w tych zapowiedziach pewności siebie, a ile
myślenia życzeniowego (rozmowa odbyła się przed turniejem finałowym PP - przyp. red)?


Od razu zaznaczę, że to nie jest tak, że cieszyliśmy się z wiadomości o kontuzji Sama Deroo i uznaliśmy to spore osłabienie ZAKSY. Kiedy środowisko siatkarskie słyszy o urazie ważnego zawodnika, to nikomu nie jest do śmiechu i nie życzy się kontuzjowanemu źle. Poza tym Rafał Szymura może dobrze zastąpić Belga w nadchodzącym półfinale, tym bardziej, że ma swoje ambicje i widzi choćby, jak radzi sobie w Zawierciu jego dawny konkurent do miejsca w składzie, czyli Kamil Semeniuk. Natomiast ta ZAKSA cały czas nam ucieka, choć paradoksalnie dobrze się nam z nią gra. Nigdy nas nie zbili, ale po mistrzowsku kończyli końcówki setów i mimo szans wynik był zawsze na nasza niekorzyść. Puchar daje możliwość, by to zmienić.

To ciekawa zmiana myślenia w klubie, który w swojej historii dojść bojaźliwie podchodził do kolejnych dużych, przełomowych wyzwań.


Zacytuję wypowiedź Konrada Piechockiego przed startem Klubowych Mistrzostw Świata, pytanego o mecze z włoskimi potęgami: statystycznie te zespoły są dużo lepsze i na dziesięć meczów wygrają osiem, ale walczymy o to, by nadeszły te dwa dla nas.

Gdyby pan zapytał, czy w tym sezonie wygramy ligę lub zdobędziemy medal, odpowiedziałbym, że prawie na pewno nie, bo nie jesteśmy w fazie play-off aż trzy razy z rzędu udowodnić, że jesteśmy lepsi od któregoś z kandydatów do medalu. Ale w pucharze jest trochę inaczej i czuję gdzieś w kościach, że może przytrafić się nam ta jedna wygrana z ZAKSĄ, a potem ta jedna wygrana z ONICO lub Jastrzębskim Węglem. Końcowa klasyfikacja ligi bardziej oddaje przebieg całego sezonu, natomiast puchar ma swoje prawa.

Wspomniał pan prezesa Piechockiego, o którym kibice żartobliwie mówią, że myśli siedem kroków do przodu, kiedy inni prezesi stoją w miejscu i dzięki temu Skra wygrywa kolejne tytuły. Jak jest z wybieganiem w przyszłość u pana?


Staram się być siedem kroków do przodu, to na pewno. Za prezesem Piechockim przemawiają lata doświadczeń na stanowisku, i to lat nie sztucznie przesiedzianych, a przewalczonych. Ja wciąż się uczę, ale mam sporo planów lub pomysłów krótko- i długoterminowych, które czekają na nas klubie. Propozycji ad hoc jest zdecydowanie mniej.

Te plany obejmują poradzenie sobie z przyszłym kryzysem? Tak naprawdę klub jeszcze nie przeżył prawdziwego "dołka", a on może się prędzej czy później zdarzyć.


Tak, ale uważam, że im bardziej intensywnie będziemy zapobiegać nawarstwianiu się kolejnych problemów, tym mniejsza powinna być skala takiego kryzysu. Jestem przekonany, że tylko kumulacja takich kłopotów może się faktycznie odbić na jakości nie tylko klubu, ale i zarządzanego przedsiębiorstwa czy choćby życia prywatnego. Przez wcześniejsze zapobieganie jesteśmy w stanie sprawić, by taki kryzys był dla nas tylko potknięciem się, po którym można iść dalej. To jest zagadnienie, w którym odnajduję się także w firmie. Najlepiej czuję się właśnie w problemach i trudnościach: kiedy musimy dowiedzieć się, co nam nie idzie i dlaczego, rzucam się na to zadanie i czuję się w nim jak ryba w wodzie.

Widziałem, że słaba postawa w Jastrzębiu przeszła przez drużynę i wywołała reakcję, czyli obawy, ale także przemyślenia, co poszło lepiej, a co gorzej. Można to porównać do zachowania silnego i zdrowego organizmu, który zwalcza chorobę. Przetrawiliśmy naszą chorobę dość szybko dlatego, że byliśmy wcześniej zdrowi i przejęliśmy się problemem.

