Kryspin Baran, prezes Warty Zawiercie: Czasem otwiera się nóż w kieszeni. Ale nie będę stał na czele barykady

Prezes klubu z Zawiercia nie bał się mówić otwarcie o tym, co nie podoba mu się w polskiej siatkówce na jej najwyższych ligowych szczeblach. - Nie potrzebujemy rewolucji, ale dialogu - przekonywał w rozmowie z naszym portalem Kryspin Baran.

Michał Kaczmarczyk
Michał Kaczmarczyk
Kryspin Baran Newspix / Rafal Rusek / PressFocus / Na zdjęciu: Kryspin Baran

Michał Kaczmarczyk, WP SportoweFakty: Mam wrażenie, że Aluron Virtu Warta Zawiercie trochę nie pasuje do całej PlusLigi. Oglądamy jeden z najbardziej szalonych sezonów w ostatnich latach, a tymczasem u was jest dziwnie spokojnie, nic się nie wali z hukiem na ziemię. Panu to chyba nie przeszkadza?

Kryspin Baran, prezes Aluronu Virtu Warty Zawiercie: Nie wiem, czy o tym powinienem mówić, ale po kilku pozytywnych opiniach na temat naszego klubu pewna osoba z PLS-u zwróciła mi uwagę: "klubom nie podoba się to, że ciągle jesteście na świeczniku i mówicie, jacy to jesteście najlepsi, najpiękniejsi i najfajniejsi". Dlaczego podkreślamy, że jesteśmy wypłacalni, kiedy inny klub przechodzi trudny okres, albo dlaczego mówimy o naszej organizacji, kiedy komuś się wytyka jej brak... A potem zasugerowano mi, żebyśmy przekierowali naszą komunikację na poziom lokalny, czyli na przykład wycieczki do przedszkoli i szkół.

I ja wierzę, że w tej opinii nie było celowej złośliwości, tylko kryła się w niej poczucie solidarności i trzymania się w jednym szeregu. A skoro Zawiercie wyskakuje trochę ponad ten poziom, to należy reagować. Trochę tak jest, że chwalenie się nie jest w polskim stylu, zwykle zaczynamy prywatne rozmowy od tego, co nas boli albo na co ostatnio chorowaliśmy. Amerykanie zaś zaczynają od tego, co im się udało.

Domyślam się, że autor tej wypowiedzi dostał kilka telefonów od klubów, które żaliły się na to, że w Zawierciu bez przerwy mówią tylko o sobie. To wymowne, ale cały czas wierzę, że nie było w tym żadnej złośliwości. Może bardziej chodziło o małe rozżalenie, bo kiedy spotykam się z innymi prezesami, to jestem witamy co prawda sympatycznymi, ale jednak szpilkami: "gdzie nie spojrzę, tam ciągle Kryspin i Zawiercie!". Staramy się zatem nie przedawkować, ale z drugiej strony chcemy opowiadać o tym, co może mały klub, jakie ma ograniczenia i co może być dla niego niebezpieczne.

Nie chcemy sprawiać wrażenia, że możemy absolutnie wszystko: jedziemy teraz na turniej finałowy Pucharu Polski i ktoś wspomniał, że stać nas na sukces, bo rok temu wygrał Trefl Gdańsk, co miało być sporą niespodzianką. Ale wtedy pomyślałem, że to była ekipa z Schulzem, Nowakowskim, Miką i Szalpukiem. To jaka to była niespodzianka?

Co czeka polskich siatkarzy w 2019 roku? "Najważniejsze będą kwalifikacje do igrzysk"

Zaskoczyła mnie wypowiedź, że celujecie w zwycięstwo w Pucharze Polski. Wiadomo, że nie jedzie się na turniej finałowy, by przegrać albo nie skompromitować się, ale ile jest w tych zapowiedziach pewności siebie, a ile
myślenia życzeniowego (rozmowa odbyła się przed turniejem finałowym PP - przyp. red)?

Od razu zaznaczę, że to nie jest tak, że cieszyliśmy się z wiadomości o kontuzji Sama Deroo i uznaliśmy to spore osłabienie ZAKSY. Kiedy środowisko siatkarskie słyszy o urazie ważnego zawodnika, to nikomu nie jest do śmiechu i nie życzy się kontuzjowanemu źle. Poza tym Rafał Szymura może dobrze zastąpić Belga w nadchodzącym półfinale, tym bardziej, że ma swoje ambicje i widzi choćby, jak radzi sobie w Zawierciu jego dawny konkurent do miejsca w składzie, czyli Kamil Semeniuk. Natomiast ta ZAKSA cały czas nam ucieka, choć paradoksalnie dobrze się nam z nią gra. Nigdy nas nie zbili, ale po mistrzowsku kończyli końcówki setów i mimo szans wynik był zawsze na nasza niekorzyść. Puchar daje możliwość, by to zmienić.

To ciekawa zmiana myślenia w klubie, który w swojej historii dojść bojaźliwie podchodził do kolejnych dużych, przełomowych wyzwań.