Zdarzyło się kiedykolwiek, że w klubie trzeba było rozwiązywać dużo problemów w krótkim czasie?


Nasza praca zawsze opiera się na ryzyku. Zawsze musimy zakładać, że może się nam przytrafić jedno z zagrożeń typowych dla świata sportu, czyli głównie kłopoty zdrowotne. Mamy pomysły i rozwiązania na wypadek, gdyby któryś ze scenariuszy się ziścił.

Żeby pan nie myślał, że u nas jest zawsze cudownie: zespół przed wyjazdem do Wrocławia był lekko podziębiony, sześciu zawodników było na kroplówkach z dużą dawką witaminy C. Właśnie po to, by pojechali na turniej przeświadczeni, że zrobiliśmy wszystko, co było można w temacie zdrowia. To można porównać do obserwowania, czy na drodze, którą biegnie klub, nie ma kamieni, o które może się potknąć, a potem ich usuwania z drogi. Gdzie tylko możemy, pozbywamy się przeszkód i czyścimy ją z kamieni.

Można łatwo przechodzić z trybu pracy "prezes klubu sportowego" w tryb
"prezes Aluronu"?

Naprawdę można. W poprzednich latach trochę się tego obawiałem, jako że 90 procent ludzi zarządzających w sporcie ma przede wszystkim doświadczenie zawodnicze. Sam śmiałem się z komentarzy pod swoim adresem, kiedy ktoś w środowisku prezesów opowiadał o Zawierciu: "Baran, Baran? Gdzie on grał, bo nie kojarzę?". A jednocześnie słyszałem krytycznie opinie o właścicielach klubów, którzy przychodzili do sportu z biznesu. Że nadmiernie teoretyzują i wprowadzają korporacyjne standardy bez brania pod uwagę specyfiki sportu. I naprawdę miałem obawy, czy też nie przeteoretyzuję, bo takie techniczne, inżynierskie przedsiębiorstwo jak Aluron w oczywisty sposób różni się od klubu, gdzie nie da się nałożyć ścisłych wartości parametrów i wytycznych.

Pomogło chyba to, że we mnie ten sport kiełkował od dołu, od czwartej ligi, gdzie zaczynaliśmy. Może gdybym kilka lat temu dostał z dnia na dzień do zarządzania klub PlusLigi, to pewnie wpadłbym w taką pułapkę korporacyjną. Natomiast w Warcie rośliśmy od popołudniowej pasji i dzięki temu doświadczenia biznesowe przyłączyły się do sportowych, a nie odwrotnie, nic nas nie ogranicza ani nie usztywnia. To zdecydowanie dwa różne światy, ale jako że mam doświadczenie z różnych branż, posiadam szerokie horyzonty i nie mam klapek na oczach.

Widać po panu także zdrowy dystans do świata siatkówki, bo chyba nikt traktujący PlusLigę śmiertelne poważnie nie pozwalałby sobie na uszczypliwe komentarze pod adresem Stoczni Szczecin, że "na skróty nie zawsze popłaca", albo na pisanie o siatkarskich swingersach.

Z tą Stocznią chodziło trochę o coś więcej niż jeden mecz i jeden sezon. To jest wątek, o którym niewiele osób wie, a może warto, by to wybrzmiało. Nie dotknąłem tematu Stoczni bez powodu, ponieważ moim zdaniem winę za skandal związany z tym klubem ponosimy wszyscy jako całe środowisko polskiej siatkówki. Bodajże pięć lat temu z Rzeczycach rozgrywano turniej finałowy II ligi, w którym brał udział między innymi nasz klub oraz Morze Bałtyk Szczecin.

Szczecinianie zajęli miejsca 5-6, my awansowaliśmy do pierwszej ligi wraz z SMS-em Spała, drużyną kierowaną wtedy przez Jacka Nawrockiego, z Olkiem Śliwką czy Bartłomiejem Lipińskim w składzie. Po tym wydarzeniu podczas wakacji władze Morza Bałtyk Szczecin i Victorii Wałbrzych przekonywały PZPS, jak wielką tragedią jest dla nich brak awansu, dlatego związek zdecydował się na powiększenie pierwszej ligi. Rozszerzył ją o dwa miejsca, specjalnie dla tych klubów.

Wówczas klub zmienił nazwę na Espadon Szczecin i zaczął swój pęd na skróty. Pan Markiewicz uznał, że jego celem jest PlusLiga, co zaowocowało awansem do ekstraklasy 2015/2016, ale nie z pierwszego, a trzeciego miejsca. Po jakimś czasie prezes stracił zainteresowanie klubem, czego efektem była fatalna organizacja i półroczne opóźnienia w wypłatach. Jeżeli w klubie prawie zapomnianym, będącym w takiej degrengoladzie nagle budzą się marzenia o Lidze Mistrzów...

... zapala się żółta lampka ostrzegawcza.

Mnie też się zapaliła. Sprawdzenie, jakim podmiotem jest Stocznia Szczecin i jakie ma gwarancje jako sponsor, zajęło mi dziesięć minut. Było jasne, że nie ma ona ekonomicznych podstaw do wspierania klubu. Natomiast środowisko w to uwierzyło i Stoczni Szczecin udzielono licencji mimo poważnych wątpliwości, między innymi wymagalnych zaległości wobec swoich byłych zawodników. Dlaczego tak o tym opowiadam? Moim zdaniem tamto rozszerzenie pierwszej ligi zepsuło rozgrywki.

Pamiętajmy, że w podobnym okresie MKS Będzin został dopuszczony do PlusLigi z czwartego miejsca w pierwszej lidze, a Cuprum Lubin z trzeciego. Lobbowanie za rozszerzeniem ekstraklasy i pierwszej ligi sprawiło, że trzeba było uzupełniać wakaty, na zaplecze PlusLigi brano kluby z łapanki i okazało się, że część klubów przewróciła się na takiej polityce. Tym zepsuto pierwszą ligę i dopiero jej zmniejszenie zdołało ją uzdrowić, co widzimy także na przykładzie PlusLigi.

Naciski lobbystów i przyzwolenie na otwieranie im drzwi oraz jednoczesne zamykanie ich przed pierwszoligowcami, by bronić swoich kolegów - to wszystko przyczyniło się do spadku jakości rozgrywek. Kiedy pisałem na Twitterze o drodze na skróty, nie chodziło mi o ten sezon, tylko o koncepcję budowania klubu. Klub ze Szczecina pędził na złamanie karku już od drugiej ligi i to za przyklaskiem środowiska. Nikt nie stawiał jawności w sporcie i jakości na pierwszym planie, nie wyciągnięto wniosków.

Łukasz Kaczmarek: Wygraliśmy będąc zespołem. Życzę sobie i naszej ekipie, aby ZAKSA została niepokonana
[nextpage]Widzę, że nie może pan spokojnie patrzeć na to, co czasem dzieje się w polskiej siatkówce i PlusLidze. Czasem otwiera się nóż w kieszeni?

Czasem tak. Ale nie tyle chodzi o pojedyncze decyzje ligi: czasem można je oceniać negatywnie, ale jeżeli przyjrzeć się drugiemu dnu i intencjom decydenta, można odnieść wrażenie, że wybrano mniejsze zło i być może trzeba było tak zrobić. Natomiast to, co mnie niezmiernie dziwi i co podkreślam na każdym kroku, to fakt, że kluby, czyli akcjonariusze ligi, nie czują potrzeby uczestniczenia w procesach decyzyjnych, która na bieżąco są w całości w rękach zarządu i rady nadzorczej. To byłoby naturalne, gdyby w spółce akcyjnej zawierało się kilkuset akcjonariuszy, ale mówimy o dwudziestu kilku podmiotach.

Mamy pięć procent akcji spółki, a tymczasem o większości decyzji dowiaduję się z maila albo na zwoływanych raz do roku zgromadzeniach walnych, sprawozdawczych czy wyborczych. To mnie uderza najbardziej. Mogłoby być tak, że kluby podrzucają swoje różne pomysły, po których następuje dyskusja i akceptacja albo odrzucenie sugestii. Natomiast kluby PLS czują się trochę jak w PZPS, organizacji wybieranej przez szerokie gremium, w którym odpowiedzialność się rozprasza. I potem dochodzi do sytuacji, że kluby pytają ligę, jaki ma być terminarz i nawet nie zabierają głosu w dyskusji nad nim.