Zacytuję wypowiedź Konrada Piechockiego przed startem Klubowych Mistrzostw Świata, pytanego o mecze z włoskimi potęgami: statystycznie te zespoły są dużo lepsze i na dziesięć meczów wygrają osiem, ale walczymy o to, by nadeszły te dwa dla nas.

Gdyby pan zapytał, czy w tym sezonie wygramy ligę lub zdobędziemy medal, odpowiedziałbym, że prawie na pewno nie, bo nie jesteśmy w fazie play-off aż trzy razy z rzędu udowodnić, że jesteśmy lepsi od któregoś z kandydatów do medalu. Ale w pucharze jest trochę inaczej i czuję gdzieś w kościach, że może przytrafić się nam ta jedna wygrana z ZAKSĄ, a potem ta jedna wygrana z ONICO lub Jastrzębskim Węglem. Końcowa klasyfikacja ligi bardziej oddaje przebieg całego sezonu, natomiast puchar ma swoje prawa.

Wspomniał pan prezesa Piechockiego, o którym kibice żartobliwie mówią, że myśli siedem kroków do przodu, kiedy inni prezesi stoją w miejscu i dzięki temu Skra wygrywa kolejne tytuły. Jak jest z wybieganiem w przyszłość u pana?

Staram się być siedem kroków do przodu, to na pewno. Za prezesem Piechockim przemawiają lata doświadczeń na stanowisku, i to lat nie sztucznie przesiedzianych, a przewalczonych. Ja wciąż się uczę, ale mam sporo planów lub pomysłów krótko- i długoterminowych, które czekają na nas klubie. Propozycji ad hoc jest zdecydowanie mniej.

Te plany obejmują poradzenie sobie z przyszłym kryzysem? Tak naprawdę klub jeszcze nie przeżył prawdziwego "dołka", a on może się prędzej czy później zdarzyć.

Tak, ale uważam, że im bardziej intensywnie będziemy zapobiegać nawarstwianiu się kolejnych problemów, tym mniejsza powinna być skala takiego kryzysu. Jestem przekonany, że tylko kumulacja takich kłopotów może się faktycznie odbić na jakości nie tylko klubu, ale i zarządzanego przedsiębiorstwa czy choćby życia prywatnego. Przez wcześniejsze zapobieganie jesteśmy w stanie sprawić, by taki kryzys był dla nas tylko potknięciem się, po którym można iść dalej. To jest zagadnienie, w którym odnajduję się także w firmie. Najlepiej czuję się właśnie w problemach i trudnościach: kiedy musimy dowiedzieć się, co nam nie idzie i dlaczego, rzucam się na to zadanie i czuję się w nim jak ryba w wodzie.

Widziałem, że słaba postawa w Jastrzębiu przeszła przez drużynę i wywołała reakcję, czyli obawy, ale także przemyślenia, co poszło lepiej, a co gorzej. Można to porównać do zachowania silnego i zdrowego organizmu, który zwalcza chorobę. Przetrawiliśmy naszą chorobę dość szybko dlatego, że byliśmy wcześniej zdrowi i przejęliśmy się problemem.

Zdarzyło się kiedykolwiek, że w klubie trzeba było rozwiązywać dużo problemów w krótkim czasie?

Nasza praca zawsze opiera się na ryzyku. Zawsze musimy zakładać, że może się nam przytrafić jedno z zagrożeń typowych dla świata sportu, czyli głównie kłopoty zdrowotne. Mamy pomysły i rozwiązania na wypadek, gdyby któryś ze scenariuszy się ziścił.

Żeby pan nie myślał, że u nas jest zawsze cudownie: zespół przed wyjazdem do Wrocławia był lekko podziębiony, sześciu zawodników było na kroplówkach z dużą dawką witaminy C. Właśnie po to, by pojechali na turniej przeświadczeni, że zrobiliśmy wszystko, co było można w temacie zdrowia. To można porównać do obserwowania, czy na drodze, którą biegnie klub, nie ma kamieni, o które może się potknąć, a potem ich usuwania z drogi. Gdzie tylko możemy, pozbywamy się przeszkód i czyścimy ją z kamieni.

Można łatwo przechodzić z trybu pracy "prezes klubu sportowego" w tryb
"prezes Aluronu"?

Naprawdę można. W poprzednich latach trochę się tego obawiałem, jako że 90 procent ludzi zarządzających w sporcie ma przede wszystkim doświadczenie zawodnicze. Sam śmiałem się z komentarzy pod swoim adresem, kiedy ktoś w środowisku prezesów opowiadał o Zawierciu: "Baran, Baran? Gdzie on grał, bo nie kojarzę?". A jednocześnie słyszałem krytycznie opinie o właścicielach klubów, którzy przychodzili do sportu z biznesu. Że nadmiernie teoretyzują i wprowadzają korporacyjne standardy bez brania pod uwagę specyfiki sportu. I naprawdę miałem obawy, czy też nie przeteoretyzuję, bo takie techniczne, inżynierskie przedsiębiorstwo jak Aluron w oczywisty sposób różni się od klubu, gdzie nie da się nałożyć ścisłych wartości parametrów i wytycznych.