To jest porażające, bo z biznesu wyniosłem przekonanie, że moje akcje i mój głos w spółce mają jakąś wartość. Przejawem takiej wartości jest komunikacja na linii rada nadzorcza-zarząd-kluby, tymczasem dowiedziałem się od obcych osób, że PLS rozważa objęcie przez Pawła Zagumnego funkcji prezesa zarządu i nikt tego nawet nie konsultował z akcjonariuszami. Żadnej rozmowy na temat tego, czy to kandydat lepszy czy gorszy, wszystko zależy od siedmioosobowej rady nadzorczej. Mnie to dziwi i mówię o tym głośno.

Zamierza się pan na to godzić?


Nie godzę się, natomiast nie będę stał na czele opozycyjnej barykady i walczył o zmianę systemu. Dla mnie celem jest lepsza komunikacja i zamierzam w najbliższym czasie ponawiać swoje apele o częstsze spotkania robocze klubów, których zwyczajnie nam brakuje. Kluby oddają część swoich kompetencji i ograniczają się do funkcji wyborczych, a ja widzę rozwiązanie nie w rewolucji, tylko w dialogu. Na takim comiesięcznym spotkaniu na pewno wypłynąłby temat kandydatur, który był konsultowany i omawiany głównie w kulisach. Skoro nie rozmawiamy między sobą, to nic dziwnego, że nikt nas nie pyta o zdanie.

To, co pan mówi, może częściowo tłumaczyć przewijającą się przez lata kwestię terminarza PlusLigi i jego braku stałości. Skoro brakuje pełnego porozumienia między władzami ligi, klubami i Polsatem, to trudno oczekiwać, że coś się zmieni.


Terminarz jest mniej więcej znany już w czerwcu, kiedy głosujemy nad formułą rozgrywek i datami rozpoczęcia oraz zakończenia ligi. Wtedy kluczową kwestią jest to, jak bardzo w nasz kalendarz wciskają się imprezy CEV-u czy FIVB, a wciskają się coraz bardziej. Ostatnio denerwowałem się, czy naprawdę musimy prowadzić ligę, w której rozgrywki trwają pięć i pół miesiąca. Dopiero wtedy kilka klubów zdało sobie sprawę, że tak naprawdę gramy od października do marca, a reszta czasu jest rozparcelowana na potrzeby światowej i kontynentalnej federacji. Kadrowicze są przeciążeni, a kluby za to wszystko płacą.

Zmiana terminarza na poziomie światowym to konieczność i Polska ma na ten temat wyrobione zdanie, ale chyba nasz głos ma zbyt mała siłę przebicia. Mamy ograniczenia dotyczące dostępności hal w niektórych miastach, do tego nasz partner medialny musi czasem wprowadzać korekty w ramówce ze względu na specjalne wydarzenia, których nie można przewidzieć. Wszyscy nad tym bolejemy, bo każdemu by zależało na pewności terminów, ale czasem jest to trudne. Mimo wszystko warto dążyć do porozumienia.

Aluron Virtu Warta Zawiercie to główny dostarczyciel sportowych emocji w mieście, co widać po zapełnieniu hali. Ale czy brak konkurencji w regionie nie będzie na dłuższą metę szkodliwy i usypiający czujność?

Mogę tylko przytaknąć. Współużytkownikiem naszego obiektu jest drugoligowy zespół piłki ręcznej Viret CMC Zawiercie i nie mamy prawa narzekać na naszą współpracę, nie wchodzimy sobie w drogę terminarzami. Mnie energii i determinacji nie brakuje, ale nie ukrywam, że taka zdrowa konkurencja nam się przydała. Kiedy słyszę czasem w biurze klubu wątpliwości, czy warto rozwieszać sto plakatów po mieście, chociaż na mecz już dawno nie ma biletów i ktoś, kto przyjdzie do kasy, tylko się zdenerwuje. Ja wtedy tłumaczę, że nie prowadzimy działalności tylko po to, by w ciągu pięciu kolejnych lat wiedziała o nas wąska, półtora tysięczna grupa osób na powiat liczący sto dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Nasza komunikacja ma też charakter popularyzujący.

Gdybyśmy mieli większy obiekt i konkurencję w regionie, to na pewno poczułbym się lepiej. Nawet nie chodzi o przychody, po prostu wtedy byłoby o co walczyć. Chciałbym się móc zastanawiać jak niektóre kluby, dlaczego na mecz przyszło na przykład dwa tysiące dwieście zamiast dwóch tysięcy pięciuset kibiców, których się spodziewaliśmy. Mielibyśmy próbnik do przemyśleń, dlaczego tak się stało: czy chodzi o pogodę, źle ustawiony termin nakładający się na inne wydarzenie, za wysokie ceny biletów, za głośną muzykę w hali... Teraz czego byśmy nie zrobili, hala jest pełna i to może uśpić. Staram się nie dopuścić do spadku jakości naszej pracy, ale dobrze byłoby doprowadzić do pojawienia się większej konkurencji sportowej, jak i większej hali.

W Dąbrowie Górniczej raz do roku robi się nieco głośniej o klubie z Zawiercia, kiedy pojawiają się plotki, że będziecie rozgrywali swoje mecze w tamtejszej Hali Centrum. Wiedział pan o tym?


Jesteśmy bardzo wdzięczni władzom Dąbrowy Górniczej za przyzwolenie na zgłoszenie Hali Centrum jako naszej hali rezerwowej. Przy aplikacji do PlusLigi musieliśmy podać awaryjny obiekt, w którym rozgrywałyby się nasze mecze w razie niedyspozycji naszej hali, zresztą dotyczy to każdego klubu w lidze. Mamy warunkową zgodę na korzystanie z dąbrowskiego obiektu w razie potrzeby...

... ale to nie rozwiąże problemu hali na Blanowskiej. Wasze ambicje sięgają na pewno wyżej. Mówił pan niedawno w wywiadzie dla portalu PlusLigi o planach na większy obiekt, ale brakowało konkretów.


W takim razie teraz będą konkrety. Nie dzielę skóry na niedźwiedziu, bo jeszcze możemy wypaść z szóstki, co nie będzie dla nas tragedią, bo nawet miejsca 7-8 będą dla nas na tę chwilę sukcesem. Ale zakładając, że awansujemy do play-offów, mamy szansę na rozgrywki europejskie, w których jak najbardziej chcemy grać. A z tego, co mi wiadomo, nasz obiekt nie będzie mógł być dopuszczony do turniejów CEV. Być może za dwa-trzy miesiące będziemy musieli przemyśleć, gdzie grać mecze międzynarodowe i już teraz wiemy, że nie będzie to Zawiercie.

Skoro po rozegraniu kilkudziesięciu spotkań w PlusLidze nie zeszliśmy poniżej stu procent frekwencji, a ja sam mogę wymienić z imienia i nazwiska dwieście, trzysta osób, które mnie pytało o możliwość nabycia karnetu czy biletów, to zakładam, że mogę spokojnie zapełnić halę na dwa i pół tysiąca kibiców. Może nieznacznie więcej, jeżeli założymy, że nasz strefa oddziaływania między Częstochową a Dąbrową Górniczą liczy ponad dwieście tysięcy osób.

Pana klub nie jest finansowo zależny od miasta, czego nie może powiedzieć wielu innych prezesów, ale w przypadku nowej hali musicie porozumieć się z władzami Zawiercia. Jak wyglądają najnowsze ustalenia?


O planach mówimy skromnie i mało konkretnie, bo nie są do końca nasze. Obiekt należy do miasta i w tym aspekcie od niego jesteśmy zależni. W klubach miejskich, jak choćby MKS Będzin czy GKS Katowice, współpraca z magistratem jest w naturalny sposób prostsza, także w sprawach hali. W naszej sytuacja miasto póki co przygląda się z boku i wysłuchuje zarówno zwolenników, jak i przeciwników pomysłu na nowy obiekt. Poprzedni prezydent mówił mi, jeszcze czasach naszej gry w pierwszej lidze, że mam mu zagwarantować dziesięć lat zarządzania klubem na tym poziomie i wtedy pomyśli o hali.