Pomogło chyba to, że we mnie ten sport kiełkował od dołu, od czwartej ligi, gdzie zaczynaliśmy. Może gdybym kilka lat temu dostał z dnia na dzień do zarządzania klub PlusLigi, to pewnie wpadłbym w taką pułapkę korporacyjną. Natomiast w Warcie rośliśmy od popołudniowej pasji i dzięki temu doświadczenia biznesowe przyłączyły się do sportowych, a nie odwrotnie, nic nas nie ogranicza ani nie usztywnia. To zdecydowanie dwa różne światy, ale jako że mam doświadczenie z różnych branż, posiadam szerokie horyzonty i nie mam klapek na oczach.

Widać po panu także zdrowy dystans do świata siatkówki, bo chyba nikt traktujący PlusLigę śmiertelne poważnie nie pozwalałby sobie na uszczypliwe komentarze pod adresem Stoczni Szczecin, że "na skróty nie zawsze popłaca", albo na pisanie o siatkarskich swingersach.

Z tą Stocznią chodziło trochę o coś więcej niż jeden mecz i jeden sezon. To jest wątek, o którym niewiele osób wie, a może warto, by to wybrzmiało. Nie dotknąłem tematu Stoczni bez powodu, ponieważ moim zdaniem winę za skandal związany z tym klubem ponosimy wszyscy jako całe środowisko polskiej siatkówki. Bodajże pięć lat temu z Rzeczycach rozgrywano turniej finałowy II ligi, w którym brał udział między innymi nasz klub oraz Morze Bałtyk Szczecin.

Szczecinianie zajęli miejsca 5-6, my awansowaliśmy do pierwszej ligi wraz z SMS-em Spała, drużyną kierowaną wtedy przez Jacka Nawrockiego, z Olkiem Śliwką czy Bartłomiejem Lipińskim w składzie. Po tym wydarzeniu podczas wakacji władze Morza Bałtyk Szczecin i Victorii Wałbrzych przekonywały PZPS, jak wielką tragedią jest dla nich brak awansu, dlatego związek zdecydował się na powiększenie pierwszej ligi. Rozszerzył ją o dwa miejsca, specjalnie dla tych klubów.

Wówczas klub zmienił nazwę na Espadon Szczecin i zaczął swój pęd na skróty. Pan Markiewicz uznał, że jego celem jest PlusLiga, co zaowocowało awansem do ekstraklasy 2015/2016, ale nie z pierwszego, a trzeciego miejsca. Po jakimś czasie prezes stracił zainteresowanie klubem, czego efektem była fatalna organizacja i półroczne opóźnienia w wypłatach. Jeżeli w klubie prawie zapomnianym, będącym w takiej degrengoladzie nagle budzą się marzenia o Lidze Mistrzów...

... zapala się żółta lampka ostrzegawcza.

Mnie też się zapaliła. Sprawdzenie, jakim podmiotem jest Stocznia Szczecin i jakie ma gwarancje jako sponsor, zajęło mi dziesięć minut. Było jasne, że nie ma ona ekonomicznych podstaw do wspierania klubu. Natomiast środowisko w to uwierzyło i Stoczni Szczecin udzielono licencji mimo poważnych wątpliwości, między innymi wymagalnych zaległości wobec swoich byłych zawodników. Dlaczego tak o tym opowiadam? Moim zdaniem tamto rozszerzenie pierwszej ligi zepsuło rozgrywki.

Pamiętajmy, że w podobnym okresie MKS Będzin został dopuszczony do PlusLigi z czwartego miejsca w pierwszej lidze, a Cuprum Lubin z trzeciego. Lobbowanie za rozszerzeniem ekstraklasy i pierwszej ligi sprawiło, że trzeba było uzupełniać wakaty, na zaplecze PlusLigi brano kluby z łapanki i okazało się, że część klubów przewróciła się na takiej polityce. Tym zepsuto pierwszą ligę i dopiero jej zmniejszenie zdołało ją uzdrowić, co widzimy także na przykładzie PlusLigi.

Naciski lobbystów i przyzwolenie na otwieranie im drzwi oraz jednoczesne zamykanie ich przed pierwszoligowcami, by bronić swoich kolegów - to wszystko przyczyniło się do spadku jakości rozgrywek. Kiedy pisałem na Twitterze o drodze na skróty, nie chodziło mi o ten sezon, tylko o koncepcję budowania klubu. Klub ze Szczecina pędził na złamanie karku już od drugiej ligi i to za przyklaskiem środowiska. Nikt nie stawiał jawności w sporcie i jakości na pierwszym planie, nie wyciągnięto wniosków.

Łukasz Kaczmarek: Wygraliśmy będąc zespołem. Życzę sobie i naszej ekipie, aby ZAKSA została niepokonana

Czy zgadasz się z opiniami Kryspina Barana na temat PLS?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×