Mnie takie warunkowanie drażniło i odpowiadałem dość złośliwie, że na pewno będę prowadził klub przez kolejną dekadę, ale nie jestem pewien, czy w Zawierciu! Według mnie taka hala w największym mieście między Kielcami, Częstochową a Dąbrową Górniczą jest wręcz niezbędna i byłaby powiewem świeżości, także ze względu na wydarzenia kulturalnie, który mogłyby w niej gościć. Poza tym domyślam się, jakie byłoby rozdrażnienie kibiców, gdybyśmy byli zmuszeni grać europejskie puchary poza Zawierciem.

Miasto ma niedobór infrastruktury sportowej i to oczywiste, że takiej potrzebuje. Jest wstępna koncepcja budowy hali sportowej połączonej z parkiem wodnym na terenach lokalnej strefy ekonomicznej. Było to uwarunkowane dofinansowaniem dla pobliskiego wysypiska na instalację pozyskującą gaz. Ten gaz stanowiłby główne źródło energii właśnie w parku wodnym i hali, a tak oszczędny i ekologiczny obiekt mógłby dodatkowo liczyć na wsparcie instytucji ochrony środowiska. Według mnie pomysł jest świetny i sprzyjający mieszkańcom, do tego w Ministerstwie Sportu zapewniono mnie, że na obiekty o szczególnym znaczeniu dla siatkówki młodzieżowej można liczyć na dotacje w wysokości od 30 do 50 procent wartości.

Resztę wartości można rozłożyć w okresie kilkunastu lat na obligacje, których spłacenie dla Zawiercia w budżetem rosnącym rok w rok o kilkanaście milionów złotych nie powinno być wielkim problemem. Teraz w mieście zmieniła się władza i jest ona na etapie orientowania się w terenie. Dlatego trochę za wcześnie na wielkie deklaracje, ale jestem w kontakcie z prezydentem i jesteśmy gotowi na rozmowę na ten temat.

W waszym pierwszym sezonie w PlusLidze, kiedy za promocję klubu odpowiadał Damian Juszczyk, wasz marketing był bezkompromisowy, momentami wręcz szalony. Trzeba było czasem hamować zapędy i pomysły?


W tym nie było przypadku. Takie mieliśmy ustalenia w gronie osób zaangażowanych w klub: po pierwsze trzeba mieć pomysł na siebie, po drugie nie mamy prawa być nijacy, czyli wejść cichutko do sali, zająć miejsce w ostatniej ławce i zastanawiać się, czy ktoś nas zauważył. Mówiłem wtedy, że kiedy jest się poważnym, statecznym klubem z dokonaniami, pewnych rzeczy nie wypada.

Beniaminek z prowincji może trochę więcej, stąd nasze wyrachowane puszczenie lejców. Nie nakładaliśmy sobie żadnych kajdanów historii czy prestiżu i uznaliśmy, że kiedy przyjdzie moment na ustatkowanie się, wtedy ograniczymy tę fantazję. I chyba to zadziałało, zauważono nas. Aczkolwiek nie wszystkim się podoba to, jak bardzo staramy się, by było o nas głośno.
[nextpage]Z drugiej strony jeśli sam się nie pochwalisz, to nikt cię nie pochwali.

Nie można zapominać, że wchodziliśmy do PlusLigi wręcz w atmosferze skandalu. Żyliśmy wtedy w napięciu, AZS Częstochowa składał protest za protestem, a liga zaakceptowała nasza aplikację w ostatnich dniach terminu po długich tygodniach rozważań. Tkwił w nas dąs na całą sytuację i zamieszanie związane z tamtym okresem, ale zarazem on dał nam ładunek energii, by wszystkim mówić o tym, że jesteśmy fajni i normalni, kiedy inni przekonywali, że nie jesteśmy. Byliśmy grzeczni, kulturalni i profesjonalni, ale nikt nie miał prawa założyć nam kagańca.
[b]

Boi się pan momentu, kiedy trzeba będzie porzucić fantazję i stać się poważnym klubem?[/b]

To chyba już się częściowo dzieje. Jako klub i zespół nie zdarza nam się tak wariować jak wcześniej, ale nasz kolorowy i głośny klub kibica raczej się nie zmieni. I nie mam z tym absolutnie problemu. Nie chcę tworzyć zbyt rozbuchanych porównań, ale kibice klubu z Perugii, ich białe koszulki i wielkie emocje pokazują, że można tworzyć klub z wielkimi ambicjami i budżetem, a jednocześnie być wspieranym przez rzesze żywiołowych fanów z krwi i kości, a nie panów z smokingach i kapeluszach. I tego sobie życzę, by nawet w bardziej statecznych czasach naszego klubu zachować ten koloryt i radość, jaki gwarantują nasi fani. Oby im i nam nie zabrakło wspólnych, dobrych emocji.

Wyobraża pan sobie, jak będzie wyglądała kolejna wizyta klubu z Zawiercia w sosnowieckiej hali MOSiR?


Nie, ale dla mnie cała sytuacja była dość żenująca. Nie wiem, co bardziej mnie dziwi: to, że klub z Będzina zrejterował i oddał władzę nad biletami w ręce naburmuszonego, piłkarskiego w swoich emocjach klubu kibica, czy to, że liga nie zareagowała na te wydarzenia. Nie chodzi wcale o liczbę biletów dla naszych kibiców, ale sam fakt złośliwej blokady hali.

Do sprzedaży internetowej trafiło bodajże dziesięć biletów, zresztą zostały one wszystkie nabyte przez kibiców z Zawiercia, a reszta poszła za darmo po szkołach. Po raz pierwszy w historii rozgrywek zażądano od klubu kibica imiennej listy gości, podawania numerów dowodów osobistych, choć nie była to impreza podwyższonego ryzyka. Innymi słowy, potraktowano przyjezdnych jak bandytów.

Mediom lokalnym unieważniono na ten mecz akredytacje... Z kimkolwiek z ligi nie rozmawiałem o tamtej sytuacji, przyznawano nam rację, ale reakcji nie było. Co żenuje mnie nie mniej, niż porażka władz MKS-u w tej sprawie. Trudno mi sobie wyobrazić dalszą komunikację z będzińskim klubem w razie kolejnego spotkania. Nie spodziewam się agresji, natomiast trudno mi przewidzieć, czy nasi kibice będą chcieli wykazywać się na mecze z MKS-em innowacyjnością i kreatywnością po takich przejawach złośliwości.

Kibice z Będzina argumentowali, że chcieliście po raz kolejny grać po swojemu i zawłaszczyć trybuny dla siebie, nie patrząc na ich pojemność i interes MKS-u. Czyli po raz kolejny wyszliście samolubnie przed szereg.


Tak zostaliśmy odebrani. Natomiast przypomnę, że akcja "Zawierciański Koń Trojański" wynikła z tego, że starano się zablokować naszych kibiców tak, by nie było ich więcej niż fanów gospodarzy. Stąd pomysł naszych fanów, by kupić bilety w kasie jako osoby prywatne. Podczas kolejnego starcia klubów w Sosnowcu zablokowano obiekt dla wszystkich kibiców poza tymi, których kibice MKS-u uznają za właściwych. To jest precedens w historii PlusLigi i wszyscy w lidze przyznają, że to postępowanie niezgodne z duchem sportu. Nawet władze klubu z Będzina, którym najwidoczniej brakuje odwagi, by decydować w pełni o organizacji spotkań i postawić się kibicom.

Nie zgadzam się na przeinaczenia, że coś sobie wymyśliliśmy albo uzurpowaliśmy sobie do czegoś prawo. Chcieliśmy kupić bilety i zobaczyć widowisko, to wszystko. Argumentem przeciwko nam może być to, że sami nie jesteśmy w stanie sprzedać fanom z Będzina pięciuset biletów na kolejny mecz, bo ich zwyczajnie nie mamy. Jestem tego świadomy, ale jeżeli kolejka kibiców MKS-u ustawi się po dwieście biletów, które trafia do otwartej sprzedaży, gwarantuję, że je nabędą. Bez pokazywania dowodów ani innych formalności.

Decyzja o zatrudnieniu trenera Marka Lebedewa była najlepsza w historii klubu?


Przywiązuję dużą wagę do budowania sztabu, jak i zespołu. I jest to najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć w tamtym czasie.

Dlatego, że ten typ człowieka i szkoleniowca był panu bliższy? Czy chodziło raczej o odmianę po bardziej stanowczym stylu Emanuele Zaniniego?


Był bliższy, poza tym faktycznie zmiana była konieczna. Medialnie mogło to wyglądać tak, że trener Zanini został zwolniony, ale tak naprawdę już w lutym poinformowałem go, że nie zamierzamy przedłużać z nim umowy, a dopiero później rozpocząłem poszukiwania trenera i kilka tygodni później podpisałem umowę z Markiem Lebedewem na kolejny sezon. Nie była to decyzja pod wpływem emocji albo rozczarowania wynikiem, bo nasz rezultat w debiutanckim sezonie był świetny. Choć mam podstawy do przemyśleń, na ile końcówka sezonu została wygrana przez zespół, a ile było w niej determinacji Zaniniego, który sprawiał wrażenie, że nieco odpuszcza. W tamtym momencie potrzebowaliśmy takiej osoby jak Mark i trafiliśmy z wyborem.

Inwestuje pan od lat w Dominika Kwapisiewicza, choćby przez środki na jego zagraniczne wyjazdy po naukę. Przekonywał też go pan do pozostania w klubie, gdy rok temu zastąpił go Zanini i Kwapisiewicz zaczynał nie widzieć miejsca dla siebie w Zawierciu. A przecież taka inwestycja nie musi się zwrócić.


Sztab miał być naszym mocnym argumentem i nim jest. Jeżeli ktoś szuka problemów albo zagrożeń w naszej drużynie i zastanawia się nad jakością naszych trenerów, odpowiadam, że mam silny kręgosłup w postaci sztabu trenerskiego. Ktoś mnie szturchał przed sezonem pytaniami, czy zespół nie wejdzie na głowę za spokojnemu trenerowi Lebedewowi, ale nie ma takiej możliwości. Pozostali trenerzy są murem za pierwszym szkoleniowcem i pierwsi rzucą się na kogoś, kto będzie chciał wywołać konflikt. Poza tym Lebedew jest siatkarskim idolem Dominika, który jeździł do niego na staże i wręcz zakochał się w naszej decyzji o jego zatrudnieniu Marka.

Dominik cały czas się rozwija i dojrzewa trenersko oraz osobowościowo. Ale to nie dotyczy tylko jego, bo choćby Krzysiek Makaryk, nasz statystyk, trafił do nas po wielkim niepowodzeniu w klubie z Kielc, bez perspektyw pracy w regionie. Obecnie uważany za jednego z lepszych statystyków w lidze, zaś sam Mark, pasjonat liczb, jest po prostu zachwycony współpracą z Krzysztofem. Kubę Gniado, naszego trenera przygotowania fizycznego, ściągnęliśmy z drugiego końca świata, bo nikt w Polsce nie pamiętał, że taki człowiek istnieje. Rok temu zainteresował się nim Vital Heynen, który ściągnął go do reprezentacji. Ten mocny szkielet drużyny jest atutem, który nie wszyscy u nas dostrzegają.

Trener Jakub Bednaruk mówił ostatnio o waszym trenerze w wywiadzie dla Przeglądu Sportowego: "Podważył podstawowe zasady siatkówki istniejące od 20 lat, inaczej je sformułował". Chciałby pan zostać zapamiętany jako człowiek, który skutecznie podważył podstawy zarządzania klubem i dał przykład innymi?


Zabrzmiało górnolotnie! Dziękuję trenerowi Bednarukowi za taką opinię, też zgadzam się z tym, że trener Lebedew ma nieco inne spojrzenie na siatkówkę niż wszyscy i to działa. Ja takich głębokich przemyśleń nie mam, ale może pomyślę o tym, by gdzieś je utrwalić i podzielić się nimi. Często podejmujemy decyzje na zasadzie ich słuszności i dopiero potem się okazuje, że wpisują się one w pewien koncept i nie ma w nich przypadku. Nie mam pod biurkiem instrukcji, jak dobrze działać w klubie, ale gdyby po jakimś czasie zebrać nasze doświadczenia i decyzje, to pewnie powstałaby ciekawa podpowiedź na temat zarządzania klubem trochę inaczej, niż zwykło się to robić.

Źródło artykułu: